Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Z historykiem architektury oraz autorem licznych publikacji o Warszawie – Grzegorzem Piątkiem, rozmawiamy o jego najnowszej książce – Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949, która, choć wydana tuż przed pandemią, w jej rozkwicie, w dobie, gdy wiele premier książkowych zostało przełożonych, doczekała się dodruku.

Mateusz Bzówka: Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949 to już kolejna książka historyczna, na wskroś warszawska, w twoim pisarskim dorobku. Poprzednia, Sanator, była biografią i dotyczyła postaci ostatniego, przedwojennego prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Dlaczego tym razem zająłeś się tematem odbudowy Warszawy ze zniszczeń po II wojnie światowej? Skąd ten pomysł?

Grzegorz Piątek: Jeśli mam być ścisły, to nie był mój pomysł, tylko redaktorki z wydawnictwa, Doroty Nowak, z którą pracowałem przy Sanatorze. Ale czułem od dawna, że trzeba o odbudowie opowiedzieć na nowo, bo ta historia zupełnie zniknęła ze zbiorowej świadomości. Najpierw została wyrzucona do kosza razem z PRL-em. Wiesz, przodownicy pracy, czerwone sztandary, cały ten propagandowy folklor. Potem zasłonił ją mit przedwojennej Warszawy, tego rzekomego „Paryża północy” i pretensje o to, czego po wojnie nie odbudowano. No i mit powstania warszawskiego, który od kilkunastu lat zamienił się w kult państwowy. I ani słowa o tym, jak miasto się po tej klęsce podniosło. A przecież wcale nie było to takie oczywiste.

W przeciwieństwie do Sanatora nie wiem, czy można powiedzieć, że Najlepsze miasto świata ma jednego, głównego bohatera. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że tym razem twój bohater jest zbiorowy, podobnie jak wysiłek włożony w odbudowę stolicy. O kim jest twoja książka? 

O Warszawie! Na tym też polegała ogromna trudność w skonstruowaniu opowieści. Lubimy przecież śledzić losy jednego bohatera, pary, rodziny. Tak się łatwiej emocjonalnie zaangażować, trudniej się pogubić. U mnie przewijają się dziesiątki nazwisk. Dlatego co chwilę zmieniam ogólną perspektywę na mikrohistorie pojedynczych osób – a to prezydenta Spychalskiego, a to motorniczego Zielonki, który wprowadza się do nowego bloku, a to studenta architektury Rodowicza, który ginie w więzieniu. A w tle ciągle przewija się jeszcze historia powstania i upadku Biura Odbudowy Stolicy.

Archiwum BOS-u, wpisane na listę programu „Pamięć Świata” [opracowany przez UNESCO spis dzieł i dokumentów najistotniejszych dla historii i kultury – przyp. red.], to ogrom materiału – niespełna 15 tysięcy jednostek, a domyślam się, że nie opierałeś się tylko na nich. Twoja książka ukazuje odbudowę Warszawy w dużo szerszym kontekście niż architektoniczne plany, nazwiska i daty. Jak wyglądała praca nad książką?

Nie ukrywam, że nie przeczesałem całego archiwum BOS-u, bo to nie jest praca dla jednej osoby! Sięgałem głównie do tych teczek, w których spodziewałem się coś znaleźć. Tam są i projekty, i monotonna korespondencja urzędowa, w której czasem nagle pojawia się jakiś ciekawy ludzki szczegół. Do tego gazety, gazety, gazety. „Życie Warszawy”, „Skarpa Warszawska”, „Stolica” dzień po dniu raportowały postępy odbudowy, ale też detale obyczajowe i anegdotki, więc musiałem przejrzeć każdy numer. Najcenniejsze źródła to prywatne dzienniki i listy, czyli teksty pisane na gorąco, najbardziej szczere. Wspomnienia spisywane po latach trzeba czytać ostrożniej, bo ich autorzy nie wszystko pamiętają, trochę się cenzurują.

Nie wiem, czy to dobre określenie i czy się ze mną zgodzisz, ale myślę, że miałeś szczęście. Twoja książka wyszła tuż przed pandemią i wprowadzonymi przez rząd środkami ostrożności. Jak wyglądała i wciąż wygląda promocja tytułu podczas kwarantanny i #socialdistancing?

