Półka z książkami. U Beaty Chomątowskiej
Co czytają, kiedy czytają, jak czytają, ale i o to jak dbają, skąd biorą, gdzie kupują, czy wypożyczają i wreszcie gdzie przechowują i jak układają swoje księgozbiory – o to wszystko i jeszcze więcej będę pytała w cyklu „Półka z książkami.” Na pierwszy ogień idzie pisarka i dziennikarka, Beata Chomątowska, która pokazuje nam swoją bibliotekę w mieszkaniu na warszawskim Śródmieściu.
Zacznijmy od organizacji biblioteki. Masz trzy wielkie regały w jednym pokoju, dwa regały w sypialni, książki na podłodze przy łóżku a w kuchni zauważyłam poutykaną na półkach serię Nike wydawnictwa Czytelnik. Jak się w tym odnajdujesz, układasz książki według jakiegoś klucza?
Jestem wzrokowcem, więc zawsze starałam się układać według klucza tematycznego; czyli np. książki związane z tematyką żydowską, półka hipisowska, półka buddyjska, półki z literaturą francuską, etc. – a w tym podsekcje w postaci książek poszczególnych autorów. Niektóre książki idą też seriami, jak seria z wagą WAB, literatura iberoamerykańska, czy seria podróżnicza Czarnego. Taka konfiguracja w przypadku wzrokowca sprawdza się idealnie, wtedy instynktownie już kieruję się po konkretną książkę. Jakiś czas temu, niestety, wskutek dwóch remontów w mieszkaniu dotychczasowy porządek się nieco zaburzył i jestem teraz na etapie ponownego układania. Coś koszmarnego – bo ze względu na brak miejsca na kolejne szafy z regałami książki stoją w dwóch rzędach; kiedyś nawet poświęciłam kilka dni na zrobienie szczegółowych spisów, co znajduje się w którym rzędzie – teraz raczej będę robić zdjęcia – a potem wszystko się rozsypało, a jeśli nie widzę w pamięci miejsca, gdzie zwykle stała dana książka, potrafię szukać jej dwie godziny. Z książkami przy łóżku jest łatwiej – tam leżą sterty lektur bieżących i czekających w kolejce, jest też trochę takich pozycji, do których co jakiś czas wracam.
Już się nie mieszczą, a ciągle ich przybywa! Gdzie najchętniej kupujesz książki? I średnio ile w miesiącu?
Przybywa w tempie geometrycznym, co przy niewielkim metrażu mieszkania grozi katastrofą, zwłaszcza że na półkach już brak miejsca i ostatnio układam je stosami na wierzchach regałów. Książki kupuję najchętniej w małych księgarniach, jak – z tych najbliższych – zaprzyjaźniona Bagatela przy placu Unii, MiTO, Wrzenie Świata, księgarnia Liber obok Uniwersytetu Warszawskiego na Krakowskim Przedmieściu, lub wyspecjalizowanych, jak księgarnia MSN, Supersalon, księgarnia Bęc Zmiany czy księgarnie uczelniane. Niestety, niewielkich prywatnych księgarni, których właściciele są pasjonatami swojego zawodu, stale ubywa. Rzadko, jeśli nie muszę, wchodzę do księgarni sieciowych, w których – paradoksalnie – jest bardzo ograniczony wybór, sprzedawcy przypominają naganiaczy na targu, atakujących od progu ugrzecznionymi formułkami, na czołowych miejscach wyeksponowane są poradniki, romanse i sekrety gwiazd, a zewsząd krzyczą szyldy: „Bestsellery” i „Promocja”. Odkąd Matras zaczął przypominać Empik, mam do obu awersję, choć ponad dekadę temu, gdy mieszkałam w Krakowie, często odwiedzałam przepastny Matras w Rynku Głównym, wówczas jedną z najlepiej zaopatrzonych w tym mieście księgarni (oprócz zlikwidowanej już, niestety, Hetmańskiej) . Buszuję też w antykwariatach – najlepszy pod tym względem był niezapomniany Pałac Starej Książki na Woli. Lukę po nim wypełnia Antykwariat Grochowski – choć ze Śródmieścia to mała wyprawa, uwielbiam tam zaglądać. Czasem zamawiam coś przez Allegro, zwykle starsze i niewznawiane pozycje. Książki anglojęzyczne kupuję też na Amazonie albo na wspaniałym portalu Abe Books, gdzie używane wydania różnych rarytasów można nabyć za przysłowiowego funta – więcej płaci się za przesyłkę, więc najlepiej od razu zamawiać kilka pozycji u tego samego sprzedawcy. Niestety, nie mogę sobie odmówić wizyt w księgarniach za granicą; które bywają znacznie lepiej zaopatrzone od polskich, niestety, bo potem taszczę stamtąd różne tomiszcza; na przykład w Berlinie jest kilka świetnych księgarń, jak Walther Konig, w której mają osobny pokoik z przecenami – przywiozłam stamtąd masę albumów o sztuce, modzie i książek o architekturze. Co do miesięcznej ilości nabytków – bywa różnie, ale nie ma takiego miesiąca, w którym bym nic nie kupiła. Czasem to jest kilka, czasem kilkanaście pozycji.
