Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

W maju 2003 roku w dwupokojowym mieszkaniu na Saskiej Kępie z dwoma kotami u boku i jeszcze bez dzieci założyła wydawnictwo Hokus Pokus. Cel miała jeden – wydawać książki ilustrowane przez artystów. I robi to konsekwentnie do dziś. Po drodze zaczęła wydawać jeszcze magazyn RYMS. Jak radzi sobie na rynku wydawniczym, jak pracuje (z trójką dzieci, kotem i psem u boku), jak funkcjonuje w pandemii i jakie ma plany na przyszłość – przepytujemy Martę Lipczyńską-Gil.

Pytania na rozgrzewkę: co ostatnio czytałaś? I kiedy ostatnio kupiłaś książkę? Oraz jaką i gdzie?

Czytam kilka książek na raz, ale przeczytałam „Mapę” Sadurskiej, „Zgiń, kochanie” oraz „Bezmatek”. Podczytuję „Jak błądzić skutecznie” – wywiad rzekę z prof. Mikołejko, „Prześnioną rewolucję” Ledera, „O fotografii” Sontag oraz wiersze. I czytam sporo książek dla dzieci – zawodowo i córce.

Wsparłam dwie księgarnie na fali akcji #zostanwdomuczytajksiazki – Karakter i wydawnictwo w jednym, kupując u nich „Bezmatek” właśnie, „Pomarłych” Bawołka oraz ich „Nadzieję w mroku”. Księgarnię Fika ze Szczecina – kupiłam tam wysyłkowo dwie książki na prezent urodzinowy dla córki – „Dziecko Gruffalo” plus kolorowankę i „Głosuj na prezydenta! Jak głosowały zwierzęta”, a dla siebie „Przez” Papużanki. Drugi egz. dostałam w prezencie od wydawnictwa. Tę kupioną podarowałam przyjaciółce. Kupiłam też bezpośrednio u wydawcy „Kontener” Bieńczyka oraz kilka powieści Elizabeth Strout.

Poza tym kupiłam w Biurze Literackim kilka tomików wierszy – Andrzeja Sosnowskiego, Marty Podgórnik i Tadeusza Pióro. Teraz czytam więcej poezji. Przy wyborze poetów prawie zawsze pytam Agnieszkę Wolny- Hamkało. Dzięki niej odkryłam Menno Wigmana. Uwielbiam jego tomik „Na imię mi Legion”! Lubię z Agnieszką rozmawiać o poezji. I czytam jej wiersze oczywiście.

Czyli zawyżasz statystyki czytelnicze! Podobno czytelnictwo w Polsce wzrosło o 2%. I to dane sprzed kwarantanny. Co Ty na to?

My, wydawcy tak mamy, że kupujemy, dostajemy książki, wymieniamy się, czytamy. Takie nagłówki mnie cieszą, ale trzeba się wczytać w ten raport i wtedy to wygląda mniej optymistycznie. Bo trzeba zwrócić uwagę na to, co jest czytane i co się wlicza do tego raportu. Pytanie postawione w raporcie brzmi: Czy w ciągu ostatnich 12 miesięcy, czytał(a) Pan(Pani), w całości lub fragmencie, albo przeglądał(a) jakieś książki? Przeczytanie – uwaga – jednej jakiejkolwiek książki (w całości lub fragmencie.) w ciągu roku deklaruje 39% Polaków. Jednej książki… aż 60,0% podaje, że nie przeczytało żadnej… Wolałabym, żeby to były odwrotne dane (śmiech).

Inna zmiana jest taka, że Remigiusz Mróz zdetronizował Henryka Sienkiewicza, który spadł na czwartą pozycję, na drugim znalazła się kobieta  – Olga Tokarczuk. Nagroda Nobla przełożyła się na wybory czytelnicze Polaków. Wysoka pozycja pana Remigiusza Mroza (jest w czołówce od lat) pokazuje, że Polacy czytali w 2019 roku najwięcej kryminałów. Ale nie tylko on jest w czołówce – Stephen King (3 miejsce), Katarzyna Bonda (7 miejsce), Jo Nesbø (16 miejsce), Joanna Chmielewska (23 miejsce), Marek Krajewski, (24 miejsce) – m.in. te nazwiska pokazują, że ten trend utrzymuje się od lat. Z roku na rok zmieniają  się  tylko ich miejsca w rankingu, w zależności od tego, czy była premiera nowego tytułu bądź serialu na podstawie książki.

Mam wrażenie, że w tzw. światku literackim wszyscy czepiają się tego Mroza. Nie jest to literatura najwyższych lotów, ale czy nie lepiej, że ktoś pisze tak, że ludzie chcą czytać?

