Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

W ten na­pa­wa­ją­cy nie­po­ko­jem czas, pu­bli­ku­je­my opo­wia­da­nie Mar­ce­le­go Szpa­ka z nu­me­ru 14. Zwy­kłe­go Ży­cia #oj­czy­zna.

Mur miał set­ki ki­lo­me­trów. Wy­so­ka na dzie­sięć me­trów ścia­na roz­cią­ga­ła się od Szcze­ci­na po Wro­cław, za­krę­ca­ła w pra­wo i prze­cho­dząc przez Ko­tli­nę Kłodz­ką, omi­ja­ła te­re­ny by­łe­go Gór­ne­go Ślą­ska, by po­dą­żać da­lej na wschód, aż do Ustrzyk, gdzie mur po raz ko­lej­ny skrę­cał, tym ra­zem na pół­noc, i cią­gnął się nie­prze­rwa­nie aż do Su­wałk. Wi­dzia­ny z wi­de­odro­na, przy­po­mi­nał sze­ro­ką, po­szar­pa­ną li­te­rę U, otwie­ra­ją­cą się na sza­re, wciąż ra­dio­ak­tyw­ne bez­dro­ża Pu­sty­ni Bał­tyc­kiej.

– A ku­pisz mi bi­gos? – Mi­sza ode­rwał wzrok od ekra­nu wi­szą­ce­go pod su­fi­tem po­cze­kal­ni, na któ­rym le­ciał za­pę­tlo­ny film Wol­na Pol­ska z lo­tu pta­ka, i spoj­rzał na oj­ca. W swo­im je­de­na­sto­let­nim ży­ciu na­słu­chał się już ty­lu opo­wie­ści o tym da­niu, że nie mógł się do­cze­kać chwi­li, gdy skosz­tu­je go po raz pierw­szy.

– Bab­cia ci zro­bi bi­gos – przy­po­mniał ta­ta. – Tez ze skle­pu jest do ni­cze­go.

Mi­sza ze zro­zu­mie­niem po­ki­wał gło­wą i się­gnął do kie­sze­ni po swo­je szkieł­ko. Ko­lej­ka przed ni­mi li­czy­ła do­brych kil­ka­set osób, więc rów­nie do­brze mógł spę­dzić ten czas na od­ra­bia­niu lek­cji.

Po klik­nię­ciu w ikon­kę tor­ni­stra na czar­nym ekra­nie za­czę­ło się krę­cić zna­jo­me lo­go Szko­ły Ka­de­tów.

– Za­lo­guj się, aby po­brać dzi­siej­szy pro­gram.

Mi­sza wci­snął do uszu słu­chaw­ki i szep­nął do mi­kro­fo­nu. Na­wet w tym gwa­rze, ja­ki pa­no­wał w po­cze­kal­ni, mo­duł roz­po­zna­wa­nia gło­su za­dzia­łał bez za­rzu­tu.

– Uczeń: Mi­sza Raj­ski. Lek­cja pierw­sza: Hi­sto­ria. Klik­nij, aby za­po­znać się z te­ma­tem lek­cji.

Po smyr­nię­ciu szkieł­ka pal­cem na ekra­nie po­ja­wił się Khe­lia­nin w uni­for­mie szkol­ne­go wy­kła­dow­cy.

– Wi­taj, Mi­sza – ode­zwał się gło­sem o tak cie­płym i de­li­kat­nym brzmie­niu, że trud­no by­ło uwie­rzyć, że to tyl­ko ho­lo­gra­ficz­na pro­jek­cja sztucz­nej in­te­li­gen­cji. – Dziś chciał­bym ci opo­wie­dzieć o wcie­le­niu Zie­mi do Im­pe­rium Czter­dzie­stu Pla­net. Za­in­te­re­so­wa­ny?

Mi­sza uwiel­biał te wszyst­kie opo­wie­ści o stat­kach ko­smicz­nych i wiel­kich bi­twach wśród gwiazd; fa­scy­no­wa­ła go le­gen­da 101. Bry­ga­dy Nad­świetl­nej, któ­ra w 2073 ro­ku ja­ko pierw­sza do­tar­ła na ru­bie­że ukła­du pla­net krą­żą­cych wo­kół Sol. Je­go pal­ce śmi­ga­ły po ikon­kach, uru­cha­mia­jąc ko­lej­ne ma­te­ria­ły. Fil­my z Mar­sa, gdzie do­szło do pierw­sze­go kon­tak­tu, zdję­cia lu­dzi, któ­rzy gro­ma­dzi­li się tłum­nie na pla­cach, by po­wi­tać gwiezd­nych przy­by­szy, ko­pie trak­ta­tów i do­ku­men­tów, któ­re przy­pie­czę­to­wa­ły ziem­ski ak­ces do ga­lak­tycz­nej wspól­no­ty.

Dwa­dzie­ścia pięć mi­nut lek­cji mi­nę­ło w mgnie­niu oka, wy­peł­nia­jąc je­go wy­obraź­nię ma­rze­nia­mi o wiel­kich przy­go­dach i do­nio­słych od­kry­ciach. Mi­sza z nie­chę­cią ode­rwał wresz­cie wzrok od ekra­nu. Ko­lej­ka po­su­nę­ła się znacz­nie, ale od Bra­my Kra­kow­skiej wciąż dzie­li­ło ich jesz­cze kil­ka osób.

– Dłu­go jesz­cze? – Mi­sza po­pa­trzył na oj­ca, któ­ry po raz set­ny spraw­dzał, czy aby na pew­no ma wszyst­kie do­ku­men­ty.

– Jak bę­dzie­my, to bę­dzie­my – od­po­wie­dział jak zwy­kle ta­ta i wró­cił do trzy­ma­nych w rę­ku świst­ków i kart chi­po­wych. Wi­zy, pasz­por­ty, świa­dec­twa szcze­pień, po­twier­dze­nie ubez­pie­cze­nia od nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków, plan wy­ciecz­ki… Wszyst­ko wy­da­wa­ło się w jak naj­lep­szym po­rząd­ku, ale po­przed­nie wi­zy­ty w oj­czyź­nie na­uczy­ły go, że nic ni­g­dy nie jest tak na­praw­dę w po­rząd­ku.