Książka wyszła w lutym, a premierowe spotkanie autorskie zrobiliśmy 10 marca. Następnego dnia wszystko zaczęto zamykać i odwoływać. Zresztą jeszcze na godzinę przed imprezą dzwonili do mnie ludzie i pytali, czy na pewno się odbędzie. Śmieszne, że braliśmy pod uwagę też późniejsze daty. Gdybyśmy wybrali, powiedzmy, 17 marca, to spotkania do dziś by nie było, a tak mogę sobie wpisać do życiorysu ostatnie przedpandemiczne spotkanie autorskie w Warszawie.

Ale żarty na bok. Na szczęście, kiedy zaczęła się izolacja, promocja była już rozkręcona. Wywiadów można udzielać przez Skype’a czy przez telefon, podcasty też da się nagrać, choć oczywiście nic nie zastąpi rozmowy w cztery oczy. Da się też zrobić spotkanie autorskie online, Olga Gitkiewicz poprowadziła ze mną fajną rozmowę, oglądało kilkaset osób. Dom Spotkań z Historią zaprosił mnie do autorskiego cyklu, więc do końca maja, a może i dłużej, co środę o 9 rano zapraszam na śniadaniowe pogadanki o powojennej Warszawie „Kawa czy Łopata”. Bezcenne jest to, że można dotrzeć do tylu osób naraz. Cieszę się też, że otrzaskałem się z gadaniem do ściany, ale mam nadzieję, że nie ugrzęźniemy w tym onlajnie na zawsze. Nic nie zastąpi wymiany energii z żywymi ludźmi, którzy przyszli spotkać się właśnie z tobą.

Niespełna dziewięć tygodni po premierze twój wydawca zapowiedział, że będzie dodruk Najlepszego miasta świata. Spodziewałeś się takiej popularności nowej książki i tak szerokiego pozytywnego odbioru? Temat odbudowy Warszawy, podobnie jak biografia Starzyńskiego, wydaje się mimo wszystko bardzo lokalny.   

Dodruk w czasie pandemicznej paniki na rynku książki, kiedy wydawcy przesuwają premiery, a nawet rozwiązują już podpisane umowy, to jest jakiś kosmos. Nie spodziewałem się, że książka aż tak chwyci. Nie dość, że powinienem się leczyć, bo mam „syndrom oszusta” i nigdy sam nie dowierzam w to, że zrobiłem coś wystarczająco dobrze, to jeszcze – jak zauważyłeś – temat jest stołeczny. A jednak poza Warszawą też się spodobało. Może dla równowagi ludzie chcą poczytać nie o tym, jak Polacy ginęli, tylko o tym, jak budowali? Wiesz, historia o odbudowie Warszawy jest w całkowitej opozycji do mitu żołnierzy wyklętych. I jest to, mimo całego politycznego ubrudzenia, historia niesamowitego sukcesu. Może w ogóle ten optymizm jest pociągający. Kiedy Najlepsze miasto świata się ukazało, śledziłem listę bestsellerów Empiku i w kategorii non-fiction był to jedyny tytuł w czołówce, który nie sugerował jakiegoś brudu albo dramatu. Obok same Turbulencje, Prostytutki, Epidemie i inne .

Muszę się przyznać, że przygotowując się do wywiadu, słowo „najlepsze” w tytule często w głowie zamieniałem na „najpiękniejsze”. To chyba jakaś życzeniowa pomyłka z mojej strony. Ale może warto pociągnąć ten wątek. Bo mimo ogromu pracy i wysiłku armii pracowników Biura Odbudowy Stolicy nie wszystko, co BOS zaproponowało, zostało ostatecznie zrealizowane. Dlaczego? Za co możemy być wdzięczni BOS-owi, a co twoim zdaniem dobrze, że zostało jedynie „na papierze”?

Warszawa rzeczywiście nie uchodzi za najpiękniejsze miasto. Za najlepsze zresztą też nie! Ale to, co chwalimy, to w dużej mierze wynik decyzji podjętych tuż po wojnie. Ta wszędobylska zieleń chociażby! Przed wojną tego nie było. Albo poprawione zabytki – Krakowskie Przedmieście czy Nowy Świat są znacznie ładniejsze niż przed wojną. Albo piękne, zielone, wygodne osiedla: Muranów, Koło, Mokotów… Z drugiej strony dobrze, że rzeczywistość pokrzyżowała niektóre radykalne plany. W BOS-ie wyobrażano sobie na przykład, że w Śródmieściu prawie nie będzie mieszkań – same urzędy, domy towarowe, gmachy publiczne. Choćby było najpiękniejsze, to wieczorami zamieniałoby się w wyludniony Mordor. Albo był taki pomysł, żeby w ogóle nie odbudowywać Powiśla, tylko zamienić je w jeden wielki park. Bardzo romantyczny pomysł, ale byłaby to jednak ogromna dziura w mieście.

