Rozmowa: Vidas paralelas
Mówi się, że świat jest mały. Dla Moniki Viñas Marcinkiewicz i Weroniki Pérez Borjas, obu wychowanych w polsko-kubańskich rodzinach, odległość między ich dwiema ojczyznami jest jednak ogromna. Dlatego historia ich spotkania wydaje się niewiarygodna. Wpadły na siebie w Sztokholmie, w którym obie mieszkają od mniej więcej pięciu lat. Weronika wylądowała tu po studiach skandynawistycznych, Monika skończyła architekturę w Barcelonie i wraz z nadejściem hiszpańskiego kryzysu przyjechała tu do pracy. Po raz pierwszy spotkały się na koncercie słynnego kubańskiego pianisty.
Kiedy Weronika, przedstawiając się w grupie Kubańczyków, powiedziała, że pochodzi i z Polski, i z Kuby, jej rozmówca lekko zbladł i wyciągnął z grupki znajomych Monikę. Od słowa do słowa okazało się, że dziewczyny dzielą nie tylko pochodzenie, ale też całą masę szczegółów z życiorysu. Rodzice obu bohaterek poznali się w Gdańsku, skąd pochodzą ich mamy, a pobyty ich kubańskich ojców na studiach w Polsce praktycznie nakładały się na siebie. Nie wiadomo tylko, czy ich tatom udało się w tamtym czasie spotkać – obydwaj niestety już nie żyją. Obie rodziny wyjechały na Kubę w tym samym okresie i wróciły później do Europy. Łączy je nawet miesiąc urodzenia i liczba rodzeństwa. Jest też kilka różnic – tak jakby ich życia toczyły się równolegle, ale nieidentycznie, jak w lustrzanym odbiciu. Nic więc dziwnego, że od razu połączyła je wyjątkowa więź – ich rozmowy, w których polski przechodzi płynnie w hiszpański i z powrotem, mogą się toczyć godzinami. Dla „Zwykłego Życia” postanowiły spisać jedną z nich.
Weronika: Zacznijmy od początku. Muszę przyznać, że choć wiele razy już o tym rozmawiałyśmy, czasem się gubię w twojej historii.
Monika: Historia zaczęła się, kiedy mój tata, Kubańczyk, pojechał do Polski, żeby studiować ekonomię i organizację transportu morskiego na Uniwersytecie Gdańskim, na wydziale w Sopocie. Moja mama studiowała handel zagraniczny. Rodzice poznali się w roku 1976, w akademiku, a dokładnie we wspólnej kuchni. Mama już wcześniej miała na tatę oko, gdyż udzielał się w kubańskim zespole muzycznym, grając na instrumentach perkusyjnych, i była na jednym z ich koncertów. Mój tata bardzo dobrze gotował, ale to moja mama zaprosiła go po raz pierwszy na kolację i zrobiła jakiś budyń, który podobno był okropny, ale tata przyznał się, że mu nie smakował, dopiero po kilku latach związku.
Mój brat urodził się 1978 roku, na ostatnim roku studiów rodziców. Po ukończeniu studiów tata nie mógł jednak dłużej zostać w Polce, więc mama zdecydowała się pojechać z nim na Kubę. Tam udało im się dostać bardzo dobrą pracę w porcie w miasteczku Nuevitas, w którym w roku 1984 urodziłam się ja. Kiedy skończyłam cztery lata, sytuacja na Kubie zaczęła się pogarszać i rodzice postanowili wrócić do Polski, udało im się dostać na studia doktoranckie. Ale po skończeniu doktoratu powtórzyła się ta sama sytuacja – mój tata nie mógł otrzymać pozwolenia na pobyt. Wtedy wyjechaliśmy do Niemiec i tata poprosił tam o azyl. W tym samym czasie złożył też podanie o azyl w Hiszpanii. Po półtora roku na południu Niemiec, gdzie zaczęłam chodzić do pierwszej klasy szkoły podstawowej i nauczyłam się mówić po niemiecku, tata został wezwany do Madrytu i otrzymał azyl w Hiszpanii. Nie miał jednak prawa podjąć pracy. Poznał wielu Kubańczyków, z którymi znów zaczął grać w zespołach. Na jeden z koncertów pojechał na Lanzarote i zakochał się w tej wyspie: klimat, ludzie, a nawet akcent przypominają bardzo Kubę. Dzięki Bogu tak się stało, bo i ja kocham Lanzarote, a co najciekawsze, podczas mojej pierwszej podróży na Kubę jako dorosła osoba dowiedziałam się, że część naszej rodziny prawdopodobnie pochodzi właśnie stamtąd.