– Raj­ski Ariusz. Raj­ski Mi­sza. Sta­no­wi­sko 213.

We­zwa­nie na­stą­pi­ło tak nie­spo­dzie­wa­nie, że za­sko­czo­ny Ariusz zdą­żył tyl­ko zła­pać sy­na za rę­kę i po­cią­gnąć go w stro­nę okien­ka oku­po­wa­ne­go przez le­ci­wą ma­tro­nę w oku­la­rach. Dzię­ki współ­pra­cy z ga­lak­tycz­ny­mi uni­wer­sy­te­ta­mi prze­cięt­na dłu­gość ży­cia Zie­mia­ni­na wzro­sła do 171 lat, ale po osią­gnię­ciu cał­ko­wi­tej doj­rza­ło­ści ich wy­gląd już się nie zmie­niał. Tym­cza­sem ko­bie­ta w okien­ku wy­da­wa­ła się Mi­szy star­sza niż sa­ma Zie­mia, a jej twarz po­kry­ta siat­ką zmarsz­czek ko­ja­rzy­ła mu się z za­czer­wie­nio­ną, spę­ka­ną po­wierzch­nią Mar­sa ze sta­rych ho­lo­wi­dów. Jej wło­sy też by­ły dziw­ne, pra­wie bia­łe.

– Po­chwa­lo­ny – ode­zwa­ła się urzęd­nicz­ka, wy­cią­ga­jąc rę­kę po do­ku­men­ty. – Cel wi­zy­ty?

– Spra­wy ro­dzin­ne – wy­ja­śnił nie­pew­nym gło­sem Ariusz. – Chło­pak je­dzie w pierw­sze od­wie­dzi­ny do dziad­ków – Wska­zał na Mi­szę. W rę­ku ko­bie­ty po­ja­wi­ła się sta­ro­żyt­na pie­cząt­ka z czer­wo­ną rącz­ką. ŁUPS!

– Wi­ta­my w Skan­se­nie Wol­nej Pol­ski – wy­re­cy­to­wa­ła wy­uczo­nym gło­sem. – Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus.

– Po­chwa­lo­ny – od­po­wie­dział od­ru­cho­wo Ariusz, ści­ska­jąc sy­na za rę­kę. Kie­dy się­gnął po za­twier­dzo­ne do­ku­men­ty, ko­bie­ta spio­ru­no­wa­ła go wzro­kiem.

– Gdzie z ty­mi ła­pa­mi! – wark­nę­ła. – Ostrze­że­nia jesz­cze mu­szą wy­słu­chać. – Po­pra­wi­ła oku­la­ry i spo­glą­da­jąc ką­tem oka na sto­ją­cy przed nią ekran, za­czę­ła od­czy­ty­wać treść ob­wiesz­cze­nia: – Wła­dze Skan­se­nu Wol­nej Pol­ski in­for­mu­ją, że w dniach 1–31 wrze­śnia 2187 ro­ku na te­re­nie ca­łe­go kra­ju za­pla­no­wa­no tra­dy­cyj­ne po­gro­my. Upra­sza się o sza­cu­nek dla uświę­co­nych tra­dy­cją ry­tu­ałów i nie­prze­ry­wa­nie ich. Szcze­gó­ło­wą i ak­tu­ali­zo­wa­ną na bie­żą­co ma­pę miejsc po­gro­mo­wych znaj­dą pań­stwo w swo­im ho­lo­prze­wod­ni­ku. Ży­czy­my mi­łe­go po­by­tu – za­koń­czy­ła urzęd­nicz­ka i prze­su­nę­ła opie­czę­to­wa­ne do­ku­men­ty w stro­nę Ariu­sza.

*

Tuż za Bra­mą Kra­kow­ską Mi­sza sta­nął jak wry­ty. Przy­zwy­cza­jo­ny do ci­chych i spo­koj­nych ulic Wszech­po­lis, nad któ­ry­mi uno­si­ły się bez­gło­śne po­jaz­dy, po­trze­bo­wał dłuż­szej chwi­li, aby oswo­ić się z wszech­obec­nym ha­ła­sem, tłu­mem i dziw­ną wo­nią ha­ła­śli­wych au­to­ma­tów.

– Uwa­żaj! – Po­czuł na­głe szarp­nię­cie za rę­kę, a tuż przed nim prze­to­czy­ła się du­ża czer­wo­na ma­szy­na, prze­wo­żą­ca kil­ku­na­stu pa­sa­że­rów. – Mu­sisz się tu­taj roz­glą­dać na wszyst­kie stro­ny – przy­po­mniał mu ta­ta.

– A co jest tej pa­ni? – za­in­te­re­so­wał się Mi­sza, sku­pia­jąc wzrok na mło­dej ko­bie­cie z wiel­kim brzu­chem, sto­ją­cej w jed­nej z licz­nych ko­le­jek przed skle­pa­mi.

– Nie gap się! – Ariusz miał na­dzie­ję, że ten etap edu­ka­cji sy­na za­ła­twi­ła już szko­ła, być mo­że jed­nak khe­liań­scy na­uczy­cie­le wo­le­li nie za­głę­biać się w szcze­gó­ły ar­cha­icz­nych me­tod ludz­kiej re­pro­duk­cji. – Nie­ład­nie się tak ga­pić, wiesz prze­cież. A ta pa­ni po pro­stu jest w cią­ży.

– W czym?

– Pa­mię­tasz, jak mó­wi­łeś, że chcesz mieć sio­strzycz­kę? A po­tem na­ra­dzi­li­śmy się z ma­mą i za­miesz­ka­ła z na­mi Alek­sa?

Chło­pak po­ki­wał gło­wą.

– No więc wte­dy po­szli­śmy z ma­mą do szpi­ta­la, wy­peł­ni­li­śmy do­ku­men­ty, zro­bio­no nam ba­da­nia i po­bra­no ma­te­riał, z któ­re­go au­to­ma­ty wy­ho­do­wa­ły do­kład­nie ta­ką Alek­sę, ja­ką so­bie wy­ma­rzy­li­śmy, two­ją ma­lut­ką sio­strzycz­kę. A tu­taj – Ariusz ski­nął gło­wą w stro­nę dziew­czy­ny – ro­bi się to jak w daw­nych cza­sach. Pan spo­ty­ka pa­nią, przy­tu­la­ją się, do­cho­dzi do zbli­że­nia i pa­ni po­tem przez pra­wie rok no­si w so­bie no­we dziec­ko.

