Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Odkąd pamiętam, szukam domu. Zaglądam w okna, oceniam układ i metraż, kontempluję widok i otoczenie. Zazwyczaj wybór pada na stary dom lub kamienicę z południową wystawą okien i dużym balkonem do leżenia nago lub oranżerią. Nieważne czy idę, czy jadę, wiecznie szukam.

Czy istnieje pamięć ciał, tkanek, miejsc? Moje idealne domy są jak miedzioryty wytrawione w skórze. Dokładnie pamiętam ich topografię. Te najważniejsze wracają jak bumerang. Lubię odwiedzać je i patrzeć, jak popołudniowe słońce ślizga się po żebrach balkonów, liże dachowe obojczyki, gaśnie w otchłani rozchylonych jak wargi bram.

Niektóre domy znajdują mnie same. Nawet gdy ich akurat nie szukam, bo łapczywie wciągam do płuc powietrze, próbując zdobyć rowerem stromy podjazd. Kolejny zakręt, kolejne przewyższenie. Tak właśnie wyglądają Karkonosze lub też Karkontoi, jak nazywał je grecki geograf Ptolemeusz, najwyższe pasmo w Sudetach. Tereny oryginalnie zamieszkiwane przez prasłowian, później włączone do korony czeskiej i zarządzane przez Luksemburgów, Jagiellonów i Habsburgów, a w XIX wieku przejęte przez władze pruskie i ostatecznie polskie. Tort, w którym z ułańską fantazją posklejano warstwy, mieszając smaki słone i słodkie. Słodycz jednak ostatecznie wygrywa – chociażby za sprawą pachnących dzwonków lilii i naparstnic purpurowych. Łąki falują tu latem jak pastelowe makatki, a zachodzące słońce rozbryzguje się na zboczach.

Może zwabił mnie właśnie ten zapach? Wypięłam się z bloków i stanęłam na drżących nogach na skraju szosy. Przede mną rozciągała się ogromna dolina okolona górami. Mogłabym napisać, że to wtedy właśnie go zobaczyłam. To jednak nieprawda. Powąchałam kwiaty. Wzięłam łyk wody. Czas na kolejny podjazd. W uszach jednostajny szum krwi. Wdech i wydech, wdech i wydech. Mijałam domy lub to, co z nich zostało, czyli kamienie i studnie, oraz poniemieckie sanatorium, dziś przekształcone w hotel. I wtem, za kolejnym wzniesieniem, zza zakrętu wyłonił się on – mój dom. Spadzisty dach, niska podmurówka, front z ciemnego drewna, z okien niesamowity widok. Stał zamknięty na kłódkę. Nieodwiedzany od lat. Idealny.

Całe to szukanie jest trochę na niby. Wkrótce kolejne domy zapiszą się na dysku twardym mojej głowy. Tak jak różne życiowe scenariusze, które się ze sobą nigdy nie przetną. Łączy je nienasycenie. I nadzieja, że w końcu gdzieś emocjonalnie osiądę.