Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Przyznam, że najpierw zachwyciłam się wyglądem kurtek od Touch wear. Dopiero potem przeczytałam historię marki, dowiedziałam się, skąd pochodzą te kolorowe jedwabie, kto i gdzie je tka, jaką przebywają drogę i komu pomagamy, kupując ubrania z nich uszyte. Wreszcie poznałam osobę, która stoi za Touch wear, a historia jej życia okazała się wielobarwna niczym indyjskie święto Holi.

Z Grażyną Olbrych rozmawiamy dzień po tym, jak Donald Trump przegrał wybory prezydenckie. Jak na warunki pandemiczne przystało – online.

Jak długo istnieje Touch wear?

Tak naprawdę bardzo krótko, od 2018 roku. Ale pomysł kiełkował we mnie już od dłuższego czasu. Wcześniej współtworzyłam firmę Rekh & Datta, co wreszcie ośmieliło mnie do pracy na własną rękę. Markę Rekh & Datta założyła Amerykanka Rebecca Leyton, która dostała stypendium Fullbrighta na studiowanie metod nadruku tkanin w południowej Azji. Pojechała więc tam na rok na dłużej i zatrzymała się w Dżajpurze, gdzie przygotowała kolekcję drukowanych starą metodą tkanin – starą, czyli za pomocą drewnianych bloków, ale w nowoczesne, bauhausowe printy. W Dżajpurze znajduje się jedyne na świecie muzeum tkanin drukowanych metodą stempli. Kolekcja Rebeki trafiła do tego muzeum. Krótko mówiąc, ona nie chciała tak zostawić swojego projektu. W Dżajpurze poznała Monikę Jakubiak, którą ja też dobrze znam. Monika poznała mnie z Rebeccą. Stałam się jej partnerką biznesową. I tak się zaczęła nasza praca na trzy kontynenty: Europa, Ameryka, Azja. Spotykałyśmy się w Dżajpurze. Wtedy jeszcze pracowałam w portalu Onet.pl.

Czyli zaczęło się od pracy dorywczej.

Tak, Rekh & Datta była najpierw pobocznym zajęciem. Potem okazało się, że tak na boku się po prostu nie da. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę, kiedy poznałam fundację Women Weave. Podczas jednego z naszych spotkań w Dżajpurze Rebecca powiedziała mi o niej. Zachwyciła nas historia niesienia pomocy indyjskim kobietom poprzez zatrudnianie ich przy produkcji tkanin. Ale wiedziałyśmy, że nikomu nie można wierzyć na słowo, dlatego postanowiłyśmy wybrać się na drugi koniec Indii i sprawdzić, jak to wygląda naprawdę. Poleciałyśmy do Maheshwaru, małej miejscowości w samym sercu Indii, ale pośrodku niczego. Zakochałyśmy się w tym miejscu. Jednak Rebecca zdecydowała, że wystarczą jej własne printy, że to ją w pełni satysfakcjonuje. Ja natomiast chciałam pójść o krok dalej. I tak powstał Touch wear.

Opowiedz o tej fundacji.

Założyła ją Sally Holkar, która urodziła się w Kalifornii, jej mąż zaś pochodzi z dynastii Holkar (ze strony ojca) i ma matkę Amerykankę. Sally poznała się z mężem na Stanfordzie. Pobrali się w 1968 roku, pojechali do swingującego Londynu, podróżowali, ostatecznie jego rodzina powiedziała: musisz wracać do Indii. Były lata 70. W Indiach zachodziły ogromne zmiany, rozpoczęła się industrializacja, ale kraj wciąż był bardzo biedny. Sally na miejscu założyła fundację, która na początku zatrudniała jedynie kobiety i pomagała im wyjść na prostą, zdobyć edukację dla siebie lub pieniądze na edukację dla córek. Wyobrażam sobie, jaki szok kulturowy przeżyła Sally, lądując wtedy w małej indyjskiej wiosce.

Zdaje się, że coś wiesz na ten temat z własnego doświadczenia.

Tak, ja też w 1978 roku jako dwunastoletnia dziewczynka trafiłam do Indii. Mój ojciec pracował w Ciechu i wyjechał na tak zwaną placówkę, a my z mamą i siostrą razem z nim. Przez pięć lat mieszkaliśmy więc w Bombaju.

Czyli spędziłaś w Indiach najważniejsze lata okresu dojrzewania.