Mi­sza spoj­rzał na oj­ca z uko­sa.

– Ale jak to w so­bie?

– No, w brzu­chu. – Wie­dza Ariu­sza na te­mat szcze­gó­łów cią­ży by­ła dość ni­kła, choć sam przy­szedł na ten świat w wy­ni­ku na­tu­ral­ne­go po­ro­du. –To wła­śnie dla­te­go ta pa­ni ma ta­ki du­ży brzuch.

– I mu­szą ją roz­ciąć, że­by wy­jąć dziec­ko ze środ­ka? – Oczy Mi­szy zro­bi­ły się okrą­głe jak spodki.

– No… – za­wa­hał się Ariusz. – Coś w tym ro­dza­ju. Ale ro­bią to w znie­czu­le­niu – uspo­ko­ił sy­na. – W szpi­ta­lu i w ogó­le, pod kon­tro­lą. Nic tym dziew­czy­nom nie gro­zi.

Mi­sza nie wy­glą­dał na zbyt­nio prze­ko­na­ne­go, ale na­gle je­go uwa­gę zwró­ci­ło coś na ho­ry­zon­cie. Ariusz uśmiech­nął się, wi­dząc nie­do­wie­rza­nie w oczach chłop­ca. Po­mnik na każ­de­go tak dzia­łał. To by­ło je­dy­ne ustęp­stwo Wol­nych Po­la­ków w kwe­stii za­ku­pu po­za­ziem­skich to­wa­rów i tech­no­lo­gii. Wa­żą­ca je­de­na­ście ton aste­ro­ida, skła­da­ją­ca się w pra­wie stu pro­cen­tach z jed­no­rod­nej bry­ły czy­ste­go dia­men­tu, by­ła ce­ną za te­re­ny Gór­ne­go Ślą­ska, na któ­rych znaj­do­wa­ły się waż­ne dla wę­glo­żer­nych Khe­lian ko­pal­nie. Po­la­cy za­trud­ni­li naj­słyn­niej­szych rzeź­bia­rzy, któ­rzy nada­li dia­men­to­wi po­żą­da­ny kształt, tnąc go la­se­ro­wy­mi lan­ca­mi, a na­stęp­nie za po­mo­cą dźwi­gu or­bi­tal­ne­go, po­ży­czo­ne­go od Khe­lian, usta­wio­no po­mnik na obrze­żach Kra­ko­wa, skąd rzu­cał świe­tli­sty, tę­czo­wy cień na ca­łą oko­li­cę. Pro­mie­nie słoń­ca nada­wa­ły ob­li­czu wy­rzeź­bio­nej w dia­men­cie po­sta­ci bo­ski blask, nikt nie był w sta­nie pa­trzeć na nie dłu­żej niż kil­ka se­kund.

– To Je­zus Chry­stus, Król Pol­ski – wy­ja­śnił Ariusz, bio­rąc sy­na za rę­kę. – Pra­przo­dek wszyst­kich Po­la­ków. Tak prz­yn­ajmniej się tu wie­rzy. Daw­no te­mu umarł za grze­chy wszyst­kich lu­dzi, a po­tem przy­szedł po raz dru­gi ja­ko Ka­rol Woj­ty­ła, umarł i zmar­twych­wstał, by po­pro­wa­dzić Na­ród do wal­ki z ga­lak­tycz­nym na­jeźdź­cą.

– Z kim?

– No z Khe­lia­na­mi i resz­tą ich ko­smicz­nych kum­pli, któ­rzy na­pa­dli na na­szą pla­ne­tę.

– Ale prze­cież Khe­lia­nie są do­brzy. – Mi­sza spoj­rzał nie­pew­nie na oj­ca. – Wca­le nas nie na­pa­dli. Przy­le­cie­li, po­roz­ma­wia­li z ludź­mi, da­li nam tech­no­lo­gię, za­pro­si­li nas do swo­je­go Im­pe­rium i po­ka­za­li ko­smos, praw­da?

– Tak, tak. – Ariusz po­ki­wał gło­wą. – To wszyst­ko praw­da. Ale w tam­tych cza­sach nie każ­dy tak to wi­dział.

– Cze­mu?

– No bo… – Hi­sto­ria też nie by­ła naj­moc­niej­szą stro­ną Ariu­sza. Wła­ści­wie nie miał zbyt wie­lu moc­nych stron, po­za umie­jęt­no­ścią po­god­ne­go igno­ro­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści i swe­go ro­dza­ju skru­pu­lat­no­ścią, któ­ra po­zwa­la­ła mu bez­pro­ble­mo­wo wy­ko­ny­wać zauto­ma­ty­zo­wa­ne czyn­no­ści biu­ro­we, ja­ki­mi zaj­mo­wał się w pra­cy. – To skom­pli­ko­wa­ne – wy­du­sił wresz­cie. – Mo­że dzia­dek ci opo­wie, je­go oj­ciec brał udział w tej woj­nie.

Wziął sy­na za rę­kę i ru­szył w stro­nę bu­dyn­ku dwor­ca, skąd au­to­bu­sy roz­jeż­dża­ły się po ca­łej Wol­nej Pol­sce. Mi­mo upły­wu lat wciąż nie po­tra­fił się po­go­dzić z nie­wy­go­dą po­jaz­dów spa­li­no­wych, ale Mi­sza wy­da­wał się ni­mi za­fa­scy­no­wa­ny. Chciał wie­dzieć, cze­mu dy­mią, dla­cze­go sy­czą i nie la­ta­ją jak nor­mal­ne ae­ro­lo­ty.

