Półka z książkami: Najlepsze miasto świata
Jak wyglądało zwykłe życie w pierwszych powojennych latach w Warszawie? Na to i inne pytania odpowiada Grzegorz Piątek w swojej nowej książce „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949″, wydanej nakładem wydawnictwa WAB.
Wszystkie stare formy bytowania zniszczone. Życie polega na rezygnacji z elementarnych wymagań kultury i higieny, na krzątaniu się wokół rozgromionego mrowiska. Ludzkość zgotowała sobie monstrualną stratę czasu. Entuzjazm, z którego można by wykrzesać najwspanialsze dobra duchowe i materialne, spala się na radość z odnalezionego w gruzach cennego drobiazgu, pamiątki dawnego bytu. I zarazem – jakaś niecierpliwa uciecha zaczynania, przywrócone dzieciństwo serca jakby na nowo pierwszy raz oglądającego świat, poznającego życie.
To oficjalne, przeznaczone do druku wrażenia Marii Dąbrowskiej z pierwszych chwil w zrujnowanym mieście. W prywatnej korespondencji opisywała „uciechę zaczynania” konkretniej i poufalej:
W przerażającej Warszawie z lutego 1945 roku, kiedy śród ruin otaczających pl. Zbawiciela ujrzałam pierwszy straganik sporządzony z komód i desek w tychże ruinach znalezionych, pierwszą rzeczą, jaką na nim zobaczyłam, była litrowa butla wódy.
Wóda i wszystko inne, co niezbędne do przetrwania, wracało do miasta od pierwszego dnia. „Teoretyczne zero”, jakim śródmieście chcieli widzieć urbaniści, z dnia na dzień stawało się coraz bardziej teoretyczne. Kamienice, które przed wojną oferowały nędzny standard, teraz, o ile w ogóle stały, oferowały jeszcze gorszy. Mimo to życie wracało do nich i mówiło: trudno, wezmę co jest. Wlewało się jak woda do koryta wyschniętej rzeki.
Jako jedno z pierwszych, nie czekając na wytyczne urbanistów, zaczęło ożywać łożysko ulicy Marszałkowskiej. Już tydzień po wyzwoleniu „Życie Warszawy” donosiło, że w podwórku na rogu Wilczej pod numerem 77 „pomysłowa niewiasta” otworzyła pierwszą w lewobrzeżnej Warszawie kawiarnię. Klientów pełno, a do szczęścia niewiele im trzeba: dwa czajniki na kozach, stoły przykryte białym papierem, a na nich gorąca herbata. Nawet z cukrem!
Ledwie Alejami przeszła defilada zwycięstwa, centrum Warszawy wróciło na swoje dawne miejsce – na skrzyżowanie z Marszałkowską. Znowu mijali się tutaj i mieszali, jak pół roku i pół wieku wcześniej, przedstawiciele każdej wyobrażalnej grupy społecznej. Naprzeciwko ocalałego hotelu Polonia wykwitły dworzec autobusowy oraz postoje riksz i taksówek. Kierowcy przecinający skrzyżowanie krzyczeli „na Pragę!”, „Żoliborz, Żoliborz!”. 11 kwietnia ruszyła namiastka regularnej komunikacji miejskiej. Nie były to jeszcze autobusy, lecz ciężarówki z ławkami zamontowanymi na pace, kursujące z Pragi przez most pontonowy i Aleje na Ochotę. Mimo niewygody i niebezpieczeństwa ustawiały się do nich kolejki.