W: Historia zatoczyła koło! Widzę, że twoje losy są jeszcze bardziej skomplikowane niż moje.
M: To jak to było z tobą?
W: Czasami śmieję się, że jestem jednym z niewielu niepodważalnie dobrych efektów rewolucji kubańskiej. Moi rodzice poznali się w Gdańsku w 1979 roku, na imprezie zorganizowanej z okazji dwudziestej rocznicy rewolucji kubańskiej. Moja mama już wcześniej interesowała się Ameryką Łacińską i zaczęła sama uczyć się hiszpańskiego. Młody Kubańczyk próbował porwać ją do salsy, ale moja mama nie tańczy, więc niewiele z tego wyszło. Pomimo to jakoś udało się przełamać lody. Mój tata również przyjechał w ramach wymiany studenckiej – w roku 1979 uczył się w technikum budowy okrętów w Gdańsku, a po ukończeniu szkoły miał rozpocząć studia inżynieryjne na gdańskiej politechnice. Tak się niestety nie stało, gdyż w Polsce w 1981 roku wprowadzono stan wojenny. I tak jak w twoim przypadku, Kuba nie pozwoliła studentom na pozostanie w Polsce i moi rodzice pojechali razem do ojczyzny taty. W tym czasie na świecie był już mój starszy brat. Rodzice zamieszkali na obrzeżach Hawany, w Baracoa, gdzie do dziś mieszka moja babcia i rodzeństwo taty. Życie na Kubie było jednak dosyć skomplikowane, mój brat często chorował i moja mama chciała wrócić do Polski, co udało się po około dwóch latach. Tam zostali i w roku 1988 urodziłam się ja.
Całe dzieciństwo spędziłam w Polsce i wydaje mi się, że jako małe dziecko nie miałam nawet świadomości, że mój tata nie jest Polakiem. Dopiero w wieku może pięciu latu zrozumiałam, że mam jakąś inną rodzinę, która mieszka bardzo daleko i której nie znam. Nie miałam tylu podróży i zmian jak ty. Zawsze miałaś kontakt z obiema kulturami, a do tego wszystkiego doszła jeszcze Hiszpania. Jak kształtowała się w związku z tym twoja tożsamość?
M: Zawsze czułam się nieco inna. W wieku siedmiu lat, kiedy przyjechaliśmy na Lanzarote, niewiele osób miało inne niż hiszpańskie pochodzenie. Wszystkie moje koleżanki były po prostu Hiszpankami. Ja byłam mała i bardzo szybko się zaadaptowałam. Mój brat jednak, sześć lat starszy ode mnie, na pewno bardziej przeżył te wszystkie zmiany krajów i kultur. To on bronił mnie, kiedy dzieci śmiały się ze mnie, na przykład dlatego, że miałam inne buty, kupione w Polsce, na których pisało „Shweizeiger”, co kojarzyło im się ze Schwarzeneggerem. Można powiedzieć, że aż do okresu dorastania czułam się inna, ale mimo to nie miałam jakichś głębokich traum. Ogólnie bardzo dobrze się tam czułam, miałam koleżanki, z którymi przyjaźnię się do tej pory.
W: Trochę ci zazdroszczę tej multikulturowości, a przede wszystkim tego, że od dziecka mówiłaś w dwóch językach. My mieszkaliśmy w Polsce i w domu mówiło się głównie po polsku. Mój tata również, praktycznie bez akcentu; czasami ludzie nawet nie orientowali się, że jest cudzoziemcem. Nie wyglądał też zbyt egzotycznie. To moja mama ma prawie czarne oczy i włosy, tata miał jasne piwne oczy i prawie blond włosy. Rodzice przechodzili na hiszpański tylko wtedy, kiedy chcieli porozmawiać o czymś, o czym nie mieliśmy się dowiedzieć. Jednak wydaje mi się, że zawsze dosyć dużo rozumiałam po hiszpańsku, chociażby podsłuchując rodziców albo słuchając kubańskiej muzyki, która wypełniała nasz dom.
Nasz kontakt z rodziną na Kubie był bardzo utrudniony. W latach 90. w grę wchodziły tylko listy, które albo dochodziły, albo nie. I to właśnie te listy najbardziej kojarzą mi się z Kubą w tamtym okresie. I piękne, kolorowe znaczki. Szczególnie pamiętam ten z wielką krową, o której to teraz dowiedziałam się, że była symbolem komunistycznego dobrobytu i dumą całego kraju – dawała bowiem najwięcej mleka na świecie. Była tak słynna, że musiała być chroniona dzień i noc przez kilku policjantów.
