Z archiwum: Meksykańskie odwodnienie
Ale meksyk! Ta wyświechtana metafora sama ciśnie się na usta. Słowo, które przywodzi na myśl chaos, brak kontroli, przekroczenie norm, degrengoladę. W rodzimym języku „meksyk” to także bezład, zamęt, a nawet piekło. I przed tym najczęściej jesteśmy przestrzegani, planując podroż do Ameryki Północnej.
Przemoc, liczne porwania i brutalne morderstwa eskalują w cieniu popularnych i obwarowanych ochroną resortów (choć i w nich warto zachować czujność). Według Associate Press w 2019 roku padł kolejny krwawy rekord – trzydzieści sześć tysięcy egzekucji. Prezydent Andrés Manuel López Obrador przyznaje, że przestępczość rośnie z dnia na dzień, ale władza nie ma wystarczających narzędzi, żeby przeciwstawić się gangom. Często są to zabójstwa na tle politycznym i nikt, nawet wysoko postawieni urzędnicy, nie może czuć się bezpiecznie. Niemal codziennie w Meksyku na ulice wychodzą aktywiści i spanikowani członkowie rodzin, a światowe media śledzą kolejne błędy skorumpowanych służb. Z dala od tego Meksyku, w domowym zaciszu możemy włączyć serwisy streamingowe i w ciągu kilku minut bliżej poznać historie największych karteli narkotykowych w kraju. Ale o jakim narastającym problemie nie dowiemy się, dopóki nie poczujemy go na własnej skórze? O wodzie, a właściwie jej braku w kranach. Kryzys ten, w przeciwieństwie do porachunków przestępców, doskwiera mieszkańcom Meksyku od kilku tysięcy lat.
Już w XIV wieku Aztekowie swoje rozrastające się imperium oparli przede wszystkim o dostęp do wody. Stolica państwa Meksyk, założona jako Tenochtitlán, powstała na wyspie pośrodku jeziora Texcoco, otoczonego rezolutną konfiguracją kanałów. Zręczni azteccy inżynierowie znaleźli sposób na powtarzające się ulewne deszcze i powodzie, konstruując system tam i zapór. Udało im się uratować dostęp do przefiltrowanej wody pitnej, wykorzystali także estetyczny i przestrzenny potencjał jeziora, projektując między innymi pływające ogrody. W tych czasach Tenochtitlán uchodzić mógł za Wenecję Mezoameryki.
Dwieście lat później hiszpańscy konkwistadorzy podbili Meksyk, a ówczesną stolicę Azteków dosłownie zrównali z ziemią. Możemy zakładać, że osuszając jezioro Texcoco, nie przewidywali pogłębiającego się w przyszłości kryzysu klimatycznego, konsekwencje ich działań są jednak odczuwalne współcześnie. Ziemia, którą zapragnęli użytkować najeźdźcy, nie nadawała się do uprawy, a przez kolejne trzysta lat jedna z najwyżej położonych stolic na świecie zmagała się z falami powodziowymi, spowodowanymi między innymi wzbierającymi wodami podziemnymi. Dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku sfinalizowano Głęboki System Drenażu – sieć tuneli, które miały zbierać nadwyżkę wody z regionu.
Skutki historycznego odwodnienia, a następnie osuszenia kluczowego regionu Meksyku prowadzą nas do współczesności. Przemieszczając się ulicami Mexico City, nie sposób przegapić kilku osobliwości stolicy. Pierwszym są pick-upy wypełnione starymi meblami, wyposażone w zewnętrzny głośnik z zapętlonym piskliwym głosem dziewczynki. Te tajemnicze dźwięki, które słychać kilkadziesiąt razy na godzinę, to najczęściej wyszukiwana w internecie ciekawostka turystyczna. Im dalej od Zócalo, betonowego placu centralnego, tym częściej na ulicy mijają się cysterny z wodą i zatrważające liczby ciężarówek Coca-Coli. To niemal pewne, że na jednym czerwonym świetle na skrzyżowaniu obok siebie stanie van ze starym materacem, beczkowóz i ubrany na czerwono dostawca skrzynek napojów gazowanych.