Hotel Polonia, obsadzony przez dyplomatów, dziennikarzy i innych zagranicznych gości, stał się centrum życia warszawskich elit, ale na chodnikach i w ruinach dokoła niego panowały demokratyczna równość i wolnorynkowa konkurencja. Miejsce przed wejściem, w samym centrum stolicy socjalistycznego państwa, okupowali pucybuci. Wokół nich lawirowali pokątni handlarze walutą, złotem i importowanymi papierosami. Mówiło się, że kiedy przed Polonię podjechała limuzyna z generałem Eisenhowerem, powitały go okrzyki „dolary kupuję, dolary kupuję”. Resztki domów na tyłach szacownego hotelu zostały opanowane przez prostytuujące się kobiety. Wiele z nich to desperatki, które musiały wyżywić rodziny, a nie miały szans na inne zajęcie. Warszawska ulica szybko oswoiła dramat grubym dowcipem i przezwała je „gruzinkami” – bo pracowały na gruzach.
Ledwie gruz sprzątnięto z ulic, od razu zaludniali je zaaferowani przechodnie, a za przechodniami wkraczali przekupnie. Szczelnie wypełniali nie tylko Aleje i Marszałkowską, ale też węższe przecznice, takie jak Poznańska czy Chmielna. Kto pamięta eksplozję handlu ulicznego z początku III RP, ten może sobie wyobrazić to, co działo się na ulicach Warszawy tuż po wojnie. Handlował każdy z każdym, handlowano wszystkim, a pozorny chaos miał swój wewnętrzny porządek.
Najniżej w hierarchii stali stacze, czyli handlarze przygodni lub pokątni, z naręczami i kieszeniami pełnymi towaru, rozwieszający go i rozkładający gdzie popadło. Mogło to być coś, co wyrosło w ogródku, w lesie albo i w miejskim parku, coś wyniesionego z domu (niekoniecznie własnego), coś z przemytu; jaja i mleko z podwarszawskich wsi, a zaraz obok włoskie pomarańcze, guma do żucia, mydełka i amerykańskie prezerwatywy z darów; naczynia – od „zwyczajnych fajansów, aż do najpiękniejszej porcelany” i sztućce – od najprostszych żelaznych, przez platery po srebra, „wszystko to mimo wielkiej obfitości zdekompletowane, wyszczerbione i zalatujące piwniczną pleśnią”, bo wyciągnięte z ruin. Jak sztućce, to i jedzenie – „wszędzie olbrzymie ilości białego chleba, zwoje kiełbas, […] połcie słoniny”. A tym, którzy muszą jeść na mieście (bo na przykład nie mają własnej kuchni), pionierki ulicznej gastronomii serwują słoje z gorącymi potrawami, przytargane w torbach i garach ocieplonych papierem i szmatami. Czy to wtedy narodził się fenomen warszawskiej pyzy? Maria Dąbrowska w każdym razie opisywała to zjawisko jako nowość. Najedzona zupą, fasolą i przecieranym kompotem z rabarbaru (jest koniec maja), postanawia: „To będzie moja stołówka” i rozważa, czy sama nie powinna otworzyć takiego interesu.
Nie była w tych kalkulacjach odosobniona. Już podczas okupacji nędza sprawiała, że rodowa duma czy tytuły profesorskie szły do kieszeni i zaczynało się kombinowanie. Włoski dziennikarz zamieszkujący Polonię wspominał ludzi, którzy:
ukończyli uniwersytet, doskonale mówiących po angielsku lub francusku, czasem wręcz szlacheckiego pochodzenia, którzy szybko opanowali sztukę handlowych wędrówek, oszustw, język stołecznych mętów, chamskie odzywki i ordynarny sposób bycia, by współzawodniczyć z dobroduszną szorstkością i wrodzoną inteligencją prawdziwych ulicznych handlarzy gnieżdżących się na Woli i Czerniakowie.
Jeśli stacz był wyjątkowo zaradny, mógł zasiedzieć którąś z okolicznych bram. Jeśli stacz był dodatkowo wytrwały, mógł dorobić się straganu – w zdezelowanym tramwaju, na pomysłowo rozbudowanym wózku albo w budzie skleconej z wyrwanych gdzieś w okolicy drzwi i okien. „Miasteczko kramów”, które wyroiły się „jak pieczarki po ciepłym deszczu”, ulokowało się szybko u stóp dostojnej ruiny Dworca Głównego. „Ceny niższe niż na Pradze” – poleca Kalendarz warszawski na rok 1946. „Wydaje się chwilami, że Warszawa zapomina o mieszkaniach dla ludzi, a chce zamienić się w jedno wielkie targowisko” – ironizuje autor(ka) „Skarpy Warszawskiej” pod wrażeniem spaceru wzdłuż Alej Jerozolimskich.