Sporo! A co decyduje o wyborze? Czytasz recenzje, czy wybierasz „na żywo” już w księgarniach?
I tak, i tak. Z reguły jestem zorientowana w nowościach wydawniczych, więc jest konkretny cel, ale czasem wpadam tylko po to, żeby się porozglądać. Mam też zwyczaj odwiedzania księgarni w miastach, przez które przejeżdżam, nawet bardzo małych, i sprawdzania, co też mają w ofercie.
Skoro jesteśmy przy kupowaniu, to od razu zapytam o prasę – jakie tytuły czytasz i które regularnie kupujesz?
W środy regularnie, od wielu lat, „Tygodnik Powszechny” i „Politykę”, w soboty – „Gazetę Wyborczą”, którą w pozostałe dni też czytam, ale w wersji online. Kiedyś kupowałam też w soboty „Rzeczpospolitą”, a z tygodników „Newsweek”, czasem „Wprost”, ale ostatnio bardzo rzadko się to zdarza. Kupuję też (i czytam) „Wysokie Obcasy Extra”, „Magazyn Książki”, „Znak”, „Magazyn Miasta”, „Herito”, a także „Zwykłe Życie” (od pierwszego numeru!), „Usta” i ich zagraniczne odpowiedniki „Kinfolk”, „Cereal”, „The Travel Almanac”, „The Gentlewoman”. Przez pewien czas prenumerowałam „The New Yorkera” w wersji papierowej, teraz online. Mam wszystkie archiwalne numery „Lampy”, która niestety przestała się ukazywać, i magazynu „WAW” wydawanego kiedyś przez Mike Urbaniaka. Nie mówiąc o starych „Magazynach” Gazety Wyborczej i „Rzeczpospolitej”, które zalegają w krakowskiej piwnicy. W moim domu rodzinnym była taka tradycja, że zawsze w piątki i soboty tata kupował prawie wszystkie dzienniki i tygodniki – przedpołudnie z przeglądem prasy było stałym rytuałem. Z dzieciństwa zapamiętałam też sterty „Tygodników Powszechnych” w wielkim formacie i starej „Polityki”, też w dużym formacie, zalegające za tapczanem, więc wiadomo, gdzie złapałam bakcyla.
Magazyny i prasę czytasz od deski do deski czy wybiórczo? Ile średnio dziennie przeznaczasz czasu na czytanie? I o jakiej porze najchętniesz czytasz?
Ostatnio raczej wybiórczo. Trudno wyliczyć średnią dzienną, zwłaszcza, że bardzo szybko czytam, ale przyjmijmy, że jest to kilkadziesiąt stron. Lubię czytać o dowolnej porze dnia, ale w ciągu tygodnia czytanie wyłącznie dla przyjemności zdarza mi się zwykle wieczorem.
Wieczorem, czyli w łóżku? Czy masz inne ulubione miejsca, w których czytasz?
Łóżko, wanna, sofa, podłoga (w towarzystwie poduszek). Najchętniej czytam w pozycji horyzontalnej.
Przy Twoim łóżku leży wielki stos książek, wnioskuję, że czytasz równolegle co najmniej kilka?