M: My przez cały czas, mieszkając na Kubie i potem w Hiszpanii, mieliśmy dobry kontakt z rodziną w Polsce. W domu mojej mamy na Lanzarote do dziś prawie zawsze jest ktoś z Polski – jak nie jeden kuzyn, to drugi spędza tam wakacje. A ja mam teraz jeszcze bliżej ze Sztokholmu do Gdańska.
Kontakty z Kubą były zaś utrudnione. Na Lanzarote udało się sprowadzić wujka, a siostra taty zamieszkała na Teneryfie. Poza tym w roku 2005 spotkałam się z częścią rodziny w Miami. Ale dopiero jako 32-latka mogłam pojechać znów na Kubę. Jako że tam się urodziłam, mogłam wrócić, ale tylko z kubańskim paszportem, a to wymagało bardzo skomplikowanego procesu biurokratycznego. Także dopiero teraz odnowiłam kontakt z dużą częścią rodziny – odkryłam, że mam wielu wspaniałych kuzynów i zdążyłam zobaczyć mojego 90-letniego dziadka, którego nie widziałam od dziesięciu lat.
W: Mi też po raz pierwszy udało się pojechać na Kubę jako dorosłej osobie. Jako nastolatka bardzo chciałam odkryć i kultywować kubańską tradycję, interesowało mnie wszystko związane z językiem hiszpańskim i kulturą Ameryki Południowej. Tańczyłam flamenco, czytałam Marqueza i Cortazara, uwielbiałam Fridę Kahlo i chciałam zdawać na iberystykę. Wszystko odkrywałam po części na własną rękę, bo mój tata zginął, kiedy miałam dziewięć lat, więc nie mogłam już poznawać kultury przez niego.
M: Ja też bardzo żałuję, że o wiele rzeczy nie zdążyłam mojego taty zapytać. On też zmarł młodo, kiedy ja miałam szesnaście lat. Dopiero teraz mogłabym z nim o wielu rzeczach porozmawiać.
W: Wracając do twojego dzieciństwa w Hiszpanii – jak było wychowywać się tam z mieszanym, hiszpańsko-polskim nazwiskiem?
M: Dla Hiszpanów zobaczyć nazwisko, które ma trzynaście liter i do tego polskie „cz” i „ć”, jest zawsze totalną egzotyką. Także za każdym razem, kiedy idę do jakiegoś urzędu, muszę je dokładnie literować i wszystko wyjaśniać.
Jestem jednak bardzo dumna, że moi Hiszpańscy przyjaciele do tego stopnia nauczyli się mojego polskiego nazwiska, że czasem nawet specjalnie zamiast Monika mówią do mnie Marcinkiewicz i umieją nawet bezbłędnie je napisać.
W: I mi to się często zdarza. Ostatnio w czasie ubiegania się o nowy paszport w polskim konsulacie urzędnik z miejsca zapytał mnie o akt małżeństwa, przekonany, że to nazwisko musi być wynikiem wyjścia za cudzoziemca. Choć moje nazwisko da się po polsku dość łatwo wymówić, często zmieniano w nim jedną lub dwie litery i zamiast Pérez pisano Peres lub nawet Pers. Kiedyś też wydano mi legitymację, na której z Pérez Borjas zrobiła się Perez Bojarska. Oba moje nazwiska są po tacie, choć według hiszpańskiej i kubańskiej tradycji drugie nazwisko powinno być po mamie. Jednak w Polsce urzędnicy orzekli, że moja mama, wychodząc za mąż, musi przyjąć podwójne nazwisko męża, i w konsekwencji my też je odziedziczyliśmy.
Ciekawa jestem, co czułaś po przyjeździe na Kubę po tylu latach. Jakie było twoje pierwsze wrażenie?
M: Po pierwsze, nieco bałam się pytań i kontroli, ale wszystko poszło bardzo sprawnie i przemiły celnik życzył mi tylko dobrego pobytu. Kiedy już wyszłam na zewnątrz, pierwsze słowo, które mi się nasuwa, to humedad – wilgoć.
W: Wilgoć! I zapach papierosów, bo na lotnisku można palić.
M: Ja pamiętam zapach spalin – kubańskie samochody są stare, więc siedząc w nich, czujesz mdły zapach nafty. Ale byłam niesamowicie szczęśliwa, że w końcu mogłam przyjechać na Kubę i poznać moją rodzinę, osoby, które znałam tylko z opowieści rodziców. Poznałam kuzynów w moim wieku, z którymi utrzymuję ciągły kontakt. Poświęciłam czas na stworzenie drzewa genealogicznego, chodziłam od domu do domu, odwiedzając bliższą i dalszą rodzinę, spisując daty urodzenia, imiona dzieci i małżonków. Czasami było to bardzo skomplikowane, bo na Kubie częste są kilkukrotne małżeństwa, więc drzewo jest dość zawikłane.