Dlatego pewnie tak Indie kocham. I to kocham je jak matka dziecko – widzę, co jest w nich złe, ale wszystko wybaczam. W Bombaju chodziłam do szkoły, nadal utrzymuję przyjaźnie z tamtych lat. Bardzo płakałam, jak musieliśmy wracać do Polski. Powrót do Warszawy przypadł na koniec 1982 roku, czyli na czas głębokiej komuny.

To dopiero szok kulturowy.

Szłam Krakowskim Przedmieściem i uśmiechałam się do ludzi, bo taki miałam nawyk przywieziony z Indii. Tam wszyscy się uśmiechają. I nagle podeszła do mnie kobieta, uderzyła i napluła mi w twarz. I powiedziała: co się tak uśmiechasz, w tym kraju trzeba płakać.

Bardzo adekwatne do obecnej sytuacji w Polsce.

W Polsce kompletnie nie mogłam się odnaleźć. W Indiach, mimo nieznajomości języka, bo na początku po angielsku też mówiłam wtedy słabo, od razu się zaaklimatyzowałam. No ale zostałam w Polsce. Skończyłam studia prawnicze, bez przekonania. Namówił mnie na te studia ojciec, mówiąc, żebym je skończyła, a potem zajmę się, czym będę chciała.

I zajęłaś się modą.

Ale nie od razu. Po studiach szybko zostałam żoną i mamą. Mąż dostał kontrakt w Turynie. Wyjechaliśmy więc do Włoch, gdzie byłam mamą na pełen etat. Z jednej strony cudowne Włochy, z drugiej ja w depresji, bo nie wiedziałam, co zrobić ze swoim życiem. Prawniczką być nie chciałam. Zaczęłam więc pisać artykuły. Najpierw do „Playboya”, który dopiero wchodził na polski rynek. Przygotowywałam lifestyle’owe materiały typu wywiad z Giannim Agnellim z Fiata. Pisanie mi się podobało, odnalazłam się w tym. Choć oczywiście bałam się, że skoro nie chodziłam w Polsce do liceum, mam jakieś braki w języku polskim. Ale dałam radę. Mąż pracował głównie w delegacjach, i to w delegacjach do Polski i na Ukrainę. Wiedziałam, że we Włoszech na nianię wyda, tyle, co sama zarobię. Może więc znowu Polska? A kiedy po paru latach syn miał iść do szkoły, czas było podjąć decyzję, co dalej.

I wróciliście.

Tak, i od razu dostałam pracę redaktorki naczelnej w nowo powstałym piśmie „Kosmetyk International”. Pismo branżowe o salonach kosmetycznych i kosmetykach. Wydawał je były chirurg, który sprowadzał do Polski maszyny do salonów kosmetycznych. Magazyn miał być o tych maszynach. Sprytny biznes. Jego biznesplan zakładał jednak, że pierwszy numer sfinansuje drugi. Nawet w szalonych latach 90. nie było to możliwe. Nagle więc przestał płacić podwykonawcom. I ja się zbuntowałam, bo świeciłam nazwiskiem przed tymi ludźmi. Była to era przedkomputerowa, zawoziło się maszynopisy do drukarni. Wzięłam materiały ze sobą do Singapuru, gdzie wtedy mieszkali moi rodzice, i powiedziałam szefowi, że mu je oddam, jak zapłaci ludziom. Uległ i zapłacił, ale jak nietrudno się domyślić, ja straciłam pracę. No ale i tak nie chciałam pracować z nieuczciwą osobą.

Co było dalej?

W połowie lat 90. na polski rynek wchodził Axel Springer. Moje biuro „Kosmetik International” mieściło się na ulicy Foksal. Tam pod numerem 8 otworzyła się pierwsza agencja modelek o wdzięcznej nazwie Foto Kino Film. Na schodach naszej kamienicy można było więc spotkać polskie supermodelki, Agnieszkę Maciąg czy Ewę Witkowską. Życie towarzyskie tam kwitło. Były to lata prywatyzacji i kiełkującego kapitalizmu. W Polsce wszyscy tworzyliśmy coś z niczego. Dostałam pracę w nowym tytule na polskim rynku – w „Pani Domu”, w dziale mody. Wysłano nas do Hamburga, żebyśmy zobaczyły, jak wygląda praca w redakcji „Bilde Frau”. Pojechałyśmy więc na zaproszenie niemieckiej redakcji, skąd zostałyśmy przegnane, bo okazało się, że nasz polski szef uwikłał się w romans z kimś z niemieckiej redakcji i źle się ten romans skończył. Przez tydzień chodziłyśmy po Hamburgu, na basen w Mariotcie, zwiedzałyśmy miasto i nie mogłyśmy uwierzyć, że oni nam mimo wszystko ten wyjazd finansują. Zastanawiałyśmy się, czy przypadkiem nie chcą z nas zrobić szpiegów. Mniej więcej wtedy, gdy zrobiłam setny podpis pod zdjęciem ubrań w stylu: „Różowa zwiewna sukienka pasuje każdej kobiecie”, doszłam do wniosku, że nadszedł czas na jakąś zmianę. Dostałam pracę szefowej mody w nowym tytule wydawnictwa Gruner + Jahr „Gracja”. Niedługo potem zostałam naczelną „Cosmopolitan”.