Ha, niestety zdarza mi się czytać dwie albo trzy książki naraz, ale ostatnio z tym walczę, bo rozproszenie uwagi to zły nawyk. Przy łóżku leżą stosy bieżących lektur, książek właśnie przeczytanych i czekających w kolejce, oraz takie, do których często zaglądam. Choćby Listy Tove Jansson, biografia Miłosza autorstwa Andrzej Franaszka, Życie. Instrukcja obsługi Pereca czy – z zupełnie innej beczki – albumy i książki o designie, choćby pięknie wydana Future Beauty. 30 Years of Japanese Fashion. Ostatnio, czyli dwa dni temu, skończyłam ponownie czytać Eden Lema, w niedzielę Duchologię Olgi Drendy, teraz czytam Rachelę Auerbach przetłumaczoną przez moją genialną koleżankę, jidyszystkę Karolinę Szymaniak. Jeszcze wcześniej reporterską książkę Katarzyny Boni Ganbare! Warsztaty umierania, po zakończeniu której trzeba odreagować albo 10-kilometrowym biegiem w upale, albo kilkoma szklankami sake, albo oglądaniem słodkich kotków w internecie, co kto woli, bo mocna i osadzająca się czarnym pyłem na sercu to lektura.
Wiele jest takich książek, do których wracasz? I dlaczego do tych właśnie?
Wiele, wracam zwłaszcza do ulubionych pisarzy albo książek, które z różnych powodów były ważne, zapadły mi w pamięć. Niektóre dorastają razem ze mną, inne po latach nie robią już takiego wrażenia. W ten sposób można się dowiedzieć sporo o sobie, ale też przekonać, którzy autorzy rzeczywiście są tymi najważniejszymi. Mam też taką zasadę, żeby lekturę na bieżąco wydawanych książek przeplatać czytaniem staroci, to pomaga zweryfikować jakość wielu tytułów ogłaszanych „odkryciem roku” czy „bestsellerem”, jeszcze zanim zaczną się sprzedawać. Teraz na przykład sukcesywnie czytam na nowo całego Lema, włącznie z tytułami, które ostatni raz miałam w ręce gdzieś na etapie późnej podstawówki, jak Opowieści o pilocie Pirxie czy Bajki robotów. Wciągnęły mnie, jak za pierwszym razem. Solaris czy Głos Pana po latach odbieram zupełnie inaczej, dostrzegam ich wielowymiarowość. Lem jest jednym z takich autorów, których twórczość opiera się wpływowi czasu, nawet jeśli niektóre opisy techniczne mogą trącić myszką. Wiele jego prognoz sprawdza się właśnie teraz.
No i którzy pisarze, oprócz wymienionego Lema, są dla Ciebie tymi najważniejszymi?
Jeśli chodzi o takich absolutnie najważniejszych i najważniejsze, to będzie dość klasycznie. Będzie moja święta trójca, czyli Nabokov, Kafka i Schulz, poza tym Szekspir, Proust, Eliot, Brodski, Benjamin, Mann, E. T. A. Hoffmann, Woolf, Bouvier. W Polsce poza Lemem na pewno Miłosz, Gombrowicz, ale też Myśliwski i Prus, do tego trzeba oddać sprawiedliwość Stasiukowi, który na pewnym etapie był niezmiernie istotny. Zaznaczam, że wymieniam tylko nazwiska, w przypadku których chodzi o cały tzw. dorobek literacki, bo jest jeszcze mnóstwo autorów bardzo ważnych ze względu na pojedyncze książki. Choćby mistrz krótkiej formy Raymond Carver, Ernesto Sabato O bohaterach i grobach, Wolfgang Buscher i Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę czy Zbigniew Mentzel i Wszystkie języki świata.
Jakich książek nie lubisz i z założenia po nie nie sięgasz?
W zasadzie czytam niemal wszystko, ale dochodzę do wniosku, że chyba nie miałam nigdy w ręku harlequina i nie czytuję w ogóle tego, co z niewiadomych powodów określa się mianem „literatury kobiecej”, czyli romantycznych historii. Jedyną tego typu książką, którą przeczytałam, był Dziennik Bridget Jones, czego nie żałuję, bo było zabawnie.
Oraz w drugą stronę: czy masz książkowe „guilty pleasure”, książkę, którą okładałabyś w gazetę, żeby ją czytać w metrze?
