Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

To nie by­ła mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Zresz­tą czy ta­ka mi­łość w ogó­le ist­nie­je? Lu­dzie prze­cież naj­czę­ściej wcho­dzą w związ­ki z oso­ba­mi, któ­re zna­ją od lat. Krę­cą się wo­kół sie­bie, ob­ser­wu­ją na­wza­jem swo­je ko­lej­ne za­ko­cha­nia i roz­sta­nia, aż w pew­nym mo­men­cie coś po­mię­dzy ni­mi za­iskrzy al­bo po­sta­na­wia­ją pod­jąć jesz­cze jed­ną pró­bę i tym ra­zem się uda­je.

U nas wy­glą­da­ło to po­dob­nie. Po­zna­li­śmy się na stu­diach. Ja by­łem na trze­cim ro­ku w Szko­le Głów­nej Han­dlo­wej, ona za­czy­na­ła pierw­szy, a rów­no­cze­śnie by­ła na dru­gim stu­diów dzien­ni­kar­skich na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Tam­tej­si stu­den­ci czę­sto roz­po­czy­na­li dru­gi kie­ru­nek, bo oględ­nie rzecz uj­mu­jąc, stu­dia dzien­ni­kar­skie na­le­ża­ły do ma­ło wy­ma­ga­ją­cych, a przy tym co by­strzej­si z nich wcze­śnie się orien­to­wa­li, że dzien­ni­kar­stwo dzien­ni­kar­stwem, ale faj­nie mieć ja­kieś kon­kret­ne wy­kształ­ce­nie. Naj­czę­ściej szli na pra­wo. Ja­ni­na jed­nak pod wpły­wem ro­dzi­ców wy­bra­ła SGH. Tam zaś szyb­ko roz­bi­ła się o ma­te­ma­ty­kę i sta­ty­sty­kę. Ge­ne­ral­nie – cho­ciaż dziw­nie to za­brzmi, bio­rąc pod uwa­gę, o ja­kiej uczel­ni mó­wi­my – nie ra­dzi­ła so­bie z licz­ba­mi. I to wła­śnie nas po­łą­czy­ło.

Do na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia do­szło w naj­mniej ro­man­tycz­nych oko­licz­no­ściach z moż­li­wych: pod­czas prze­rwy, kie­dy stu­den­ci go­ni­li z jed­ne­go pię­tra na dru­gie al­bo po­śpiesz­nie prze­ły­ka­li pącz­ki ku­pio­ne w uni­wer­sy­tec­kim kio­sku. Sta­łem z co­lą przy księ­gar­ni eko­no­micz­nej w Au­li Spa­do­chro­no­wej głów­ne­go bu­dyn­ku SGH. Ona nio­sła ku­bek z ka­wą. I ty­le pa­mię­tam, je­śli cho­dzi o wy­gląd Ja­ni­ny. Wiem, że to za­wsty­dza­ją­ce – czte­ry la­ta póź­niej zo­sta­ła mo­ją żo­ną, a ja nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć ani jej stro­ju, ani fry­zu­ry, na­wet te­go, czy by­ła uma­lo­wa­na czy nie. Nie tra­fił mnie grom z ja­sne­go nie­ba. Nie po­czu­łem przy­pły­wu dzi­kie­go po­żą­da­nia. Po pro­stu za­uwa­ży­łem ją, gdy prze­cho­dzi­ła, i po­my­śla­łem, że jest ład­na. Tyl­ko ty­le. A po­tem wró­ci­łem do oglą­da­nia wy­sta­wy i za­sta­na­wia­nia się, czy stać mnie na kup­no no­we­go pod­ręcz­ni­ka, czy mo­że le­piej tra­dy­cyj­nie po­le­gać na kse­rów­kach. Coś na kształt po­pło­chu po­czu­łem, do­pie­ro kie­dy zo­rien­to­wa­łem się, że ta ład­na dziew­czy­na idzie w mo­im kie­run­ku i wy­cią­ga rę­kę w mo­ją stro­nę.

Ja­ni­na – przed­sta­wi­ła się. – Ty je­steś Kon­rad, praw­da? Z to­bą się umó­wi­łam.