Kolejny szczebel na drabinie handlowej ewolucji stanowiło zajęcie kawałka rumowiska, które było kiedyś parterem kamienicy. Jedni wracali na swoje, inni zajmowali parę metrów, nie zawracając sobie głowy, czy i kiedy ktoś się o nie upomni. Ile zresztą było lokali, które już podczas okupacji zmieniły właścicieli lub zostały przejęte przez niemiecką administrację albo kolaborantów?
Mali potentaci tym spieszniej wzywali więc…
geometrę, majstra murarskiego, szli na pobocza Marszałkowskiej, znajdowali najdogodniejsze miejsce i decydowali się na zbudowanie sklepu z zapleczem i dwoma pokojami mieszkalnymi, a wszystko to na parterze. Mury rosły w oczach, potem zjawiał się stolarz, żeby wprawić drzwi i ramy okienne, a po nim szklarz.
Na ulicy straszyły jeszcze nienaprawione chodniki i ślady po bombach, a po drugiej stronie szyby kusiły już „pierwszorzędnie udekorowane wnętrza”, których autorzy wznosili się na szczyty pomysłowości. Cafe Fogg, otwarta przez piosenkarza Mieczysława Fogga przy Marszałkowskiej 119, w lokalu po niemieckiej kawiarni Zur Heimat (wcześniej zajmowanym przez pijalnię czekolady sieci Plutos), umeblowano ogrodowymi stolikami i krzesełkami wydobytymi z ruin innej kawiarni na Nowym Świecie. Prądu nie było, więc na stołach paliły się świece, a pod sufitem wisiała latarnia karbidowa wywleczona z bramy wypalonego domu przy Nowogrodzkiej. Wystrój uzupełniały kompozycje wyczarowane ze znalezionych materiałów – blachy, drutu i stalowych prętów – przez scenografa Stanisława Lipskiego. Do tego pianino cudownie ocalałe w mieszkaniu Fogga.
Gości z zagranicy frapowało bogate zaopatrzenie. Brytyjczyk H. Foster Anderson nie mógł się nadziwić obfitości dóbr niedostępnych w jego zubożonej, lecz przecież niezniszczonej tak wojną ojczyźnie: zegarków, aparatów fotograficznych, maszyn do pisania, słodyczy, jedwabnych pończoch, ubrań, butów… W promieniu „ćwierci mili” od Polonii naliczył też około dwudziestu cukierni sprzedających „bogate ciastka grubo pokryte kremem”. A kawiarnie? Skąd w nich tyle ludzi i jakim cudem stać ich na te ceny? I dla kogo są te wszystkie kwiaciarnie? „Kwiaty są potrzebne” – wyjaśniał mu młody Polak – „pomagają zapomnieć o dziurze w ścianie”.
Jeszcze wojna się nie skończyła, jeszcze ludzie – dosłownie – potykają się o uliczne mogiłki, a „Życie Warszawy” już donosi z Chmielnej:
Ciasna uliczka, jakby na przekór „bosowskim” architektom, nakazującym burzenie jej domów i poszerzenie, poczyna na nowo błyszczeć szybami wystaw i z całą bezczelnością, na jaką tylko warszawska ulica zdobyć się potrafi, odzyskuje sławę ulicy eleganckich magazynów mody i wytwornej galanterii.
W ciągu kilku miesięcy oszklone i udekorowane szyldami partery stworzyły całe ciągi „parterowej Marszałkowskiej” – namiastkę wielkomiejskiego bulwaru w morzu ruin, uzupełnianą przez parterową Chmielną, Wilczą, Wspólną, Poznańską… Obumarłe kamienice przypominały „uschłe drzewa, puszczające zielone pędy od korzeni”.