Przechadzając się ulicami dzielnicy La Condesa, natknąć się można na specyficzne wgłębienia w ziemi. Nie są one wynikiem zaniedbań, tylko efektem sezonu na czarną dziurę, jak nazywają je meksykańczycy. Te pofałdowania i kratery przypominają o paradoksie stolicy – choć miasto boryka się z problemem braku wody zdatnej do picia, płytko pod ziemią zbiera się jej za dużo. Wybudowane tunele, które miały odprowadzić deszczówkę i wzbierające wody gruntowe, są zapchane, a zanieczyszczona woda wybija.
W każdym z wynajmowanych mieszkań właściciele zostawiają stosowną notatkę, jak korzystać z wody. Ale wydaje się, że nie ma w tym nic niecodziennego, straszeni faraonkami i innymi nieżytami jelit przywykliśmy, żeby w podróży zapomnieć o kranówce. Pseudoekologiczne macki i greenwashing sięgnęły wielu sieci hotelowych, nie dziwił więc też fakt, że poproszono nas o branie możliwie najkrótszych prysznicy. Woda pojawiła się w kilku rozmowach, zazwyczaj bez, nomen omen, zgłębiania tematu. Pierwsze zdziwienie przyszło przy płaceniu rachunku w restauracji. Dolewka darmowej, jak mi się wtedy wydawało, wody, ze szczelnie zapieczętowanej karafki, kosztowała więcej niż koktajl z lokalnego mezcalu i wędzonego tamaryndowca. Popularne w naszych domach plastikowe filtry meksykańczycy zastąpili głębokimi misami z kamienia wulkanicznego, które oczyszczały kilkanaście litrów wody. Choć i tak nikt nie myślał o przelewaniu jej do wielorazowego kubeczka, paradując z zapasem zakręconych plastikowych butelek. Woda zorganizowała dzień mieszkańcom.
Prawdziwa gehenna dotyczy peryferyjnych dzielnic stolicy. Według statystyk czterdzieści procent mieszkańców aglomeracji miejskich żyje poniżej progu uznanego za poziom ubóstwa. Zdarzają się dni, a nawet tygodnie, w których z ich kranu nie skapnie nawet kropla wody. Nie działają sanitariaty, prysznice, o ile ktoś w ogóle posiada łazienkę. O praniu nie ma nawet co marzyć. Jedynym ratunkiem pozostają pipa, popularne beczkowozy, które uzupełniają przydomowe zbiorniki, baniaki, wiadra i wszystko, co nadaje się do przechowywania czystej wody. Tam, gdzie brakuje podstawowego prawa człowieka, rodzą się napięcia społeczne. Bo choć pipa należy się od rządu, nie jest do końca pewne, czy dostawa wody pojawi się zgodnie z planem. Albo czy pojawi się w ogóle. Stały brak dostępu do bieżącej wody w gospodarstwach sprawił, że kobiety zmuszone były zrezygnować z pracy poza domem. Ich życie zmieniło się w ciągłe oczekiwanie na cysternę. Tak jak życie sześćdziesięcioletniej Alberty Garduño Espinosy, mieszkanki dzielnicy Iztapalapa. Jak mówi w wywiadzie dla magazynu „Topic”, często oczekiwanie na wodę zaczyna się już w nocy, w obawie, że przyślą jej niewystarczającą ilość albo ominą ich dom. Kobiety ustawiają się w kolejkach i do rana wypatrują dostawców. Część z nich, nie zważając na niebezpieczeństwo, wskakuje na cysterny, żeby mieć pewność, że woda reglamentowana jest po równo i na pewno jej wystarczy. Najgorzej mają jednak ci, do których cysterna nie ma szans dojechać, ze względu na wzniesienia i brak rozwiniętej infrastruktury. Tak jak mieszkańcy ubogiej dzielnicy robotniczej Xochimilco wypatrują na drodze osiołków objuczonych kanistrami z wodą.