Au­to­bus do Czę­sto­cho­wy pod­je­chał kil­ka mi­nut póź­niej. Je­go bo­ki zdo­bi­ło dum­ne lo­go „PKS – 200 lat tra­dy­cji!”, a kli­ma­ty­zo­wa­ne wnę­trze utrzy­ma­ne by­ło w sty­lu re­tro, wzo­ro­wa­nym na mie­szan­ce tren­dów z prze­ło­mu XX i XXI wie­ku, uzna­wa­nym przez wie­lu miesz­kań­ców za naj­świet­niej­sze cza­sy w dzie­jach Pol­ski, praw­dzi­wą bel­le épo­que, gdy ludz­kość mo­gła roz­wi­jać się we wła­snym tem­pie, nie­po­ga­nia­na przez ko­smicz­nych in­tru­zów. Ariusz po­sa­dził Mi­szę przy oknie i roz­parł się wy­god­nie w obi­tym ska­jem fo­te­lu, pró­bu­jąc choć przez chwi­lę nie my­śleć o nad­cho­dzą­cym spo­tka­niu z ro­dzi­ca­mi.

W świę­ta by­ło ła­twiej. Do tej po­ry za­wsze jeź­dził sam, bo Su­mi­ko ba­ła się Pol­ski (zna­ła ją głów­nie z hi­sto­rycz­nych ho­lo­wi­dów i opo­wie­ści Ariu­sza o dzie­ciń­stwie za mu­rem, wy­peł­nio­nym tę­sk­no­tą do lep­sze­go, szer­sze­go świa­ta), a dzie­ci wciąż by­ły zbyt ma­łe. To uła­twia­ło mi­mi­krę, wej­ście w tra­dy­cyj­ną ro­lę mar­no­traw­ne­go sy­na, któ­re­go re­per­tu­ar re­ak­cji ogra­ni­czał się do sto­ic­kie­go ki­wa­nia gło­wą i cier­pli­we­go wy­słu­chi­wa­nia nie­koń­czą­cej się li­ta­nii uwag o zdra­dzie oj­czy­zny, war­to­ści, Je­zu­sa, ro­dzi­ny i ludz­ko­ści oraz o szko­dli­wo­ści kon­tak­tów z in­ny­mi ra­sa­mi ko­smo­su. Tym ra­zem jed­nak miał przy so­bie Mi­szę, a nie­po­ha­mo­wa­na dzie­cię­ca cie­ka­wość mo­gła się oka­zać dla dziad­ków wy­zwa­niem.

Kwa­drans dro­gi au­to­stra­dą upły­nął im w mil­cze­niu. Mi­sza pró­bo­wał sku­pić się na wi­do­kach, ale wszyst­ko zle­wa­ło się w zło­to­zie­lo­ne i sza­ro­brą­zo­we smu­gi, więc znów wy­jął szkieł­ko i od­pa­lił ulu­bio­ną grę. Pro­gram za­sy­pał go dzie­siąt­ka­mi py­tań z naj­róż­niej­szych dzie­dzin wie­dzy, od twier­dze­nia Fer­ma­ta po geo­gra­fię pla­ne­ty E7 w Mgła­wi­cy Ko­nia, na któ­re chło­piec od­po­wia­dał z 71-pro­cen­to­wą sku­tecz­no­ścią. Każ­da do­bra od­po­wiedź na­gra­dza­na by­ła od­zna­ką, a licz­ba od­znak sta­no­wi­ła naj­waż­niej­sze źró­dło pre­sti­żu w uczniow­skiej spo­łecz­no­ści. Chwi­lę póź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny Mi­sza odło­żył szkieł­ko i po­pa­trzył na oj­ca, któ­ry sko­rzy­stał z oka­zji i chwi­lę się zdrzem­nął.

Ni­g­dy wcze­śniej nie przy­szło mu do gło­wy, że ta­ta jest Po­la­kiem. Wie­dział o tym, ale te­go nie ro­zu­miał, na­ro­do­wo­ści ja­ko ta­kie by­ły po­za za­się­giem je­go moż­li­wo­ści umy­sło­wych. Ist­nia­ły, rzecz ja­sna, ra­sy – Khe­lia­nie, Aske­wi­ci, Plu­tar­cho­wie, Chlo­ry, wszy­scy miesz­kań­cy od­le­głych pla­net i ga­lak­tyk – ale każ­da z nich by­ła we­wnętrz­nie zjed­no­czo­na.

Tyl­ko nie Zie­mia­nie.

Pierw­szy kon­takt z ob­cy­mi cy­wi­li­za­cja­mi spadł na nich na wcze­snym eta­pie roz­wo­ju, gdy pla­ne­ta wciąż tar­ga­na by­ła przez we­wnętrz­ne wa­śnie i woj­ny. Po­wo­dy kłót­ni zwy­kle by­wa­ły bła­he – skra­wek zie­mi, od­mien­na in­ter­pre­ta­cja fik­cyj­nej przy­po­wie­ści – ale po­tra­fi­ły bły­ska­wicz­nie eska­lo­wać w peł­no­wy­mia­ro­wy kon­flikt z uży­ciem cięż­kich ma­szyn bo­jo­wych. Po­ja­wie­nie się 101. Bry­ga­dy Nad­świetl­nej w Ukła­dzie Sło­necz­nym wpę­dzi­ło lu­dzi w pa­ni­kę. Zwo­ła­na po­spiesz­nie ra­da, zło­żo­na z przy­wód­ców naj­więk­szych państw, pre­ze­sów naj­bo­gat­szych kor­po­ra­cji i li­de­rów naj­waż­niej­szych ru­chów re­li­gij­nych, uchwa­li­ła, że na­le­ży wy­słać po­wi­tal­ną son­dę i wy­ba­dać za­mia­ry przy­by­szy.