Błyskawiczna kariera!

I dobra anegdota. Wiedziałam, że odchodzi naczelna „Cosmo”, więc pomyślałam, że nowa naczelna będzie szukała nowych ludzi do swojej redakcji. Chciałam zaproponować swoją kandydaturę do działu mody. Za cholerę jednak nie mogłam się do polskiej siedziby wydawnictwa dodzwonić. Niewiele więc myśląc, zadzwoniłam do Nowego Jorku.

Odważnie.

Powiedzieli mi, że szefowej mody nie szukają, ale szukają naczelnej i czy bym chciała to stanowisko. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. Przejęłam więc władzę w polskim „Cosmo”. Okazało się, że przeciwnie do tego, co sobie wyobrażałam, cała redakcja została, jedynie szefowa odeszła. I członkinie tej redakcji za nic w świecie nie chciały ze mną pracować, uznając, że jestem nikim. Wydawnictwo poradziło mi więc, że mam powiedzieć ludziom, że jeśli nie chcą ze mną pracować, mają zapewnioną pracę w nowym tytule „She”. Poszłam więc na pierwsze oficjalne spotkanie z członkiniami redakcji „Cosmopolitan”, dwanaściorgiem wściekłych kobiet. Wszystkie jak jeden mąż poszły do „She”. Musiałam więc naprędce zbudować swoją redakcję, pismo przecież normalnie było dalej wydawane w trybie comiesięcznym.

Gdybyś zapytała mnie w 2008 roku, czy chciałabym mieć własną markę modową, popukałabym się w czoło i stanowczo powiedziała, że nie. Bo rzeczywiście znałam wtedy wszystkich polskich projektantów, jeździłam na tygodnie mody do Mediolanu, Paryża, Londynu, Nowego Jorku. Za nic nie chciałam w tym cyrku uczestniczyć jako twórca

Potem trafiłaś do „Glamour”.

Przez rok były prezes „Marquarda”, który przeszedł do Grunera, namawiał mnie do przejścia do „Glamour”. Dałam się namówić, bo „Glamour” to był bardziej modowy tytuł. „Cosmopolitan” było bardziej o seksie, ile więc można o tych orgazmach od rana do wieczora. Pierwszy numer „Glamour” wyszedł w 2002 roku na wiosnę. Zarządzałam pismem do 2009. Potem przeniosłam się do Onetu. Robiłam tam Vumag – luksusowy magazyn modowy w sieci. Byłam odpowiedzialna także za strony Kobieta Onet, Medonet, Onet Kultura. Moim konikiem był jednak ten „Vumag”, który nie przynosił firmie wystarczająco dużo kasy, więc postanowiono go zamknąć. Wtedy ja współtworzyłam już Rekh & Datta.

Czyli przeszłaś z pisania o modzie do robienia mody.

Zaszła we mnie spora zmiana mentalna. To trwało latami. Im byłam starsza, tym wyraźniej widziałam, że nie chcę już pracować w korporacji, to mnie wykańczało, nie chciałam dłużej taplać się w tych intrygach i manipulacjach. Widziałam je wszystkie jak na dłoni, ta praca nie dawała mi większej przyjemności. Była więc Rekh & Datta i chwilę potem wymyśliłam Touch wear.

Dla ciebie, osoby, która tyle lat spędziła za kulisami mody, szybkiej mody i dużych domów modowych, Touch i Rekh & Datta to spory oddech i wielka zmiana, prawda? Znasz każdy etap powstawania ubrań i osoby, które nad nimi pracują, działasz w krótkim łańcuchu produkcyjnym.