Po­trzą­sną­łem gło­wą.
– Eee… Nie? – od­po­wie­dzia­łem nie­pew­nie.
– Kur­wa! – Rzu­ci­ła zde­cy­do­wa­nie zbyt gło­śno i kil­ka osób od­wró­ci­ło się w na­szą stro­nę. – Kur­wa! – po­wtó­rzy­ła i zer­k­nę­ła na ze­ga­rek. – Kur­wa!

Coś się sta­ło?
Prze­wró­ci­ła ocza­mi.
– Umó­wi­łam się tu z ko­le­siem, któ­ry miał mi da­wać kor­ki z mat­my i sta­ty­sty­ki.

Pierw­szy rok?

No.
– Pierw­szy rok jest trud­ny. Ale spo­ko, po­tem jest ła­twiej.

Spoj­rza­ła na mnie cięż­ko, jak­bym opo­wia­dał wy­jąt­ko­we idio­ty­zmy.
– Kur­wa – po­wtó­rzy­ła.

Spóź­nia się? – do­my­śli­łem się.

Nie. To ja się spóź­ni­łam, w do­dat­ku za­raz mu­szę być na za­ję­ciach na No­wym Świe­cie. Kur­wa…

Nie mo­żesz do nie­go za­dzwo­nić? – za­py­ta­łem.

To zna­jo­my zna­jo­me­go. Nie mam je­go nu­me­ru. Mu­sia­ła­bym za­dzwo­nić do te­go zna­jo­me­go, a po­tem… – Mach­nę­ła rę­ką i wes­tchnę­ła cięż­ko. – Spe­cjal­nie tu przy­je­cha­łam dzi­siaj, że­by się z nim spo­tkać.

Ja­ni­na nie ra­dzi­ła so­bie z licz­ba­mi, ja z pie­niędz­mi, a ra­czej po pro­stu ich nie mia­łem. Po­cho­dzę z Biel­ska-Bia­łej. Mo­ja ro­dzi­na nie jest bied­na, jed­nak stu­dia w War­sza­wie oka­za­ły się znacz­nie droż­szą im­pre­zą niż się spo­dzie­wa­li­śmy, a w do­mu zo­sta­li jesz­cze młod­szy brat i sio­stra. Od kie­dy tra­fi­łem do sto­li­cy, do­ra­bia­łem w każ­dy moż­li­wy spo­sób, ale w prze­ci­wień­stwie do mo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek, któ­rzy naj­czę­ściej mie­li wuj­ka, ciot­kę lub ko­le­gę oj­ca mat­ki tu czy tam, nie za­cze­pi­łem się w żad­nej sen­sow­nej fir­mie, fun­da­cji ani think tan­ku. Przy­gnę­bia­ło mnie ob­ser­wo­wa­nie ich ro­dzą­cych się ka­rier, in­for­ma­cje o pro­jek­tach, szan­sach na za­gra­nicz­ne sta­że. Jak wte­dy uwa­ża­łem, by­łem ska­za­ny na wiecz­ne roz­no­sze­nie ulo­tek.

Ja ci mo­gę udzie­lić ko­re­pe­ty­cji – po­wie­dzia­łem, si­ląc się na to, że­by za­brzmieć po­waż­nie.

Unio­sła wy­so­ko obie brwi, wy­raź­nie za­sko­czo­na, a po­tem na jej ustach po­ja­wił się lek­ki uśmiech.

Na któ­rym je­steś ro­ku? – za­py­ta­ła.
– Na trze­cim.
– Co mia­łeś z ana­li­zy ma­te­ma­tycz­nej?
– Piąt­kę – skła­ma­łem gład­ko.
Tak na­praw­dę tyl­ko za­li­czy­łem przed­miot, ale mo­im zda­niem wy­łącz­nie dla­te­go, że tra­fi­łem na wy­jąt­ko­wo trud­ny ze­staw za­dań. Za­słu­gi­wa­łem na wyż­szą oce­nę.