Resz­tę fak­tów Mi­sza pa­mię­tał dość mgli­ście, nie li­cząc oczy­wi­ście zna­nej każ­de­mu dziec­ku w Wszech­po­lis aneg­dot­ki o Za­baw­nym Nie­po­ro­zu­mie­niu, któ­re­go efek­tem by­ła cał­ko­wi­ta ani­hi­la­cja ra­dy zło­żo­nej z przy­wód­ców, pre­ze­sów i li­de­rów oraz prze­ka­za­nie wła­dzy nad Zie­mią Ga­lak­tycz­nej Sztucz­nej In­te­li­gen­cji, któ­ra w prze­cią­gu kil­ku de­kad do­pro­wa­dzi­ła do wy­rów­na­nia naj­waż­niej­szych nie­rów­no­ści dzie­lą­cych Zie­mian od resz­ty im­pe­rial­nej wspól­no­ty. Ale nie wszy­scy świa­to­wi przy­wód­cy po­nie­śli śmierć w wy­ni­ku po­mył­ki ope­ra­to­ra or­bi­tal­ne­go pro­mu, a wśród tych, któ­rych nie za­pro­szo­no na pierw­sze spo­tka­nie z am­ba­sa­do­ra­mi Im­pe­rium, zna­lazł się rów­nież pry­mas Pol­ski, ar­cy­kar­dy­nał Wie­chec­ki, któ­ry w tam­tych cza­sach pro­wa­dził teo­lo­gicz­ne spo­ry z ca­łą cy­wi­li­za­cją Za­cho­du i usil­nie za­bie­gał o prze­nie­sie­nie Sto­li­cy Apo­stol­skiej do Kra­ko­wa, gdzie spo­czy­wa­ły pro­chy naj­wy­bit­niej­sze­go z jej wład­ców, Ka­ro­la Woj­ty­ły, wy­kra­dzio­ne le­d­wie pół­to­ra de­ka­dy wcze­śniej z wa­ty­kań­skiej kryp­ty. Osta­tecz­nie ży­cze­niu Wie­chec­kie­go sta­ło się za­dość – cen­trum ludz­kiej my­śli re­li­gij­nej od pra­wie stu­le­cia bi­ło w Pol­sce, to w Skan­se­nie mia­ły swo­je sie­dzi­by oca­la­łe głów­ne re­li­gie i to tu­taj, wśród tu­ry­stów, pró­bo­wa­ły mniej lub bar­dziej sku­tecz­nie wer­bo­wać no­wych wier­nych.

Wszech­obec­ność obiek­tów sa­kral­nych by­ła pierw­szą rze­czą, ja­ka rzu­ci­ła się Mi­szy w oczy, gdy wy­sie­dli w Czę­sto­cho­wie. Ko­ścio­ły, sy­na­go­gi, me­cze­ty, na­mio­ty ofiar­ne, sto­sy ca­ło­pal­ne, krzy­że sto­ją­ce rów­nym rzę­dem wzdłuż dróg, przej­mu­ją­ce za­wo­dze­nia ubra­nych na czar­no ko­biet i we­so­łe po­brzę­ki­wa­nie tam­bu­ry­nów, woń zwie­rzę­cej krwi, ście­ka­ją­cej po ka­mien­nych scho­dach pi­ra­mid i odu­rza­ją­cy za­pach ty­się­cy ka­dzi­deł. Chło­piec stał przez chwi­lę z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi i chło­nął ota­cza­ją­cy go cha­os, wresz­cie od­wró­cił się i spoj­rzał py­ta­ją­co na oj­ca.

– Pol­ska – wes­tchnął Ariusz. – To wła­śnie jest Pol­ska, syn­ku. Po­cze­kaj, aż zo­ba­czysz po­grom.

*

Spa­li­no­wa tak­sów­ka do­wio­zła ich na przed­mie­ścia, pod ma­ły bia­ły pro­sto­kąt­ny do­mek, przy­po­mi­na­ją­cy nie­co pu­deł­ko po bu­tach, wo­kół któ­re­go ro­sło kil­ka ra­chi­tycz­nych drze­wek w do­nicz­kach. Gdy stał z Mi­szą przed po­ma­lo­wa­ny­mi na bia­ło drzwia­mi, Ariusz raz jesz­cze po­pa­trzył na sy­na i po raz pierw­szy od daw­na po­ża­ło­wał, że się nie mo­dli. Chęt­nie we­zwał­by ja­kieś nie­wi­dzial­ne si­ły, by roz­to­czy­ły opie­kę nad je­go dziec­kiem i chro­ni­ły je przed tym, co mia­ło je za chwi­lę spo­tkać. Nie mia­ło to jed­nak więk­sze­go sen­su, a więk­szy spo­kój za­pew­nia­ła mu fiol­ka be­ta­blo­ke­rów, któ­rą no­sił w we­wnętrz­nej kie­sze­ni sta­ro­świec­kiej ma­ry­nar­ki. Mi­sza od ma­leń­ko­ści był przy­zwy­cza­jo­ny do te­go, że na­stro­je przy­cho­dzi­ły w pi­guł­kach i im­pul­sach elek­trycz­nych.

W koń­cu ze­brał się w so­bie i za­stu­kał do drzwi.

– Ariu­szek! Misz­ka! – Mat­ka przy­wi­ta­ła ich sze­ro­kim uśmie­chem. – Wła­śnie wy­nio­słam bi­gos z piw­ni­cy.

Ariusz wziął ją w ra­mio­na, ona jed­nak szyb­ko wy­wi­nę­ła się z je­go ob­jęć i po­chy­li­ła się nad chłop­cem. Mi­sza rów­nież zmie­rzył ją spoj­rze­niem, re­je­stru­jąc nie­wy­so­ki wzrost, krę­co­ne wło­sy – bia­łe! o co cho­dzi z ty­mi bia­ły­mi wło­sa­mi? – roz­dep­ta­ne kap­cie i ra­do­sną po­marsz­czo­ną twarz. Bab­cia. Ża­den z je­go zna­jo­mych nie miał bab­ci. Mie­li oczy­wi­ście ja­kichś przod­ków, ale ża­den z nich nie był sta­ry, każ­dy wy­glą­dał jak ich ro­dzi­ce. Bab­cia. Co go wła­ści­wie z nią łą­czy?

Mat­ka Ariu­sza szyb­ko oswo­iła się z ciem­nym od­cie­niem skó­ry wnu­ka i za­uwa­ży­ła, że oczy ma cał­kiem jak wuj Ha­daś. Za­py­ta­ła, jak mu idzie w szko­le i czy wi­dział już po­grom. Mi­sza po­krę­cił gło­wą.

– To masz szczę­ście, że wła­śnie te­raz do nas przy­je­cha­łeś – po­cie­szy­ła go. – U nas są za­wsze naj­lep­sze po­gro­my. Ale wejdź­cie wresz­cie, mu­si­cie coś zjeść, od­po­cząć, pew­nie je­ste­ście zmę­cze­ni.