W: Ja nie poznałam dalszej rodziny, tylko tę najbliższą: moją 87-letnią obecnie babcię, siostrę i brata taty oraz mojego najmłodszego kuzyna. Moi starsi kuzyni wyjechali z Kuby: jeden od dawna jest w Norwegii, drugi w Chile, a moja jedyna kuzynka wraz z córką, tak jak ja, mieszka teraz w Szwecji i często się widujemy. Kiedy byłam na Kubie, przetrząsnęłam z wujkiem całe archiwum zdjęć i zrobiłam kopie – zdjęcia dziadka pracującego w polu przy cięciu trzciny cukrowej, nastoletniej babci z siostrami w pięknych, kolonialnych białych sukniach z początku wieku, nieznanych mi ciotek i wujów… Ale jako że moja rodzina przeprowadziła się ze wschodu Kuby do Hawany, z dalszą rodziną, na przykład rodzeństwem dziadków i ich potomstwem, sami mają niewielki kontakt.
Poza tym moje wrażenie z pierwszej podróży to dziwne poczucie rozpoznania czegoś, czego przecież wcześniej nie widziałam. Jakbym już znała tę rzeczywistość i jakby nic mnie w zasadzie bardzo nie dziwiło. Choć wcześniej nie starałam się przygotować jakoś specjalnie do podróży.
M: Ja przygotowałam się, studiując historyczny plan architektury Hawany – znajoma kubańska architektka zrobiła mi prezentację na temat kształtowania się miasta przez wieki. Znałam więc dokładnie historię każdego budynku i dzielnicy.
W: Największą niespodzianką dla mnie było to, że w pewien sposób na Kubie nie czułam się, jakbym była w kraju egzotycznym – w przedziwny sposób mentalność ludzi, jakaś atmosfera w powietrzu i je ne sais quoi przypominało mi Polskę. Może to wspólna historia komunistyczna. Mimo to do pewnych rzeczy trochę trudno tam się mi dostosować. W domu mojej babci o ósmej rano otwierane są drzwi na ulicę i zaczynają wchodzić i wychodzić sąsiedzi. Taki otwarty dom to dla osoby wychowanej w Europie jest jednak na dłuższą metę nieco męczący, brakuje poczucia prywatności.
M: Też zawsze uważałam, że charakter narodowy Polaków w jakiś przedziwny sposób bardzo pasuje do charakteru Kubańczyków. Polacy słusznie nazywani są Latynosami Europy Wschodniej. Ja na przykład zarówno od rodziny kubańskiej, jak i polskiej wyniosłam szczodrość, łatwość w dzieleniu się tym, co mam, i dar improwizacji, który na przykład w Szwecji jest zupełną rzadkością. Tu trzeba planować wszystko na miesiąc wcześniej, a dla mnie normalne jest, że gdy przyjaciel zapuka do drzwi, znajdę w lodówce trzy rzeczy i naprędce wymyślę, czym go poczęstować.
W: A jak odbierano cię na Kubie – byłaś tam swoja czy jednak trochę obca?
M: Mój mąż jest Katalończykiem, ma jasne oczy i ciemne blond włosy, więc na Kubie wiadomo było od razu, że jest z zagranicy. Ale ja myślałam, że mogą mnie jednak wziąć za Kubankę. Nic z tego! Mimo że mam śniadą cerę, cały czas pytano mnie, skąd jestem, i nie mogli uwierzyć, kiedy odpowiadałam, że z Kuby. Zapytałam kuzynów, jak to się dzieje, że ludzie już z odległości kilku metrów widzą, że nie jestem stąd. Odpowiedzieli mi: Kochana, nawet jeśli jesteś opalona, widać, że to świeża opalenizna, a nie wysmagana przez lata kubańskim słońcem skóra. Poza tym zdradza cię twój sposób chodzenia. No i brakuje ci fantazyjnej biżuterii!
W: Kubańczycy rzeczywiście mają szósty zmysł do rozpoznawania, skąd jesteś. Pierwszy raz na Kubie miałam bardzo jasną cerę i czarne włosy – mężczyźni na ulicy wołali za mną Królewna Śnieżka i mówili, że mam cerę koloru mleka. Za drugim razem miałam bardzo krótkie włosy pofarbowane na różowo, więc już zupełnie dziwili się, kiedy mówiłam, że mieszkam u rodziny na dalekim przedmieściu Hawany. W Polsce zaś mój wygląd nigdy nie odstawał od normy. Jako dziecko chciałam wręcz wyglądać bardziej egzotycznie, godzinami wpatrywałam się w lustro, próbując dostrzec jakieś inne niż polskie rysy. I ciebie też, gdybym spotkała cię w Polsce, nigdy nie podejrzewałabym o egzotyczne korzenie.