Gdybyś zapytała mnie w 2008 roku, czy chciałabym mieć własną markę modową, popukałabym się w czoło i stanowczo powiedziała, że nie. Bo rzeczywiście znałam wtedy wszystkich polskich projektantów, jeździłam na tygodnie mody do Mediolanu, Paryża, Londynu, Nowego Jorku. Za nic nie chciałam w tym cyrku uczestniczyć jako twórca. Ale okazało się, że mogę funkcjonować poza tym. Chciałam robić coś substancjalnego. To, co do tej pory robiłam, było ulotne, miesięcznik na rynku jest przez miesiąc, ciągle trzeba robić coś nowego i nowszego. Postanowiłam więc, że nie poddam się presji czasu, że wcale nie trzeba ciągle produkować czegoś świeżego. Bo to działa tak: masz, załóżmy, ulubiony kolor szminki i w kolejnym sezonie przestają go produkować, bo teraz modne są inne tonacje. Wiadomo, że chodzi o to, żeby kupować nowe i więcej. Działanie w imię idei „must have”. Dlaczego tak ma być?

Zdaje się, że idea „must have” się wyczerpała.

Sama pisałam na okładkach magazynów nagłówki typu „164 spódnice, które zmienią twoje życie”. Wtedy w to wierzyłam, przeszłam jednak przez ten etap. Spódnice nie zmieniają życia. Jesteśmy w takim momencie, nie tylko ty i ja, ale cały świat, w którym musimy przeformułować ideę zarabiania pieniędzy. I nie chodzi tu o żadne lewactwo. Doszliśmy po prostu do ściany w kapitalizmie. Nie możemy produkować więcej, bo więcej nie pomieści kula ziemska. Nie możemy też coraz więcej zarabiać, bo to nie jest w żaden sposób zrównoważone. Rzeczy powinniśmy produkować mniej, nosić dłużej. Wiem, że to trudny krok, bo fast fashion przyzwyczaiła nas do tego, że możemy mieć koszulkę za trzydzieści złotych, a tych koszulek możemy mieć sto. Wydawaliśmy na modę dużo pieniędzy, ale to było dużo pieniędzy wydawanych na dużo rzeczy. Ludzie nie wiedzą, że kiedy kupują koszulkę za trzydzieści złotych, to być może rolnik, który uprawiał bawełnę użytą do uszycia tej koszulki, popełnił samobójstwo, bo nie mógł utrzymać swojej rodziny. Z tych trzydziestu złotych dwadzieścia pięć zostaje przecież w rękach korporacji, a pozostałe pięć dzielone jest na wszystkie inne etapy produkcji i ludzi, którym po drodze trzeba zapłacić.

Znasz dokładnie każdą osobę, która pracowała przy produkcji twoich ubrań, od hodowli jedwabiu po szwalnię.

Tak, taka etyka pracy jest dla mnie bardzo ważna. Przejrzałam na oczy. Współpracuję teraz z fundacją Women Weave i wiem, komu pomagamy, kupując te ubrania, jakie rodziny utrzymujemy. Znam imiona indyjskich dziewczynek, które dzięki temu pójdą na studia.

Musimy zrozumieć, że planeta poradzi sobie bez ludzi. Ludzie bez planety nie.

Nie zmienimy potrzeby posiadania nowych rzeczy, potrzeby kreatywnego tworzenia. Ubraniami można się wymieniać, są od tego strony internetowe, specjalne aplikacje, nadal funkcjonują sklepy z odzieżą używaną, komisy itd. Moda zjada swój własny ogon. Duża moda zrobiła to samo co sieciówki. Pięć tysięcy kolekcji, cztery sezony. Wielka moda wycisnęła z projektantów ostatnie soki.

I jest to wspaniałe. Ale powiedz, jak poradzić sobie z tym światem. W Polsce dopiero co otworzył się Primark, gdzie często nowe rzeczy są tańsze od rzeczy tej samej firmy, które znaleźć można w lumpeksach.

Musimy zrozumieć, że planeta poradzi sobie bez ludzi. Ludzie bez planety nie.

Nie zmienimy potrzeby posiadania nowych rzeczy, potrzeby kreatywnego tworzenia. Ubraniami można się wymieniać, są od tego strony internetowe, specjalne aplikacje, nadal funkcjonują sklepy z odzieżą używaną, komisy itd. Moda zjada swój własny ogon. Duża moda zrobiła to samo co sieciówki. Pięć tysięcy kolekcji, cztery sezony. Wielka moda wycisnęła z projektantów ostatnie soki. W takim, dajmy na to, Singapurze na jednej, wcale nie długiej ulicy znajduje się kilka ekskluzywnych galerii handlowych, a w każdej sklep Prady, Chanel i Diora. Czyli na jednej ulicy masz pięć sklepów Prady, cztery Chanel i sześć Diora. Niczym to się nie różni od H&M-ów i Zar. To moda dla bogatych, ale są to tak samo wielkie koncerny. Materiały, z których produkują ubrania, również nie są najlepszej jakości. Jaki więc sens w kupowaniu takich ubrań? Poliester to ropa naftowa. Bawełna jest bawełnie nierówna. W Polsce nie istnieje edukacja konsumenta w tej dziedzinie. Bawełna może kosztować dolara za metr, może kosztować sto dolarów za metr. Bawełna organiczna potrzebuje mniej wody przy produkcji, jest zdrowsza nie tylko dla nas, którzy ją nosimy, ale też dla rolników, którzy ją produkują. To olbrzymia wiedza, ja sama dopiero ją zdobywam.