Przy za­sta­wio­nym sto­le cze­kał na nich oj­ciec Ariu­sza, po­staw­ny sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­ni męż­czy­zna o wy­so­kim czo­le, któ­re­go na­ba­wił się, stu­diu­jąc w se­mi­na­rium. Nie­uda­na pró­ba pój­ścia w śla­dy dzia­da Ariu­sza, wa­lecz­ne­go księ­dza, któ­ry u bo­ku kar­dy­na­ła Wie­chec­kie­go po­ma­gał przy­wró­cić do ży­cia zmar­łe­go u pro­gu XXI wie­ku Ka­ro­la Woj­ty­łę i wraz z 3. Puł­kiem Zmo­to­ry­zo­wa­nych Uła­nów prze­pro­wa­dził sze­reg roz­pacz­li­wych sa­mo­bój­czych ata­ków na la­se­ro­we lan­ce strze­gą­ce bu­do­wy mu­ru, po­zo­sta­wi­ła w oj­cu Ariu­sza trwa­łe śla­dy i ob­ja­wia­ła się mię­dzy in­ny­mi skłon­no­ścią do mó­wie­nia z ka­płań­ską in­to­na­cją, któ­ra w je­go umy­śle nada­wa­ła każ­de­mu sło­wu ran­gę praw­dy ob­ja­wio­nej.

– Ta­to – przy­wi­tał go Ariusz, za­trzy­mu­jąc się w pro­gu ukwie­co­nej ja­dal­ni. Mi­sza wcią­gnął głę­bo­ko po­wie­trze i gło­śno kich­nął.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny. – Oj­ciec pod­niósł się zza sto­łu i wy­szedł im na­prze­ciw, ro­biąc w po­wie­trzu znak krzy­ża. Ariusz po­chy­lił gło­wę, po­kor­nie przyj­mu­jąc bło­go­sła­wień­stwo. Mi­sza wo­dził wzro­kiem po trój­ce do­ro­słych i za­sta­na­wiał się nad zna­cze­niem tych ry­tu­ałów. Mat­ka Ariu­sza znów się uśmiech­nę­ła i po­pro­wa­dzi­ła ich do sto­łu.

– No chodź, He­niek. – Po­pa­trzy­ła na mę­ża. – Co tak sto­isz? Nie wi­dzisz, że chło­pa­ki głod­ne?

– Amen – zgo­dził się Hen­ryk i usiadł za sto­łem. – Sam bym chęt­nie coś zjadł. Na­le­waj zu­py, He­len­ka.

Mi­sza za­jął wska­za­ne mu miej­sce i wbił wzrok w bia­ły por­ce­la­no­wy ta­lerz wy­peł­nio­ny zło­ci­stą cie­czą. Pły­wa­ły po niej ja­kieś dzi­wacz­ne oczka, w środ­ku wi­ły się dłu­gie bia­łe nit­ki i ko­lo­ro­we ka­wał­ki ja­kichś ro­ślin.

– Jedz, jedz, py­cha ro­sół – za­chę­ci­ła go bab­cia He­len­ka. – Tra­dy­cyj­ny. Z praw­dzi­wej ku­rzej no­gi. Nie ma ta­kich u was, nie?

– Nie – po­twier­dził Mi­sza, grze­biąc nie­pew­nie łyż­ką w ta­le­rzu i pod­no­sząc ją do no­sa. Je­dze­nie pach­nia­ło dziw­nie. A mo­że dziw­ne by­ło to, że w ogó­le mia­ło za­pach? Przy­zwy­cza­jo­ny do sfor­ma­to­wa­nych po­sił­ków w bar­wach pod­sta­wo­wych, do­star­cza­ją­cych ka­lo­rii oraz ener­gii, by po­do­łać co­dzien­nym obo­wiąz­kom, ana­li­zo­wał w sku­pie­niu no­we do­zna­nia i pró­bo­wał nadać im ja­kąś obiek­tyw­ną war­tość. Je­dze­nie w Pol­sce by­ło in­ne. Ata­ko­wa­ło wszyst­kie zmy­sły na­raz, nie tyl­ko smak i węch, lecz tak­że wzrok, do­tyk, słuch, draż­nio­ny gło­śny­mi siorb­nię­cia­mi ma­ka­ro­nu, ab­sor­bo­wa­ło wszyst­kie mo­ce prze­ro­bo­we or­ga­ni­zmu i po­zo­sta­wia­ło uczu­cie ocię­ża­łej sy­to­ści. Po trze­ciej łyż­ce zu­py po­czuł, że ma już dość, przy­jął ta­ką daw­kę ka­lo­rii, że aby ją spa­lić, mu­siał­by przez dwie go­dzi­ny ćwi­czyć w stud­ni an­ty­gra­wi­ta­cyj­nej. A naj­bliż­sza stud­nia znaj­do­wa­ła się po dru­giej stro­nie mu­ru.

Bab­cia nie prze­sta­wa­ła szcze­bio­tać, za­sy­pu­jąc sy­na i wnu­ka naj­now­szy­mi fak­ta­mi z ży­cia oj­czy­zny i plo­tecz­ka­mi z ga­bi­ne­tu pry­ma­sa, ar­cy­kar­dy­na­ła Owiew­ki, któ­ry od pię­ciu lat spra­wo­wał nie­po­dziel­ną wła­dzę nad du­sza­mi i cia­ła­mi Po­la­ków. Dzia­dek Hen­ryk wtó­ro­wał jej opo­wie­ści, po­chrzą­ku­jąc zna­czą­co w naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nych mo­men­tach. Ariusz sto­ic­ko ki­wał gło­wą i wszyst­ko, co usły­szał, na­tych­miast za­po­mi­nał.

Mi­sza przy­glą­dał im się spod przy­mru­żo­nych po­wiek, opa­da­jąc co­raz ni­żej na krze­śle. Pod­su­wa­ny upo­rczy­wie przez bab­cię ta­lerz z ko­lej­ny­mi przy­sma­ka­mi zu­peł­nie nie po­ma­gał opa­no­wać sen­no­ści. Na­gle jed­nak, gdzieś po­mię­dzy dru­gą por­cją pie­ro­gów a ka­wał­kiem kieł­ba­sy (praw­dzi­wej! z ce­bul­ką!), do­tar­ły do nie­go sło­wa, któ­rych tak bar­dzo wy­cze­ki­wał.