Se­rio? – Pa­trzy­ła na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

Se­rio.
– Nie wy­da­je mi się.
– No do­bra. Czwór­kę, ale moc­ną. I we­zmę mniej od te­go zna­jo­me­go zna­jo­me­go.
Prych­nę­ła śmie­chem.
– Nie wiesz, ile chciał.
– I tak we­zmę mniej. Resz­ta zo­sta­nie ci na pi­wo.
Za­gry­zła war­gę. Zer­k­nę­ła na ze­ga­rek. Po­tem jesz­cze raz na mnie.
– No do­bra. Ale jak­by moi sta­rzy py­ta­li, to je­steś na czwar­tym ro­ku i do­sta­łeś piąt­kę. I z ana­li­zy, i ze sta­ty­sty­ki. – Ja­sne.

Usta­li­li­śmy szyb­ko naj­waż­niej­sze szcze­gó­ły, wy­mie­ni­li­śmy się nu­me­ra­mi te­le­fo­nów i Ja­ni­na po­bie­gła na za­ję­cia na uni­wer­sy­te­cie. W spo­ko­ju do­pi­łem swo­ją co­lę, li­cząc w pa­mię­ci, ile uda mi się za­ro­bić na tym szczę­śli­wym spo­tka­niu.

Kil­ka mi­nut póź­niej po­ja­wił się ko­leś w sztruk­so­wej ma­ry­nar­ce, wyż­szy ode mnie o gło­wę i znacz­nie przy­stoj­niej­szy. Wy­glą­dał, jak­by przed chwi­lą biegł. Otarł pot z czo­ła i za­czął się go­rącz­ko­wo roz­glą­dać. Spoj­rzał na ze­ga­rek, po­tem na ko­mór­kę, wresz­cie za­klął ci­cho. Po chwi­li pod­szedł do mnie.

Ej, sta­ry, sor­ry, że prze­szka­dzam. Nie wi­dzia­łeś tu­taj ta­kiej dziew­czy­ny, szczu­płej blon­dyn­ki? Umó­wi­łem się z nią.

Nie za­sta­na­wia­łem się dłu­go nad od­po­wie­dzią.
– Nie, sta­ry, ni­ko­go ta­kie­go tu­taj nie by­ło.
– Na pew­no? – za­py­tał z lek­ką po­dejrz­li­wo­ścią w gło­sie.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, że ta spra­wa w ogó­le mnie nie do­ty­czy, i wró­ci­łem do oglą­da­nia pod­ręcz­ni­ków. Tak na­praw­dę jed­nak nie­ustan­nie spo­glą­da­łem na je­go od­bi­cie w skle­po­wej szy­bie i ode­tchną­łem do­pie­ro wte­dy, kie­dy so­bie po­szedł. Chy­ba tro­chę się ba­łem, że fa­cet zła­pie mnie na kłam­stwie, a ja stra­cę szan­sę na za­ro­bie­nie pa­ru zło­tych. (…)


Przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do eg­za­mi­nu do­syć in­ten­syw­nie. Spo­ty­ka­li­śmy się al­bo u niej w do­mu, gdzie dość szyb­ko po­zna­łem jej ro­dzi­ców, któ­rych fak­tycz­nie mu­sia­łem okła­mać, że je­stem na czwar­tym ro­ku, ale któ­rzy na szczę­ście nie py­ta­li mnie o oce­ny, al­bo na uczel­ni. Cho­ciaż tej ostat­niej opcji nie lu­bi­łem. Za­wsze wte­dy się de­ner­wo­wa­łem, że zo­ba­czy nas ten Kon­rad i zro­bi się nie­po­trzeb­na awan­tu­ra. Ko­niec koń­ców, mia­łem wra­że­nie, że przy­go­to­wa­łem Ja­ni­nę cał­kiem so­lid­nie. Spo­koj­nie po­win­na by­ła za­li­czyć oba przed­mio­ty, a gdy­by tra­fi­ła na do­bre py­ta­nia, mo­gła za­wal­czyć na­wet o czwór­kę. Roz­li­czy­li­śmy się, po­że­gna­li­śmy i ży­czy­łem jej po­wo­dze­nia.