W 1946 roku iluzja metropolii była doskonała. „Można uwierzyć, że się jest w handlowej dzielnicy normalnego miasta” – przyznawał Anderson, a przybyły z Krakowa Jerzy Zawieyski pisał wręcz, że w widoku z narożnika Alej w głąb Marszałkowskiej, „ruch, tramwaje, auta i światła dają złudzenie nie tylko przedwojennej Warszawy, ale złudzenie czegoś większego, jakiejś części paryskich bulwarów”. Zofia Nałkowska, która właśnie z Paryża wróciła, notowała:
Jedna obok drugiej migają w przelocie eleganckie, jasno oświetlone witryny sklepów. Torebki wielkie i piękne, jak w Paryżu, bluzki jedwabne, materiały „łokciowe”, dużo wędlin. A powyżej tej przyziemnej sfery sklepów stoją nietknięte, wypalone ruiny o pustych czarnych oknach. I wydaje się, że chyba widma przychodzą robić w tych miejscach sprawunki.
Wchodząc między ruiny Poznańskiej, można było nawet trafić do lokalu z zielonym obrotowym parkietem tanecznym i ścianami w odcieniach zieleni. „Cała ta sceneria wyglądała nierealnie, gdyż ponad parterem nie było nic poza prowizorycznym dachem” – wspominał ówczesny student architektury Jerzy Główczewski. Dość było więc zadrzeć głowę, a magia rozświetlonych witryn i gustownych wnętrz pryskała. Wystarczył większy deszcz: „Ulewa spędza to, co najcenniejsze, najżywsze w Warszawie – ludzi – notował Jerzy Putrament. – Z gruzów spływają brudnożółte strumienie. Wyją potargane druty. Zgrzyta rdzewiejąca, pokaleczona blacha. I tylko głośniki na bezludnych placach powtarzają ciemności i wichurze czyjeś przemówienie”.
Przemówienia wróżyły tymczasem coraz mniej szczęścia wszystkim tym staczom i straganiarzom, babom z pyzami i sklepikarzom, cukiernikom i kwiaciarkom.
W miarę jak oddalało się wspomnienie wojny, w społeczeństwie narastało zniecierpliwienie słabym zaopatrzeniem i drożyzną, a władzy coraz trudniej było tłumaczyć je zniszczeniami. Coraz bardziej raził też dysonans między deklaracjami o sprawiedliwości społecznej a narastającymi nierównościami ekonomicznymi. Nigdzie nie objawiały się one tak jaskrawo jak w Warszawie, a w Warszawie – w okolicach Marszałkowskiej. Pucybut pod hotelem Polonia brał za usługę trzydzieści złotych, co oznaczało, że po oczyszczeniu dwóch par wyrabiał dniówkę pracownika publicznego. Jedni dzięki sprytowi, znajomościom czy talentowi szybko się bogacili i kłuli w oczy hiperkonsumpcją, inni żyli z dnia na dzień, skazani na ziemniaki, kluski i kapustę. Jednym nowa władza dawała stabilną i często dobrze płatną pracę, samochody służbowe i mieszkania w pierwszych wyremontowanych domach, innym – skąpe przydziały żywności i kwaterunkową ciasnotę, baraki, namioty.