Ja nie mam nic przeciwko literaturze gatunkowej, w tym przypadku kryminałom. Pod warunkiem, że jest dobrze napisana. Nie jestem wielką miłośniczką tego gatunku, ale polecam książki Camilleriego z porucznikiem Montalbano. Przenoszę się na chwilę do Włoch i już mi lepiej (śmiech). Mój syn czyta teraz Czubaja. A w kolejce czeka Chmielarz. Nie czytałam książek Mroza, więc na temat jego prozy się nie wypowiem. Kiedy ktoś odnosi sukces, to się wszyscy czepiają, taka ludzka natura. Ale czasami jest się do czego przyczepić (śmiech).

Jak Twoim zdaniem ma się biznes książkowy w kwarantannie? 

Niedobrze. Przez niemal dwa miesiące zamknięta była większość księgarni stacjonarnych ze względu na bezpieczeństwo (działały na telefon) oraz galerie, w których są księgarnie. Odwołane zostały targi międzynarodowe i rodzime. Festiwale – a co za tym idzie wiele premier – zostały przeniesione na niepewną jesień albo na „niewiadomokiedy”. Sprzedaż w internecie nawet jeśli przez chwilę wzrosła, nie zrekompensuje strat i nie zastąpi spotkania z książka, którą warto w księgarni przejrzeć, powąchać, pooglądać, pobyć z nią przez chwilę… Spotkania, czytania w internecie na tle pólek z książkami nie zastąpią spotkań na żywo. To inna energia. Zaburzony został cały cykl, który mamy we krwi od lat. Wszyscy czujemy niepokój, bo nie wiemy ile potrwa ten stan zawieszenia i jak się będziemy odradzać po przymusowej hibernacji.

Czy myślisz, ze kryzys uderzy w małych wydawców? Czy przeciwnie, jako że rzadko są zależni od Empiku i niejako w krwioobiegu mają umiejętność bezkosztowej promocji tytułów w internecie, to pomimo trudności zmieni się niewiele?

Kryzys uderza we wszystkich i małych i dużych, zresztą prawie we wszystkie branże. Niezależnie czy książki nasze są w Empiku czy nie. Rozliczenia za styczeń i luty były jeszcze na dawnym poziomie, ale za marzec i kwiecień wyraźnie spadły. My, mali, mamy dużo mniejsze koszty, co nas trochę ratuje, ale czuję niepokój.

Działam w internecie, ogłoszenie pandemii zbiegło się u mnie z uruchomieniem po wielu miesiącach prac nowej strony wydawnictwa i nowego sklepu. Oczywiście robię różne promocje, jak niemal wszyscy. Walczymy. Tu chciałabym zwrócić uwagę na ważną rzecz – zakupy bezpośrednio u wydawcy to duże wsparcie. Te pieniądze od razu trafiają do nas. Mam takie rozdwojenie jaźni – z jednej strony mam poczucie, że w tej niepewnej sytuacji są wydatki ważniejsze niż książki. Ludzie boją się, że stracą pracę, niektórzy już ją stracili, ale z drugiej strony to właśnie literatura, muzyka, film, teatr, sztuka pomagają nam w czasie odizolowania i w ogóle w życiu.

Ile do tej pory w ciągu 17 lat istnienia wydawnictwa wydałaś tytułów i jakie masz średnie nakłady?

Wydałam niedużo, niemal 50 tytułów, ale mam poczucie, że wiele z tych książek było przełomowych, ważnych, one zaczęły odmieniać nasz rynek, byłam w pierwszej fali małych wydawnictw po 2000 roku, które zaczęły wydawać to, co im się podoba, z odwagą i bez uprzedzeń.

(...) zakupy bezpośrednio u wydawcy to duże wsparcie. Te pieniądze od razu trafiają do nas. Mam takie rozdwojenie jaźni – z jednej strony mam poczucie, że w tej niepewnej sytuacji są wydatki ważniejsze niż książki. Ludzie boją się, że stracą pracę, niektórzy już ją stracili, ale z drugiej strony to właśnie literatura, muzyka, film, teatr, sztuka pomagają nam w czasie odizolowania i w ogóle w życiu.

Największy hit?

Kret z kupą na głowie! Seria „Julek i Julka” – to moje pierwsze książki i mam do nich ogromny sentyment. Wydawałam tę serię  przez 10 lat, wprowadziłam tych bohaterów do Polski, co mnie bardzo cieszy, bo to super książki. Zrobiłam wiele dodruków, ale licencja została przejęta przez inne wydawnictwo. Książki teraz są  pod innym tytułem i w innym tłumaczeniu, „Kici kici miau” Wilkonia ma się nieźle, Zrobiłam dodruk, a to nie jest taka łatwa książka – szara, bura i kot łapie ptaszki… (śmiech). Średni mój nakład to 2000-3000 egz.

Gdybyś mogla cofnąć się do początków wydawnictwa, coś byś zrobiła inaczej? A może w ogóle inny biznes?