M: Ja na odwrót – raczej chciałam być taka jak wszyscy. W Hiszpanii mogłam uchodzić za Hiszpankę, ale dziwne nazwisko i na przykład to, jak spędzaliśmy Wigilie, zawsze mnie wyróżniało. Teraz to doceniam, a i moi przyjaciele uwielbiają przychodzić do nas do domu na pierogi albo kubańskie congri.
W Polsce ludzie też rozpoznają, że nie jestem stąd. Choć płynnie mówię po polsku, czasem zabraknie mi jakiegoś słowa. Moja mama uparła się, żebyśmy mówili w domu również po polsku. Wszystko znałam tylko ze słuchu i dopiero później sama nauczyłam się pisać.
Mieszkając na Lanzarote, tęskniłam za rodziną i polskim jedzeniem – zupami, koprem, gołąbkami i ptasim mleczkiem. Teraz jednak wiem, że tak naprawdę tęskniłam też za czymś, co nie do końca istnieje, i zrozumiałam już, że w życiu nie można mieć wszystkiego. Moi kuzyni w Polsce narzekali na inne rzeczy. Podczas moich wakacji w Polsce i ich wizyt na Kanarach zrozumiałam, że być może łączy nas więcej, niż gdybyśmy wszyscy mieszkali razem w Gdańsku. Poza tym bycie „obywatelką świata” wiele mnie nauczyło: jestem bardzo tolerancyjna, nie boję się poznawać nowych osób, latać po świecie.
W: Zgadzam się ze wszystkim! Paradoksalnie udało mi się pogodzić moje dwie tożsamości, dopiero kiedy wyemigrowałam do Szwecji. Tutaj czasami przedstawiam się tylko jako Polka, czasami wyjaśniam, że mój tata pochodził z Kuby, mówię na co dzień czterema językami. Mogę być tym, kim chcę.
Jeśli chodzi o to, co dało nam wychowanie w dwóch kulturach, zaimponowałaś mi przede wszystkim tym, że kiedy zapytałam, czy sama robisz pierogi, odpowiedziałaś krótko:Oczywiście! Ja pierogi zrobiłam sama może ze trzy razy w życiu.
M: Od mojej mamy i cioci nauczyłam się czegoś bardzo ważnego: zarządzania pracą innych. Dlatego teraz, kiedy zapraszam znajomych na pierogi, robię farsz, a potem wszyscy pomagają je lepić. Mój mąż jest już profesjonalistą. Ostatnio w dziesięć osób zrobiliśmy 150 sztuk.
Uwielbiam polskie jedzenie, na Boże Narodzenie zawsze robię barszcz z uszkami. Wychowałam się na Lanzarote, ale w domu pełnym polskich tradycji. Za to nie umiem robić typowych hiszpańskich dań. W zeszłym tygodniu po raz pierwszy robiłam krokiety i planuję przygotować pierwszą w życiu paellę.
W: Ostatnie pytanie: jakie znaczenie miało dla ciebie nasze spotkanie?
M: Niesamowite było poznać kogoś, kto ma bardzo podobną historię do mojej. Nigdy wcześniej nie znałam nikogo, kto miałby takie samo pochodzenie. Wiedziałam, że muszą być inni ludzie o polsko-kubańskich korzeniach, ale nigdy nikogo takiego nie spotkałam. To było jedno wielkie WOW. Jedyne w swoim rodzaju doświadczenie.
W: Ja jako dziecko spotkałam kilkoro polsko-kubańskich dzieci znajomych moich rodziców w Polsce, ale potem straciliśmy kontakt. Także spotkanie ciebie było jakby potwierdzeniem tego, że moje pochodzenie i historia nie są aż tak dziwne, jak to by się mogło wydawać. Poczułam, jakbym dostała nowe poczucie przynależności do jakiegoś klubu, chociażby tak selektywnego, że na razie ma tylko dwie członkinie! Poza tym nasze spotkanie wydaje mi się dowodem na istnienie jakiegoś dziwnego przeznaczenia – jakie są szanse, że dwie Polko-Kubanki, których mamy pochodzą z Gdańska, a ojcowie przyjechali do Polski prawie w tym samym czasie, spotkają się przypadkowo w Sztokholmie?
//
Materiał opublikowany pierwotnie w numerze 15. magazynu Zwykłe Życie – PRZYSZŁOŚĆ.