Publikacja Najlepszego… sprawiła, że o BOS-ie i architektonicznych bohaterach końcówki lat 40. XX wieku znów zrobiło się głośno. Niedawno upamiętniono Biuro Odbudowy Stolicy i jego działalność tablicą pamiątkową na kamienicy, gdzie znajdowała się kwatera główna BOS-u, na Chocimskiej w Warszawie. Ktoś może pomyśleć: „O, kolejna tablica, jakich w Warszawie wiele”. To symboliczny gest, ale myślę, że bardzo ważny i, dla odmiany, pozytywny.

Tam kiedyś była tablica, ale ktoś ją ukradł. Piszę o tym zresztą w książce. I przez kilkanaście lat nikt się o nią nie upominał. Teraz znowu jest tabliczka i choć jest mała i skromna, to dla mnie bardzo symboliczne. Warszawa przypomina sobie o odbudowie.

A jak ma się Najlepsze… do Sanatora? Można w tym przypadku mówić o kontynuacji tematów, które rozpocząłeś w biografii Starzyńskiego? Te książki ze sobą „rozmawiają”? 

Wojna trwała „tylko” sześć lat, więc powojenne pomysły na lepszą Warszawę były kontynuacją przedwojennych, tworzyło je to samo pokolenie. Pierwszy powojenny prezydent, Marian Spychalski, był urbanistą, który pracował nad ostatnim przedwojennym planem rozbudowy miasta. Pewne wątki w obu książkach się zazębiają, ale Najlepsze… na pewno nie jest sequelem Sanatora. Jest też inaczej napisane. Myślę, że Sanator był bardziej specjalistyczny. Teraz zależało mi, żeby pisać przystępniej, a jednocześnie bardziej po swojemu. Tak jakby Grzegorz Piątek siedział z tobą na kanapie i opowiadał.

Jesteś szalenie dociekliwą i pracowitą osobą, a tytaniczna praca z archiwami to dla ciebie betka, tak sobie ciebie wyobrażam. Sanator i Najlepsze… odkrywają dawno zapomniane albo nie w pełni docenione wątki historii Warszawy. To nieoczywiste i wyszperane tematy. Zżera mnie więc ciekawość, o czym będzie twoja kolejna książka. 

Kończę biografię architekta Bohdana Pniewskiego. Nie trzeba znać jego nazwiska, ale jego budynki każdy zna, bo przecież codziennie śledzimy, jak posłowie się krzątają po korytarzach sejmu. Pniewski zaprojektował nie tylko sejm, ale i kawał Warszawy: Teatr Wielki, Narodowy Bank Polski, Dom Chłopa. I przed wojną, i po wojnie projektował dla władzy i z każdą się dogadywał. To o człowieku, który postanowił sobie, że zostanie największym polskim architektem.

Od premiery do dzisiaj udzieliłeś wielu wywiadów na temat Najlepszego… Czy jest coś, czego jeszcze nie powiedziałeś o książce? Jakiś soczysty zakulisowy smaczek dla naszych czytelników?

Ha, ha, kulisy pisania moich książek są chyba strasznie nudne. Ma się nagle bardzo dużo nieżyjących znajomych i zapomina o żyjących. Teraz, kiedy Najlepsze… już wyszło, bawi mnie, że leżę w witrynie koło książki Tomasza Piątka o Andrzeju Dudzie. Bo obaj jednocześnie przeszukiwaliśmy archiwum IPN-u i czasami przez pomyłkę wydawali nam teczki. Ja otwierałem jakieś szpargały z lat 50. i okazywało się, że wczoraj patrzył już na to Tomasz, a innego dnia Grzegorz dostawał jakieś papiery z lat 80. przeznaczone dla Tomasza. Widzisz, takie smaczki… Obiecuję, że w książce są ciekawsze!