– Ten bi­gos to chy­ba już się za­grzał. Pój­dę przy­nio­sę.

Ariusz za­ofe­ro­wał swo­ją po­moc i wy­szedł za mat­ką do kuch­ni, po­zo­sta­wia­jąc chwi­lo­wo roz­bu­dzo­ne­go Mi­szę sam na sam z dziad­kiem. Star­szy męż­czy­zna przy­glą­dał mu się w mil­cze­niu, a po­tem wstał od sto­łu, po­śli­nił pa­lec i pod­szedł do chłop­ca. Mi­sza po­czuł je­go wil­got­ny do­tyk na swo­im po­licz­ku. Nie re­ago­wał, bo bał się, że prze­rwie ja­kiś miej­sco­wy oby­czaj. Dzia­dek po­tarł je­go skó­rę, a po­tem w sku­pie­niu spoj­rzał na swój pa­lec i po­krę­cił gło­wą. Bez sło­wa wró­cił na swo­je miej­sce za sto­łem i po­chy­lił gło­wę.

– Świę­ta Ma­rio, Mat­ko Bo­ża…

Mi­sza nie wie­dział, co o tym my­śleć. Na szczę­ście chwi­lę póź­niej po­ja­wi­ła się bab­cia He­len­ka, któ­ra nio­sła wiel­ką pa­ru­ją­cą mi­sę po­ma­rań­czo­wo­żół­tych li­ści, przy­ozdo­bio­nych ka­wał­ka­mi mię­sa.

– Bi­gos, chło­pa­ku. – Ariusz pod­szedł do sy­na i po­gła­dził go po gło­wie. – Wresz­cie się do­wiesz, jak sma­ku­je.

Chło­piec z na­masz­cze­niem za­głę­bił wi­de­lec w swo­jej mi­secz­ce. Po ty­lu la­tach wy­słu­chi­wa­nia opo­wie­ści i po­rów­nań, po dzie­siąt­kach nie­uda­nych prób od­two­rze­nia „je­dy­ne­go praw­dzi­we­go sma­ku” przez co­raz bar­dziej zroz­pa­czo­ną Su­mi­ko, któ­ra po­su­wa­ła się do czy­nów z po­gra­ni­cza le­gal­no­ści, by zdo­być wy­ma­ga­ne skład­ni­ki i za­do­wo­lić mę­ża, w koń­cu miał się do­wie­dzieć, jak sma­ku­je bi­gos bab­ci.

Oka­za­ło się, że sma­ko­wał ka­pu­stą. Lek­ko kwa­śną, do­pra­wio­ną octem i przy­pra­wa­mi, pod­grza­ną i wy­mie­sza­ną z ka­wał­ka­mi kieł­ba­sy, sma­żo­ne­go mię­sa, ce­bu­lą i ja­kimś czer­wo­nym so­sem, chy­ba z po­mi­do­rów. Przy odro­bi­nie wpra­wy moż­na by­ło stwo­rzyć ta­ki aro­mat za po­mo­cą kom­bi­na­cji dzie­się­ciu przy­ci­sków na ich do­mo­wym au­to­ma­cie po­kar­mo­wym, na­da­jąc mu do­wol­nie wy­bra­ną kon­sy­sten­cję. Po­sta­no­wił za­pa­mię­tać tę ga­mę sma­ków i od­two­rzyć ją w do­mu. Ma­ma po­win­na się ucie­szyć. Szyb­ciut­ko się­gnął po szkieł­ko i dys­kret­nie wy­re­cy­to­wał wzo­ry che­micz­ne skład­ni­ków sma­ko­wych bi­go­su, za­pi­su­jąc je w pa­mię­ci urzą­dze­nia. Dziad­ko­wie pa­trzy­li na nie­go i ki­wa­li po­sęp­nie gło­wa­mi.

– Za­praw­dę, po­wia­dam ci, sy­nu – ode­zwał się dzia­dek He­niek. – Krzyw­dę ro­bi­cie dzie­ciom ty­mi ekra­na­mi. Nic tyl­ko by w nie się śle­pi­ły i gra­ły, zdo­by­wa­ły punk­ty. Nie ma­ją cza­su na­wet po­my­śleć o tym, co waż­ne.

Ariusz po­ki­wał gło­wą i na­ło­żył so­bie ko­lej­ną por­cję ma­kow­ca. Nie spo­dzie­wał się w ogó­le, że mat­ka zro­bi ma­ko­wiec, zwy­kle był za­re­zer­wo­wa­ny na świę­ta, ale wi­dać chcia­ła po­ka­zać wnu­ko­wi, co ma naj­lep­sze­go. I do­brze. Niech się ma­ły na­cie­szy. A że się przy tym uczy? Cóż, te dzi­siej­sze dzie­ci. Nic tyl­ko ucie­ka­ły­by z tej pla­ne­ty jak naj­da­lej, w ko­smo­sy, na stat­ki, od­kry­wać no­we pla­ne­ty i for­my ży­cia. Ariu­szo­wi wy­star­cza­ło, że dwa­dzie­ścia dwa la­ta te­mu zdo­był się na wy­si­łek re­zy­gna­cji z pol­skie­go oby­wa­tel­stwa i oznaj­mie­nie ro­dzi­com, że prze­no­si się do Wszech­po­lis, by jak sam to okre­ślił, „po­żyć w koń­cu jak czło­wiek”.