Pewnego razu milicja musiała użyć broni, aby zapanować nad podnieconym tłumem czekającym na wydanie konserw z zagranicznych darów. Tymczasem beneficjenci nowej rzeczywistości mogli zaopatrzyć się we wszystkie smakołyki radzieckiego imperium – od armeńskiego koniaku po astrachański kawior – w delikatesach Osobtorg na parterze Bristolu („wspaniale urządzony – wszystko w nim luksusowe i bardzo drogie” – notowała Dąbrowska). Mogli też raczyć się śniadaniem w Polonii. „Jaka szkoda, że nie mam żołądka słonia” – wykrzyknął Brytyjczyk na widok kartki z menu. Na obiady i kolacje polecano lokale prowadzone przez niedobitki arystokracji: Kongo („Dobra kuchnia, elegancja w tej ciasnocie, trochę cudzoziemców, pokątne handlowe konszachty wykwintnie wyglądających osób”), Canaletto czy restaurację w (nieodebranym jeszcze rodzinie Czetwertyńskich) Hotelu Europejskim. Wieczorem ta sama klientela ruszała na dansing do wskrzeszonego przy Nowym Świecie Paradisu, gdzie czekał „świat jak z amerykańskiego filmu z Fredem Astaire’em, tylko bez fraków”. Nawet gdy trudności w zaopatrzeniu skłoniły władze do wprowadzenia bezmięsnego dnia w gastronomii, bogaci i sprytni dostawali na talerzu to co zawsze, tylko że zakamuflowane pod liściem kapusty.
W kontrolowanej przez państwo gospodarce, jak pisze Padraic Kenney, wina za rosnące nierówności „nie leżała rzecz jasna po stronie wolnego rynku, ale także po stronie państwa – wolny rynek stanowił jednak politycznie dogodny cel”. Polityczny spryt polegał więc na tym, by umiejętnie przekierować słuszny gniew. O ile „w latach 1945–1946 w oficjalnej retoryce rolę czarnych charakterów przydzielono wojennym zniszczeniom, wyjeżdżającym Niemcom i niegodnym zaufania zachodnim sojusznikom”, o tyle nieco później „miejsce dawnych wrogów zajęli, zgodnie z głoszonymi hasłami, reakcjoniści, kapitaliści i sabotażyści”. Nie było zresztą tajemnicą, że wśród uczciwych kupców czy takich, którzy z poświęceniem odtwarzali swą dawną własność, było też wielu aferzystów. Jedne firmy uznawano za „zasłużone i solidne”, inne za „firmy spekulacyjne, łowiące ryby w mętnej wodzie powojennego chaosu gospodarczego” – pisał Wacław Sieroszewski. Obok firm takich jak Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy, która nie tylko uruchomiła swój flagowy sklep przy Brackiej, ale i zaoferowała sfinansowanie odbudowy kamienicy Baryczków na Starym Mieście, działali przedsiębiorcy, którzy wzbogacili się na interesach z Niemcami, na szabrze, handlu mieniem pożydowskim albo tym, co wyciekało ze składów z pomocą zagraniczną. Uczciwa czy nieuczciwa, nie ulegało wątpliwości, że w sklepikach i na straganach „budziła się burżuazja”.
Domy się palą, miasta się zapadają pod ziemię, ale na Dulskich nie ma sposobu. Felicjanostwo Dulscy uratowali swoje mieszkanie. Mają teraz zajęcia. Słuchają amerykańskiego radia, handlują dolarami, nasłuchują na ulicach i w kawiarni, szepcą sobie do ucha poufne wiadomości, ustalają niechybny termin wybuchu nowej wojny, a w międzyczasie stoją w ogonkach i robią zapasy. Pisują anonimy, ponieważ jak twierdzą, nie mogą wystąpić „z otwartą przyłbicą”
– nabijał się „Przekrój”.
Każdy wyciągnięty na światło dzienne przypadek nadużycia czy lewego interesu pozwalał oczernić całą tę odradzającą się klasę i mógł posłużyć za oręż w rozprawie z „drobnomieszczańską plazmą”.
„Bitwa o handel” – jak nazwano tę rozprawę – zaczęła się oficjalnie dopiero w 1947 roku, ale ten, kto śledził doniesienia z pracowni architektonicznych, mógł się od dawna spodziewać rychłego końca parterowej Marszałkowskiej.