Spo­tka­łem ją po mie­sią­cu na ko­ry­ta­rzu. Spy­ta­łem, jak po­szło. Od­par­ła z uśmie­chem, że nie zda­ła ani jed­ne­go, ani dru­gie­go, i po­pę­dzi­ła da­lej. Pół ro­ku póź­niej rzu­ci­ła te stu­dia i tu­taj na­sze dro­gi po­win­ny by­ły ro­zejść się na za­wsze.

Ja­ni­na po­szła na SGH tyl­ko po to, że­by uspo­ko­ić ro­dzi­ców, bo dla niej li­czy­ły się wy­łącz­nie dwie rze­czy: dzien­ni­kar­stwo i pi­sa­nie. Pi­sa­ła od za­wsze, od dziec­ka. Po­cząt­ko­wo baj­ki, po­tem opo­wia­da­nia fan­ta­stycz­ne, fan­fi­ki. Póź­niej dłuż­sze, po­waż­niej­sze for­my, a w mię­dzy­cza­sie oczy­wi­ście wier­sze i pio­sen­ki. Ma­rzy­ła o tym, że­by zo­stać za­wo­do­wą pi­sar­ką. SGH tyl­ko w tym prze­szka­dza­ło.

Ale o tym mia­łem do­wie­dzieć się z cza­sem.

Na­stęp­nym ra­zem spo­tka­li­śmy się chy­ba trzy mie­sią­ce póź­niej, na im­pre­zie w klu­bie Park na Po­lach Mo­ko­tow­skich. Moi zna­jo­mi sza­le­li na par­kie­cie, ja sie­dzia­łem przy sto­li­ku, po­pi­ja­łem pi­wo, ca­ły spo­co­ny i zmę­czo­ny, kie­dy na­gle do­sia­dła się do mnie ja­kaś par­ka. On ob­jął dziew­czy­nę non­sza­lanc­ko ra­mie­niem, ona po­ło­ży­ła mu dłoń na udzie i od ra­zu by­ło wia­do­mo, że są ra­zem. Za­nim zdą­ży­łem po­wie­dzieć, że te miej­sca są za­ję­te, dziew­czy­na rzu­ci­ła prze­cią­głe, lek­ko szy­der­cze:

No cze­eeść…

Do­pie­ro wte­dy sko­ja­rzy­łem, że przede mną sie­dzi Ja­ni­na. A obok niej, tym ra­zem bez sztruk­so­wej ma­ry­nar­ki, Kon­rad. Wciąż wyż­szy i wciąż przy­stoj­niej­szy ode mnie. Tym ra­zem na­wet bar­dziej wy­lu­zo­wa­ny. Je­go oczy błysz­cza­ły, a na czo­le lśni­ły kro­ple po­tu.

 

To Jan­ka cię wy­pa­trzy­ła – po­wie­dział. – Po­my­śle­li­śmy, że po­dej­dzie­my się przy­wi­tać.

Faj­nie – mruk­ną­łem, nie­pew­ny, cze­go oni obo­je ode mnie chcą. Kon­rad przy­pa­try­wał mi się spod na wpół przy­mknię­tych po­wiek, Ja­ni­na uśmie­cha­ła się sze­ro­ko, na pew­no już wsta­wio­na, a mo­że na­wet tro­chę uja­ra­na.

Jan­ka opo­wie­dzia­ła, jak sprząt­ną­łeś mi sprzed no­sa ko­re­pe­ty­cje.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi i upi­łem łyk pi­wa. Nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć. Zer­ka­łem w stro­nę par­kie­tu, li­cząc, że wró­ci ktoś z mo­ich zna­jo­mych. Nie chcia­łem sie­dzieć sam z tą dwój­ką. Kon­rad chy­ba wy­czuł mo­je zde­ner­wo­wa­nie, bo na­gle ro­ze­śmiał się i klep­nął mnie dwa ra­zy w ra­mię.