Nie sta­wia­li więk­sze­go opo­ru, w tych cza­sach ja­sne już by­ło, że styl ży­cia Skan­se­nu jest tyl­ko dla wy­bra­nych, że nie da się go prze­ka­zać na­stęp­nym po­ko­le­niom, że po­tom­stwo Wol­nych Po­la­ków ma­so­wo wy­bie­ra ży­cie w ste­ryl­nej rze­czy­wi­sto­ści pod za­rzą­dem Ga­lak­tycz­nej Sztucz­nej In­te­li­gen­cji, kosz­tem po­rzu­ce­nia re­li­gij­ne­go dzie­dzic­twa, z któ­rym naj­czę­ściej i tak nie czu­li żad­ne­go związ­ku. Zde­spe­ro­wa­ny od­pły­wem oby­wa­te­li pry­mas Pol­ski, gło­wa po­zo­sta­ło­ści Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go i na­czel­ny zwierzch­nik sił zbroj­nych pań­stwa, już dwie de­ka­dy wcze­śniej ogło­sił Pol­skę pań­stwem wol­no­ści re­li­gij­nej, oa­zą du­cho­wo­ści, za­mu­rzem chrze­ści­jań­stwa, bud­dy­zmu, is­la­mu, a tak­że azy­lem dla tych, któ­rzy nie po­tra­fi­li so­bie zor­ga­ni­zo­wać rze­czy­wi­sto­ści bez po­mo­cy nie­wi­dzial­nych sił i hie­ra­tycz­nych struk­tur. Mi­mo dłu­go­let­niej dzia­łal­no­ści edu­ka­cyj­nej Khe­lian, któ­rym w ga­lak­tycz­nych wę­drów­kach nie uda­ło się na­tra­fić na żad­ne bó­stwa, ist­nie­li wciąż lu­dzie po­trze­bu­ją­cy re­li­gij­nych dro­go­wska­zów w świe­cie zdo­mi­no­wa­nym przez prze­kra­cza­ją­ce wy­obraź­nię od­kry­cia i nie­usta­ją­cy po­stęp.

Po­cząt­ko­wo wy­da­wa­ło się, że Pol­ska pęk­nie w szwach, przyj­mu­jąc wszyst­kich re­li­gij­nych uchodź­ców, zmę­czo­nych ży­ciem w za­te­izo­wa­nej im­pe­rial­nej rze­czy­wi­sto­ści i po­zwa­la­jąc im bu­do­wać ka­pli­ce, chra­my i zbo­ry w do­wol­nie wy­bra­nych miej­scach. Szyb­ko jed­nak do gło­su do­szły za­daw­nio­ne wa­śnie, tym in­ten­syw­niej­sze, że sku­pio­ne te­raz na o wie­le mniej­szym ob­sza­rze. Pierw­sze po­gro­my oka­za­ły się tak strasz­ne, że skoń­czy­ły się in­ter­wen­cją Khe­liań­skich Sił Po­ko­jo­wych, któ­re przez do­brą de­ka­dę oku­po­wa­ły cen­tra naj­więk­szych re­li­gii w Kra­ko­wie, War­sza­wie, Wro­cła­wiu, Su­wał­kach i Wa­ty­ka­nie, prze­nie­sio­nym osta­tecz­nie na przed­mie­ścia Łom­ży. Po dłu­go­trwa­łych ne­go­cja­cjach uda­ło się wy­pra­co­wać kom­pro­mis, dzię­ki któ­re­mu po­gro­my na tle re­li­gij­nym mo­gły wy­bu­chać je­dy­nie w okre­ślo­nym cza­sie i obo­wią­zy­wa­ły w ich trak­cie ści­śle prze­strze­ga­ne re­gu­ły. Nad wszyst­kim czu­wa­ły wszę­do­byl­skie ho­lo­dro­ny i Khe­liań­skie Od­dzia­ły Pre­wen­cji, go­to­we do na­tych­mia­sto­wej re­ak­cji, gdy­by sy­tu­acja wy­mknę­ła się spod kon­tro­li (lub licz­ba ofiar prze­kro­czy­ła­by 10 pro­cent po­pu­la­cji da­ne­go mia­sta, co zda­rza­ło się o wie­le czę­ściej, niż moż­na by­ło przy­pusz­czać). Tra­dy­cyj­nie wrze­sień stał się mie­sią­cem gę­stych dy­mów nad Pol­ską, a tu­ry­ści z ca­łe­go świa­ta gro­ma­dzi­li się w bez­piecz­nych ko­pu­łach ob­ser­wa­cyj­nych, by po­dzi­wiać pier­wot­ną dzi­kość du­cho­we­go dzie­dzic­twa ludz­ko­ści. To wła­śnie w cza­sie po­gro­mów re­kru­to­wa­no naj­wię­cej no­wych wier­nych, któ­rzy gład­ko za­stę­po­wa­li sze­re­gi po­le­głych współ­wy­znaw­ców, a wi­do­wi­sko­we ob­ra­zy pło­ną­cych świą­tyń i zwłok roz­po­wszech­nia­no w ca­łym Wszech­ter­ne­cie, opa­tru­jąc naj­róż­niej­szy­mi ko­men­ta­rza­mi: od skarg na opie­sza­łość ko­smi­tów, któ­rzy ze­zwa­la­li na ta­kie bar­ba­rzyń­stwo, po en­tu­zja­stycz­ną za­du­mę nad emo­cjo­nal­no­ścią ob­ser­wo­wa­nych zda­rzeń, któ­re zda­wa­ły się w nie­któ­rych lu­dziach po­bu­dzać naj­czul­sze nu­ty i naj­głęb­sze pra­gnie­nia.

Ariusz bek­nął gło­śno, da­jąc mat­ce oka­zję do po­tę­pia­ją­ce­go spoj­rze­nia i wy­wo­łu­jąc czu­ły uśmiech oj­ca. Po­wi­tal­ny obiad prze­bie­gał wzor­co­wo, na­wet Misz­ka prze­stał się wszyst­kie­mu dzi­wić i spo­koj­nie smy­rał pal­cem po szkieł­ku, spraw­dza­jąc wia­do­mo­ści od ko­le­gów i wy­sy­ła­jąc pierw­sze ho­lo­gra­my z Pol­ski stę­sk­nio­nej mat­ce, któ­ra co kwa­drans py­ta­ła, czy na pew­no do­brze się czu­je i czy coś zjadł.

*

Wie­czo­rem po­szli ca­łą ro­dzi­ną zo­ba­czyć po­grom.

*

Kie­dy kładł się do łóż­ka, Mi­sza po­sta­no­wił, że na naj­bliż­sze świę­ta wy­bie­rze się z ma­mą na Mar­sa, na­wet je­śli ta­cie bę­dzie z te­go po­wo­du przy­kro. Po­wie mu to ju­tro, gdy wró­cą z Oświę­ci­mia.