Urbaniści i architekci przymierzali się do zmiany oblicza ulicy jeszcze przed wojną. Sięgnijmy do przywoływanej już książeczki Jesteśmy w Warszawie z 1938 roku. W tej antologii esejów, opowiadań i innych krótkich form architekt Antoni Dygat do spółki z literatem Witoldem Hulewiczem snuli fantazje na temat przyszłej Marszałkowskiej. Marzyło im się wyrównanie wysokości kamienic i skucie dekoracji, obłożenie fasad kamieniem i zamontowanie dużych witryn, wycofanie tramwajów i wozów konnych, zastąpienie wyszczerbionego bruku i szyn równym asfaltem, wycięcie rachitycznych drzewek i położenie gładkich chodników. Zasadniczym problemem Marszałkowskiej nie były jednak wystrój fasad i jakość nawierzchni, ale jej szerokość. Kiedy marszałek Bieliński wytyczał tę arterię w XVIII wieku, była długą, prostą aleją tnącą wiejskie miedze, o zawrotnej na tamte czasy szerokości 27,5 metra. Przez 150 następnych lat kolejne pokolenia obudowywały Marszałkowską coraz wyżej i coraz gęściej, wtłaczając na niezmiennie tę samą przestrzeń rosnącą liczbę pojazdów, o jakich nie śniło się dawnym marszałkom. Po wozach konnych przyszedł czas na tramwaje, rowery, samochody, ciężarówki, autobusy… Gdzieś pomiędzy nimi lawirowały nieprzebrane masy pieszych. Trudno było sobie wyobrazić, jak – nawet po skasowaniu tramwajów i wybudowaniu kolejki podziemnej – wszystkie pojazdy i przechodnie zmieszczą się na ulicy o szerokości 27,5 metra.
Wrzesień 1939 roku pomógł uruchomić wyobraźnię. A gdyby tak wykorzystać pierwsze (kto mógł przypuszczać, że nie ostatnie?) wojenne zniszczenia i spisać na straty część uszkodzonych budynków? Wystarczyło założyć usunięcie kwartałów zabudowy między Marszałkowską a Zielną, by poszerzyć arterię aż czterokrotnie – do stu dwudziestu metrów. Tyle samo, ile miała monumentalna główna aleja planowanej dzielnicy Piłsudskiego na Polu Mokotowskim, aż o pięćdziesiąt metrów więcej niż Pola Elizejskie czy plac Czerwony. Wschodnia jezdnia mogłaby biec odwiecznym śladem Marszałkowskiej, zachodnia – Zielnej, a między nimi, na miejscu ciemnych podwórek, zmieściłby się pas tak cennej w Śródmieściu zieleni, poprzetykanej rekreacyjnymi placami.
Już około 1940 roku Jan Chmielewski wrysował nową szerokość Marszałkowskiej w oficjalny plan urbanistyczny. Pomysł nabierał coraz więcej sensu w miarę narastania zniszczeń. Nic dziwnego, że Lech Niemojewski wrócił do niego w swoim raporcie dla rządu lubelskiego w styczniu 1945 roku, a już w maju pracownia urbanistyczna BOS Śródmieście ukończyła wstępne studium city, czyli centralnej dzielnicy handlowo-biurowej Warszawskiego Zespołu Miejskiego. Osią Marszałkowskiej miała biec granica między dwiema jej częściami. Po wschodniej stronie zamierzano zachować niektóre przedwojenne budynki i stworzyć łagodne przejście między zabytkową strefą Traktu Królewskiego a całkowicie nowym, nowoczesnym centrum planowanym po zachodniej stronie ulicy, czyli tam, gdzie ostatecznie powstał Pałac Kultury. Marszałkowska zamieniała się w arterię przystosowaną do szybkiego ruchu samochodowego, a mozaikę podwórek studni zastąpiła luźna struktura wielkogabarytowych gmachów publicznych, wieżowców i domów towarowych.
—
Fragment najnowszej książki Grzegorza Piątka, „Najlepsze miasto świata” wydanej nakładem wydawnictwa WAB.