Spo­ko, spo­ko! Nie gnie­wam się! Po pro­stu chcie­li­śmy po­dejść, przy­wi­tać się i po­ka­zać ci, że co się od­wle­cze, to nie ucie­cze. – Te ostat­nie sło­wa po­wie­dział, ro­biąc głu­pią mi­nę. Pró­bo­wał uda­wać star­sze­go pa­na. Mo­im zda­niem nie­udol­nie, ale Ja­ni­na za­chi­cho­ta­ła.

Prze­zna­cze­nia nie oszu­kasz – do­da­ła.
– Czy­li się zna­leź­li­ście – rzu­ci­łem głu­pio.
– Mó­wi­łam ci – po­wie­dzia­ła, głasz­cząc czu­le Kon­ra­da po twa­rzy – to zna­jo­my zna­jo­me­go. Nie mie­li­śmy da­le­ko. – Świat jest ma­ły – mruk­nął chło­pak.

A po­tem za­czę­li się przy mnie ca­ło­wać. Wie­dzia­łem, że nie ro­bią te­go dla­te­go, że­by mi coś udo­wod­nić. Nie by­ło w tym zło­śli­wo­ści. Po pro­stu za­cho­wy­wa­li się jak dwo­je mło­dych lu­dzi, któ­rzy do­pie­ro od nie­daw­na są ra­zem i nie mo­gą od sie­bie ode­rwać rąk i ust. Prze­pro­si­łem ich na mo­ment. Po­sze­dłem do to­a­le­ty, a kie­dy wró­ci­łem, już ich nie by­ło. Na szczę­ście, cho­ciaż i tak mia­łem ze­psu­ty hu­mor do koń­ca im­pre­zy.

Nie wiem, dla­cze­go, ale to wspo­mnie­nie za­wsze wy­wo­łu­je we mnie złość. Uśmiech­nię­ta twarz Kon­ra­da, je­go rę­ka błą­dzą­ca w oko­li­cach jej pier­si, jej za­ko­cha­ny wzrok, po­ca­łu­nek, to wszyst­ko do­pro­wa­dza mnie do sza­łu. A nie po­win­no. Nie cho­dzi­li­śmy prze­cież wte­dy ze so­bą. Co wię­cej, nie zdą­ży­łem się na­wet w niej jesz­cze za­ko­chać. Nie mia­łem żad­ne­go po­wo­du, że­by być za­zdro­sny. Nie mo­gę mieć do niej o to pre­ten­sji.

A jed­nak mam.

Po raz trze­ci spo­tka­li­śmy się już po wa­ka­cjach, na po­cząt­ku ro­ku aka­de­mic­kie­go. To Ja­ni­na do mnie za­dzwo­ni­ła. Za­py­ta­ła, czy chciał­bym pójść na ka­wę al­bo pi­wo. Zgo­dzi­łem się od ra­zu. Po pierw­sze dla­te­go, że za­sko­czył mnie jej te­le­fon i przy­ją­łem pro­po­zy­cję od­ru­cho­wo. Po dru­gie, li­czy­łem na to, że zno­wu po­trze­bu­je ko­re­pe­ty­cji, a ja bę­dę miał oka­zję za­ro­bić pa­rę gro­szy. Ale ona już wte­dy rzu­ci­ła SGH, o czym nie wie­dzia­łem.

Spo­tka­li­śmy się na skrzy­żo­wa­niu No­we­go Świa­tu i Alei Je­ro­zo­lim­skich, przy Em­pi­ku, na któ­re­go ele­wa­cji od dzie­sią­tek lat dum­nie wid­nie­je na­pis, że ca­ły na­ród bu­du­je swo­ją sto­li­cę. Nie li­cząc Ro­tun­dy, to je­den z tra­dy­cyj­nych war­szaw­skich punk­tów spo­tkań. O każ­dej po­rze dnia i no­cy, je­sie­nią, zi­mą, wio­sną i la­tem moż­na tam zo­ba­czyć tłu­mek lu­dzi, ko­biet i męż­czyzn w róż­nym wie­ku. Drep­czą w miej­scu, pa­lą pa­pie­ro­sy, pi­ją ka­wę i roz­glą­da­ją się do­oko­ła, wy­pa­tru­jąc osób, z któ­ry­mi się umó­wi­li. Jed­ni bar­dziej ner­wo­wo, dru­dzy mniej. Jesz­cze in­ni sie­dzą na schod­kach, czy­ta­ją książ­ki lub to­ną w ekra­nach smart­fo­nów.