Swoje „guilty pleasures” naprawdę owijam w gazetę, choć rzadko czytam w metrze, bo po mieście poruszam się niemal wyłącznie rowerem, więc trudno mnie zdemaskować. To niektóre poradniki dotyczące minimalizmu, choćby Dominique Loreau, i książki o tak zwanym francuskim stylu, pisane głównie przez Amerykanki, dla których Francja uosabia najlepiej europejski styl życia, zafascynowane faktem, że w Europie można kupować warzywa na targu i nie kupować ton ubrań w sieciówkach. Choć kpiłam z tego trendu na łamach „Tygodnika” i nadal uważam, że sprowadzają rzecz do absurdu, jest w nich coś perwersyjnie przyciągającego. I zazwyczaj są ładnie wydane.
Wspominałaś, że dość wcześnie zaczęłaś czytać poważną literaturę.
Pierwszą książką, którą przeczytałam, był Dziadek do orzechów E.T.A. Hoffmanna. Najpierw czytała mi ją na głos mama, ale zaraz potem nauczyłam się czytać – bardzo wcześnie, miałam może trzy, cztery lata, pamiętam ten moment, kiedy litery namalowane na drewnianych klockach po raz pierwszy układają się w słowa – i już mogłam sama śledzić perypetie Klary, Freda, księżniczki Pirlipaty i Mysikróla. To było wydanie z 1978 r., z ilustracjami Szancera, które fascynowały mnie, a zarazem przerażały – radca Drosselmayer z czarną opaską na oku! Dziadek do orzechów tylko z pozoru był literaturą dziecięcą, pod spodem był cały „dorosły” Hoffmann – literatura fantastyczna, literatura grozy. Śmieję się, że ktoś, kto zaczynał od takich lektur, nie będzie nigdy w pełni normalny. Upodobanie do fantastycznych fabuł zostało mi do dziś, dlatego między innymi tak zachwyciłam się zbiorem Nie to, nie tamto Sorena Gaugera, który znakomicie eksploruje tę sferę, zwłaszcza w opowiadaniu Ojciec Mrowczyk i diabeł. Tak też zaczęła się miłość do Szancera, a potem też do Uniechowskiego. Sąsiedzi z naprzeciwka, państwo Kołodziejczykowie, mieli starszą ode mnie o jakieś 7 lat córkę i sporą dziecięcą bibliotekę, która była moim stałym źródłem zaopatrzenia w klasykę literatury dziecięcej – wtedy poznałam m.in. Pana Kleksa czy książki Korczaka. Ale przerobiłam jej zawartość bardzo szybko, jeszcze zanim zaczęłam podstawówkę, i chciałam czegoś więcej. Szybko wymogłam na bilbiotekarce z osiedlowej biblioteki, gdzie mama zapisała mnie tuż przed pójściem do szkoły, żeby pozwoliła mi też pożyczać książki z sekcji dla dorosłych. Wtedy też największe orgie czytelnicze zdarzały mi się podczas wakacji – korzystałam z bogatych zbiorów mojej ciotki, lekarki, zawierających wszystko, co ważne w literaturze polskiej i światowej. Co ciekawe, dorośli nieszczególnie interesowali się tym, co czytam – ważne było, że siedzę godzinami z nosem w książce i nie muszą się mną zajmować. Jakoś w połowie podstawówki przerobiłam większość lektur przeznaczonych dla zgoła innego czytelnika – różne pozytywistyczne nowelki, Trylogię, Chłopów, Lalkę, Słówka Boya, a po Dumasie sporo literatury francuskiej, choćby Czerwone i czarne, nie mówiąc o pięknie wydanych Opowieściach z tysiąca i jednej nocy. Oczywiście odbierałam je w inny sposób, niż człowiek dorosły. Sporą traumę z tamtych czasów zawdzięczam Ziemi obiecanej, którą jakiś krewny podarował mi na urodziny – a to ze względu na naturalistyczny opis wypadku, któremu uległ robotnik. Podczytywałam też różne dziwne pozycje z domowych zbiorów, choćby Małą encyklopedię lekarską PWN, a szczególnie intrygowała mnie Schizofrenia Kępińskiego, z ilustracjami przedstawiającymi rysunki wykonane przez schizofreników. Wydawało mi się, że doskonale rozumiem, o co im chodzi.
Czyli od najmłodszych lat miałaś do czyniania nie tylko z ambitną literaturą, ale też z dobrą ilustracją. Czy dziś przykładasz dużą wagę do tego jak książki są wydawane? Zdarzyło Ci się nie kupić książki ze względu na brzydką okładkę?