Otworzyłam wydawnictwo spontanicznie bez żadach oszczędności i wiedzy jak się prowadzi firmę. Rodzice byli przerażeni, doradzali mi etat, obydwoje to budżetówka (lekarka i historyk). Podeszłam idealistycznie i skoczyłam na głęboką wodę. Naiwnie i z wiarą, że się uda. Wtedy, ponad 17 lat temu, było jednak łatwiej, bo takich wydawców było mało i wyróżnialiśmy się na tle innych, były lepsze warunki w hurtowniach, mniejsze marże i dużo krótsze terminy płatności. Pierwsze nakłady książek przyjeżdżały pod blok na Saskiej Kępie. Tam była siedziba firmy – w dwupokojowym mieszkaniu. Spaliśmy na książkach. Były poupychane niemal wszędzie. Stamtąd rozwoziłam je po hurtowniach. Wspominam ten czas z sentymentem.

Teraz poskromiłabym swoją nadmierną spontaniczność w podejmowaniu decyzji, inaczej był zaplanowała kolejność wydawanych tytułów. Szybciej zrobiłabym dodruki pewnych książek. Ale kierunek bym zachowała. Tu jestem konsekwentna. Nie kieruje się  chwilową modą, idę swoim powolnym rytmem, mam swoich autorów i tego się trzymam.

Od dawna współpracujesz z Józefem Wilkoniem, jak układa się Wam współpraca?
Tak, współpracujemy od 2005 roku. To już nie jest zwykła relacja autor – wydawca. To jest coś więcej. Pan Józef jest nam bardzo bliski. To wielkie szczęście móc poznać takiego artystę z bliska, pracować tyle lat, uczyć się od siebie nawzajem. Pan Józef jest bardzo otwartym człowiekiem, z dystansem do siebie. Jest niesamowicie twórczy. To bardzo ułatwia współpracę. Czasami się nie zgadzamy, ale bardzo rzadko, częściej rozumiemy się bez słów. Pan Józef bardzo lubi pracować z moim mężem, Piotrem. Nie tylko przy naszych projektach, ale także przy innych.

Zapytam wprost: da się żyć z wydawania niszowych książek w Polsce?

Nie jest to łatwe, nie ukrywam, że gdyby nie mój mąż i jego praca, nie dałabym rady, Książki, które wydaję, to tytuły, które sprzedają się powoli, są dla smakoszy. Dla niewyrobionego czytelnika są dziwne, brzydkie, za trudne. Takie książki często giną w zalewie przeciętnych, często sztucznie wykreowanych na arcydzieła tytułów. Wydawane przeze mnie książki są „jakieś”, wzbudzają emocje, ale nie przebijają się do szerokiego grona, więc żeby tylko z tego wyżyć, musiałabym zmienić charakter mego wydawnictwa na książki środka, a tego nie chcę. Nie jestem finansową głową rodziny, ale robię to, co daje mi i mężowi (jest grafikiem i projektuje większość książek dla mnie) satysfakcję. I nie jest też tak, że w ogóle nie zarabiam, są lepsze i gorsze lata. Miałam taki czas, że nie wydałam przez 1,5 roku żadnej książki. W zeszłym roku odbiłam się od dna i wydalam cztery, z czego jedna otrzymała tytuł Książki Roku IBBY („Lato Adeli”). To był sukces i mój i Agnieszki Wolny-Hamkało. Te książki to nie hity z topek, ale ze wszystkich jestem dumna, są mi bliskie. Mam nadzieję, że poruszają też innych. Od kilku lat współpracuję z tymi samymi autorami, których czasami wrzucam na głęboką wodę, zadając jakiś temat i na szczęście pięknie sobie radzą. Próbują nowych form i to jest bardzo ciekawe dla nich i dla mnie.

I co dalej? Co będzie dalej?

Nie wiem i ta niepewność wzbudza lęk. Będziemy leczyć rany, może wydawać mniej, z większym namysłem. Sytuacja ekonomiczna wymusi na niektórych rezygnację z dużych planów wydawniczych. Ja idę swoim rytmem. Co prawda odłożyłam dwa dodruki na później, bo się trochę przestraszyłam, ale Agnieszka Wolny-Hamkało kończy książkę „Po śladach” i jak dobrze nam pójdzie, to wyjdzie przed wakacjami. Agata Królak stworzyła drugą książkę o Teo, zostały nam ostatnie szlify. No i Olga Woźniak pisze książkę popularnonaukową do serii Czego nie widać (ukazały się w niej „Brud” oraz „Dźwięk). W planach z Olgą mamy  trzy tytuły (ale nie wszystkie na ten rok). Mam nadzieję, że uda się wydać jeden. Na razie tyle. Chociaż chodzi mi po głowie dość specyficzny i odważny jak na moje wydawnictwo pomysł z serią dla dorosłych, ale za wcześnie, żeby cokolwiek zdradzić. Bliska mi autorka spróbuje się z tym zmierzyć. Zobaczymy…

Zajrzyj na stronę wydawnictwa