Ja cze­ka­łem na nią pra­wie dzie­sięć mi­nut. Po­ja­wi­ła się do­kład­nie w mo­men­cie, kie­dy po­sta­no­wi­łem się zbie­rać, prze­ko­na­ny, że mnie wy­sta­wi­ła.

Cześć – po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło, pa­trząc w bok, a nie na mnie. Mo­gło się wy­da­wać, że wła­śnie za­uwa­ży­ła coś cie­ka­we­go na skle­po­wej wy­sta­wie.

Cześć.

Ob­ję­ła mnie nie­zgrab­nie. Po­ca­ło­wa­ła w po­li­czek, jak­by­śmy by­li do­bry­mi zna­jo­my­mi. Pa­mię­tam, że ten gest wy­dał mi się dziw­ny. Ona też się za­czer­wie­ni­ła, chy­ba zda­ła so­bie spra­wę, że na tym eta­pie po­su­nę­ła się za da­le­ko.

Po­szli­śmy do ka­wiar­ni Ama­tor­ska. To jed­no z tych miejsc, w któ­rych czas się za­trzy­mał i któ­re w pew­nym mo­men­cie zro­bi­ło się kul­to­we. Dla­te­go obok sie­bie sie­dzie­li stu­den­ci, któ­rzy ra­czy­li się ta­nim jak na War­sza­wę pi­wem, i star­si pa­no­wie z kie­lisz­kiem wód­ki i pa­pie­ro­sem w dło­ni, któ­rzy wy­glą­da­li tak, jak­by nie wsta­wa­li od sto­li­ka od co naj­mniej dwu­dzie­stu lat. My na­to­miast za­mó­wi­li­śmy po ka­wie. Nie do koń­ca wie­dzia­łem, ja­ki jest cha­rak­ter na­sze­go spo­tka­nia, kto ko­go za­pra­sza, czy to ja­kiś ro­dzaj rand­ki. A przede wszyst­kim czy bę­dę mu­siał za­pła­cić ra­chu­nek. Na wszel­ki wy­pa­dek, bo jak wspo­mi­na­łem, mia­łem ma­ło ka­sy, trzy­ma­łem kciu­ki, że­by nie za­mó­wi­ła żad­ne­go ciast­ka.

Nie za­mó­wi­ła.

Roz­sta­łam się z Kon­ra­dem – oznaj­mi­ła, kie­dy usie­dli­śmy przy sto­li­ku.

Spoj­rza­łem na nią za­sko­czo­ny. Od cza­su na­sze­go przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia w Par­ku nie po­świę­ci­łem jej wię­cej niż kil­ku my­śli. Gdy­by na za­wsze znik­nę­ła wte­dy z mo­je­go ży­cia, nie czuł­bym ani odro­bi­ny ża­lu, a ona sa­ma wkrót­ce sta­ła­by się nie­wy­raź­nym, męt­nym wspo­mnie­niem. Wie­dza o tym, czy jest, czy nie jest z Kon­ra­dem, nie by­ła mi do ni­cze­go po­trzeb­na.

Okej – mruk­ną­łem.

Jest strasz­nym dup­kiem. Wy­jąt­ko­wym. Me­ga­ego­cen­try­kiem. Po­tra­fi mó­wić tyl­ko o so­bie. I my­śli tyl­ko o so­bie. W ogó­le wszyst­kich in­nych ma w du­pie. Tak­że mnie.

Ro­zu­miem.