Spójność tekstu i grafiki, pomysłowość, jakość wydania, estetyka – tak, jest ważna. Dlatego bardzo się cieszę, że wszystkie moje książki miały szczęście do dobrych grafików, którzy w dodatku konsultowali ze mną pomysły. Oczywiście, jeśli bardzo zależy mi na książce, a nie mam alternatywy w postaci innego wydania, przymykam na to oko. Ale zdarza się, że okładka nie zachęca lub odstręcza od zapoznania się z danym autorem albo autorką, jak w przypadku Alice Munro, której książki wydane są w Polsce fatalnie, w stylu tanich romansideł. Niestety teraz występuje prawdziwa plaga nijakich, uładzonych okładek ze zdjęciami ze stocka.
Jak duży wpływ na ostateczny wygląd okładki może mieć autor?
Wszystko zależy od uzgodnień z wydawnictwem. Trudno mi odpowiedzieć generalnie, bo mam doświadczenia tylko z Wydawnictwem Czarne i Wydawnictwem Znak – w obu przypadkach stuprocentowo pozytywne, gdzie redaktor albo redaktorka kontaktowali mnie ze studiem graficznym albo przesyłali projekty do akceptacji. Nie zastrzegałam tego w umowie, ale sądzę, że na wszelki wypadek warto, bo można nie mieć takiego szczęścia do wydawców.
A jak jest z promocją Twoich tytułów, miałaś na nią jakiś wpływ?
Pewnie trochę tak, bo kiedy jest się dziennikarką, łatwiej zainteresować tematem kolegów z różnych redakcji. Ale na szczęście oba wydawnictwa mają działy promocji i to one są odpowiedzialne za swoje zadanie. W Znaku Michał Jakubik konsultował ze mną różne pomysły i choć sam jest mistrzem promocji, było to bardzo miłe, bo dawało poczucie, że zdanie samego autora jest dla wydawcy ważne. Zasadniczo jestem jednak zdania, że człowiek nie może być specjalistą w każdej dziedzinie. Pisarz najlepiej zna się na pisaniu i na nim powinien się skoncentrować, natomiast zabiegi o sprzedaż tego, co napisze, powinien powierzyć profesjonalistom z innej sfery. Choć mamy dziś czasy autopromocji, uważam, że nie wygląda to najlepiej, gdy autor lub autorka zmieniają się w akwizytorów wytworów własnego umysłu, rozkładając swój przenośny stoliczek przed każdym, kto się napatoczy, wietrząc w nim potencjalnego odbiorcę. W krajach o bardziej rozwiniętym rynku księgarskim wygląda to nawet podejrzanie, chyba że wydaje się książkę w self-publishingu, bo jeśli się ma wydawcę, to ma się i opiekuna od promocji, a jeszcze częściej agenta, których w Polsce na razie ze świecą szukać.
Wróćmy na koniec do samego czytania: prowadzisz statystyki? Masz swój dziennik lektur?
W ubiegłym roku, pod wpływem „wyzwania” krążącego po Internecie, gdy ludzie zobowiązywali się do przeczytania ponad 50 książek rocznie, zaczęłam zapisywać w kalendarzu książki przeczytane, żeby się przekonać, ile realnie pochłaniam w ciągu tych dwunastu miesięcy, i wyszło mi, że jest ich około 60. Ale zapisuję tylko książki czytane dla czystej przyjemności, z pominięciem lektur obowiązkowych, np. w ramach kwerendy przy pisaniu, bo byłoby tego drugie tyle. W tym roku kontynuuję – od stycznia przeczytałam równe 30. Autor, tytuł, liczba. Są miesiące, w których czytam znacznie więcej – lipiec, sierpień, okresy okołoświąteczne.
//
Beata Chomątowska
Urodzona w 1976 w Krakowie – pisarka i dziennikarka. Absolwentka Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie (specjalność: studia europejskie) i Hogeschool Brabant w Bredzie. W 2010 była współzałożycielką Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych Stacja Muranów, które działa przy ulicy Władysława Andersa na warszawskim Muranowie i którego jest prezeską. Obecnie stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Gazetą Wyborczą Stołeczną”. Autorka książek Stacja Muranów (Wyd. Czarne, 2012), Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie (wyd. Czarne, 2013), Lachert i Szanajca. Architekci awangardy, (Wyd. Czarne, 2014) Pałac. Biografia intymna, Wyd. Znak, 2015). Mieszka w Warszawie.
//
Cykl wspierają motyleksiążkowe.pl