Jak przekonać konsumentów, których dopiero co zaczęło być stać na to, żeby od stóp do głów ubierać się w sklepach z nowymi rzeczami, że to jednak nie jest okej. I że mają teraz oszczędzać przez pół roku, żeby kupić jedną kurtkę, choć za te pieniądze mogliby ubrać całe swoje rodziny.

Nie wolno się obrażać na osoby, które tego nie rozumieją. Trzeba dać im spokój, szerzyć wiedzę. Może ta pani, która wstydzi się ubierać w lumpeksie, tego przekazu nie zrozumie, ale jej córka już tak. Jedzenie organiczne też jest przecież droższe. Ale edukacja w dziedzinie jedzenia się szerzy i trafia do coraz większej liczby osób, coraz więcej ludzi rozumie wpływ jedzenia na organizm, wie, że lepiej zjeść mniej a lepiej. Tak samo jest z ubraniami. Skóra jest wielkim organem, nie chcemy na niej nosić czegoś szkodliwego. Zmieniają się też same firmy, opinia publiczna jest na nie najlepszym biczem. Świat jest mały, łatwo można polecieć do Bangladeszu i sprawdzić, co tam się wyprawia w fabrykach ubrań. Li Edelkoort, którą podziwiam i która jest poławiaczką trendów, a raczej je przewiduje, twierdzi, że musimy wrócić do źródeł. Projektanci powinni wiedzieć, skąd mają tkaninę na swoje ubrania. Muszą odrobić tę lekcję. Żeby nie byli jak dzieci, które na pytanie, skąd bierze się mleko, odpowiadają, że ze sklepu.

Jak więc widzisz przyszłość swojej marki?

Chciałabym, żeby była rozpoznawalna nie tylko w Polsce, ale i na świecie. To nie oznacza wielkich produkcji co sezon. Raczej relację ze świadomymi kobietami, które w razie potrzeby poczekają na kurteczkę czy inny wyrób. W tej chwili eksperymentuję z materiałami, którym daję drugie życie. Ta droga też mnie interesuje. Gdziekolwiek ja i moja marka będziemy, najważniejsze będą wartości – etyka pracy i poszanowanie planety.

Widzę Touch wear jako markę lifstylową. Chcę, żeby ten lifestyle, który prezentuję odpowiadał też moim klientkom, czyli noszą jedną porządną kurtkę przez długie lata, wiedzą, kto i z czego ją uszył, gdzie trafiły ich pieniądze. Mniej kupują i dzieki temu mają czas na pójście do lasu i pomyślenie o sobie. Wiem, że Touch wear nie będzie siecią sklepów na całym świecie. Może moje ubrania będą w jakichś butikach tu i tam. Chcę jednak, żeby ilości, które sprzedaję, były na tyle duże, żeby mnie i wszystkich pracowników po drodze utrzymały, ale na tyle małe, żebym nie musiała wynajmować pośredników czy agentów i wydłużać łańcucha produkcji. Chciałabym teraz zrobić projekt w Polsce, zaczynam już szukać rolników, którzy wyhodują mi dobrej jakości len, a w Polsce mamy świetne przędzalnie. Teraz przygotowuję kurtki ziomowe ze starych spadochronów. Czyli nie wprowadzam na planetę nowej tkaniny. Ale to nie takie proste. Kurtki muszą mieć suwaki. Każdy suwak ma w taśmie poliester. Szukam więc poliestru z recyklingu, co jest dość skomplikowane, jak się okazało. Na dostawę czekam już pięć tygodni. Wychodzi na to, że kurtki zimowe będę miała na wiosnę. Ale staram się tym nie denerwować, nie ma to nie ma, to nie koniec świata, będą gotowe na przyszły rok. Przecież i tak nie muszą być „modne”. Staram się pamiętać jaki jest mój cel. Chcę, żeby praca była przyjemna, a efekt cieszył mnie i odbiorców moich rzeczy. Po co się spieszyć? Bez radości, nie ma sensu tego robić.

Tutaj strona Touch Wear