Za­mie­rza­li­śmy je­chać ra­zem na Wo­od­stock, a po­tem nad mo­rze, pod na­miot na kil­ka dni. Spe­cjal­nie od­wo­ła­łam po to wy­jazd z ro­dzi­ca­mi. Do Włoch. Oj­ciec się wściekł, bo już za­pła­cił, stra­cił pie­nią­dze, no, ro­bi­li mu pro­ble­my w biu­rze po­dró­ży i w ogó­le wy­ni­kła z te­go strasz­na chry­ja. Ale wy­wal­czy­łam swo­je. I ten du­pek dwa dni przed wy­jaz­dem mó­wi, że on z ko­le­ga­mi je­dzie na Ukra­inę. Ta­ką mę­ską przy­go­dę bę­dą mie­li. I dzi­wi się, że ja się złosz­czę, bo prze­cież mo­gę do tych Włoch po­je­chać, ro­dzi­ce się ucie­szą. Nie mo­głam, prze­cież oj­ciec zwró­cił mo­ją wy­ciecz­kę. No i ro­dzi­ce z sio­strą po­je­cha­li do Włoch, on po­je­chał na Ukra­inę, a ja zo­sta­łam w środ­ku wa­ka­cji w War­sza­wie. A po­tem zro­bi­ło się jesz­cze go­rzej…

Sie­dzia­łem tam, nie ro­zu­mie­jąc, cze­mu o tym wszyst­kim mi opo­wia­da. Przez chwi­lę oba­wia­łem się, że Ja­ni­nie od­bi­ło i po­my­li­ła mnie z kimś in­nym. Ja­kimś swo­im przy­ja­cie­lem lub ko­le­żan­ką.

Al­bo że wy­obra­ża so­bie nie wia­do­mo co.
– Wie­rzysz w prze­zna­cze­nie? – za­py­ta­ła na­gle.
– Nie­spe­cjal­nie.
– Ja wie­rzę.
– Okej.
Po­pa­trzy­ła na mnie. Uśmiech­nę­ła się smut­no. Po­tem przy­su­nę­ła się do mnie nie­znacz­nie.
– Słu­chaj – ode­zwa­ła się, a jej głos zro­bił się spo­koj­niej­szy i bar­dziej ci­chy. – Wiem, że pew­nie te­raz za­brzmię jak strasz­na idiot­ka, a ty za­raz wyj­dziesz i usu­niesz mój nu­mer z kon­tak­tów, ale po­my­śla­łam so­bie, że to mo­że jed­nak nie przy­pa­dek.

Co ta­kie­go?
– No to, że wła­śnie cie­bie spo­tka­łam, gdy szu­ka­łam Kon­ra­da. Po­ki­wa­łem gło­wą, wciąż nie­pew­ny, do cze­go to wszyst­ko pro­wa­dzi. To zna­czy, już do­my­śla­łem się, do­kąd zmie­rza ta roz­mo­wa, jed­nak ba­łem się ode­zwać, że­by nie wyjść na głup­ka. W gło­wie po­ja­wi­ło mi się po­dej­rze­nie, że ca­ła ta sy­tu­acja to ma­ło śmiesz­ny żart, któ­ry ma się udać mo­im kosz­tem. Za­raz do knaj­py wej­dzie Kon­rad, zno­wu za­czną się przy mnie ca­ło­wać, a po­tem kpić, czy ja so­bie na­praw­dę my­śla­łem, że ta­ka faj­na dziew­czy­na jak Ja­ni­na mo­że być za­in­te­re­so­wa­na kimś ta­kim jak ja.

Mo­że my mie­li­śmy się spo­tkać. Ja i ty. A ja… Wiem, że pra­wie się nie zna­my. Ale lu­bię cię. Po pro­stu. Je­steś faj­nym, sym­pa­tycz­nym fa­ce­tem i po­my­śla­łam so­bie, że w su­mie, je­śli nie masz nic prze­ciw­ko, to chęt­nie po­zna­ła­bym cię le­piej.