Mexico City to nie jedyny region, który na co dzień doświadcza kryzysu wodnego. Podczas lotu na południe kraju, do stanu Oaxaca, na pokładzie samolotu odruchowo zamawiam szklankę wody, prawdopodobnie jako jedna z nielicznych pasażerek. Niezależnie od wieku i płci większość decyduje się na darmową półlitrową butelkę napoju gazowanego. Nie wywołuje to mojego zdziwienia.
Ostatnie lata i postępujące zmiany klimatyczne nie były łaskawe dla mieszkańców południowego Meksyku. W ubiegłym roku niemal dwie trzecie regionu dotknęła susza, która najmocniej uderzyła w małe gospodarstwa i farmy. Campesinos, jak nazywa się rolników w Meksyku, modlą się o deszcz, który w przeszłości padał tutaj często. Uboga gospodarka wodna wpłynęła na to, jak funkcjonuje lokalna kuchnia. Rolnicy decydują się na uprawę tylko tych odmian kukurydzy, które mają największą szansę na przetrwanie w ekstremalnych warunkach. Jeden z ulicznych sprzedawców warzyw i owoców swój kramik na kółkach nazwał przekornie Oazą. Tuż obok niego kobiety wielkimi chochlami mieszają gorzką w smaku wodę z mączką kukurydzianą, kakao i miodem. W takiej formie da się ją przełknąć bez zatykania nosa, choć nikt nie gwarantuje, że to bezpieczne.
W 2018 roku magazyn „New York Times” zwrócił uwagę na niechlubny nawyk mieszkańców turystycznego miasteczka na południu, San Cristóbal de las Casas w stanie Chiapas. Brak bieżącej wody w części mieszkań i masowa rozlewnia napojów gazowanych w sąsiedztwie przyczyniły się do pobicia światowego rekordu – mieszkańcy tego miasta piją ponad dwa litry słodzonych płynów dziennie. Przede wszystkim dlatego, że coca-cola jest tutaj tańsza niż butelkowana woda i można kupić ją niemal wszędzie. A w ponad trzydziestostopniowym upale na próżno szukać lodówki wypełnionej czymś innym niż ten słodki napój. Szokować może przyzwolenie, żeby wykorzystywać wodę, której brakuje, do produkcji kancerogennych bąbelków. Korporacyjne środki trafiają jednak do budżetu państwa zamiast wspierać lokalny kapitał. A mieszkańcy jednego z najbiedniejszych regionów kraju piją to, co jest tańsze.
Planując wyjazd na meksykańskie wakacje, marzymy o oceanie w lazurowym gradiencie, soczystej i palącej podniebienie kuchni, fermentującej agawie pod postacią mezcalu. I tak z pewnością jest, bo turystyka to jedna z ważniejszych gałęzi gospodarki. Sytuacja w kraju pokazuje jednak, że nie warto się do niczego przyzwyczajać. Twój samochód może w każdej chwili wpaść do krateru, który otworzył się na środku drogi. Pod domem, w którym mieszkasz, może wybuchnąć pulsująca od nadmiaru deszczówki rura. Plaża, na której lubisz nurkować, z dnia na dzień może zostać pokryta cuchnącymi dywanami wodorostów. Eksperci z Ministerstwa Środowiska przewidują, że do 2080 roku w Meksyku średnia temperatura wzrośnie o kilka stopni, a opady deszczu spadną o niemal dwadzieścia procent.
Mexico City już teraz zużywa więcej wody niż jakiekolwiek inne miasto na świecie, a znaczna jej część sprowadzana jest spoza doliny miasta. Jeśli nic się nie zmieni, już niedługo wody może zabraknąć.