Skoń­czy­ła mó­wić i od­su­nę­ła się. Opa­dła z sił i tyl­ko wpa­try­wa­ła się we mnie wy­cze­ku­ją­co. A ja w nią. Bo sy­tu­acja zro­bi­ła się nie­co gro­te­sko­wa. Ja i ona. Jej wia­ra w prze­zna­cze­nie. Kon­rad. Roz­sta­nie. Te­le­fon. Te­raz ta prze­mo­wa. Wi­dząc jed­nak jej prze­ję­cie, na­wet strach przed od­rzu­ce­niem, zro­zu­mia­łem, że to nie żart. Po raz pierw­szy za­czą­łem jej się przy­glą­dać. Już wcze­śniej za­uwa­ży­łem, że jest ład­na i tro­chę niż­sza ode mnie. Te­raz do­strze­głem jej za­dar­ty nos z bla­dy­mi pie­ga­mi na czub­ku, orze­cho­we oczy i de­li­kat­ny ma­ki­jaż. Mia­ła nie­du­że pier­si, a ja za­wsze wo­la­łem dziew­czy­ny o peł­niej­szych kształ­tach, ale to dro­biazg. Po­za tym by­ła mi­ła. W su­mie cze­mu nie?

Czy­li to jest rand­ka? – za­py­ta­łem.
Spe­szy­ła się tym py­ta­niem.
– Tak jak­by.
– To wy­pij­my ka­wę, za­pła­cę i za­pro­szę cię do ki­na.
Ulży­ło jej. Za­uwa­ży­łem to od ra­zu. Znów się uśmiech­nę­ła. – Do­brze. Tyl­ko za­nim pój­dzie­my… Prze­pra­szam, po pro­stu strasz­nie się de­ner­wo­wa­łam i nic nie zja­dłam w do­mu, a te­raz je­stem strasz­nie głod­na. We­zmę so­bie jesz­cze ja­kieś ciast­ko na szyb­ko, do­brze?

Kiw­ną­łem gło­wą, cho­ciaż za­bo­la­ło mnie w port­fe­lu, a gło­wa na­tych­miast pod­po­wie­dzia­ła, że to wyj­ście bę­dzie mnie kosz­to­wać co naj­mniej dwa obia­dy.

Za­mó­wi­ła ciast­ko. Zja­dła. Po­szli­śmy do ki­na. Tra­fi­li­śmy na Bli­żej Mi­ke’a Ni­chol­sa.

Oboj­gu nam się po­do­ba­ło.

Frag­ment książ­ki „Wy­rwa” Woj­cie­cha Chmie­la­rza, wyd. Mar­gi­ne­sy

 

Woj­ciech Chmie­larz (ur. 1984) – au­tor kry­mi­na­łów, dzien­ni­karz, lau­re­at Na­gro­dy Wiel­kie­go Ka­li­bru (2015 – za po­wieść „Prze­ję­cie”) i Wiel­kie­go Ka­li­bru Czy­tel­ni­ków (2019 – „Żmi­jo­wi­sko”), sze­ścio­krot­nie no­mi­no­wa­ny do tej na­gro­dy. Pu­bli­ko­wał m.​in. w „Pul­sie Biz­ne­su”, „Pres­sie”, „No­wej Fan­ta­sty­ce”, „Po­ci­sku” i „Po­li­ty­ce”. Uzna­wa­ny za jed­ne­go z naj­waż­niej­szych pi­sa­rzy kry­mi­nal­nych młod­sze­go po­ko­le­nia. Au­tor cy­klu po­wie­ści o ko­mi­sa­rzu Ja­ku­bie Mort­ce: Pod­pa­lacz (2012), Far­ma la­lek (2013), Prze­ję­cie (2014), Osie­dle ma­rzeń (2016), Cie­nie (2018) i cy­klu gli­wic­kie­go: Wam­pir (2015) i Zom­bie (2017), po­sta­po­ka­lip­tycz­nej po­wie­ści Kró­lo­wa gło­du (2014) oraz naj­now­sze­go thril­le­ra psy­cho­lo­gicz­ne­go – Żmi­jo­wi­sko (2018), wy­róż­nio­ne­go ty­tu­łem be­st­sel­le­ra Lu­bi­my­czy­tać.pl. Po­wieść ta przy­nio­sła mu tak­że na­gro­dę Zło­te­go Po­ci­sku i Grand Prix War­szaw­skie­go Fe­sti­wa­lu Kry­mi­nal­ne­go. Obec­nie trwa­ją pra­ce nad ekra­ni­za­cją książ­ki dla Ca­nal Plus. Miesz­ka z ro­dzi­ną w War­sza­wie.

Książ­kę ku­pisz tu­taj