Opowiadanie: Pierwszy dzień za murem
W ten napawający niepokojem czas, publikujemy opowiadanie Marcelego Szpaka z numeru 14. Zwykłego Życia #ojczyzna.
Mur miał setki kilometrów. Wysoka na dziesięć metrów ściana rozciągała się od Szczecina po Wrocław, zakręcała w prawo i przechodząc przez Kotlinę Kłodzką, omijała tereny byłego Górnego Śląska, by podążać dalej na wschód, aż do Ustrzyk, gdzie mur po raz kolejny skręcał, tym razem na północ, i ciągnął się nieprzerwanie aż do Suwałk. Widziany z wideodrona, przypominał szeroką, poszarpaną literę U, otwierającą się na szare, wciąż radioaktywne bezdroża Pustyni Bałtyckiej.
– A kupisz mi bigos? – Misza oderwał wzrok od ekranu wiszącego pod sufitem poczekalni, na którym leciał zapętlony film Wolna Polska z lotu ptaka, i spojrzał na ojca. W swoim jedenastoletnim życiu nasłuchał się już tylu opowieści o tym daniu, że nie mógł się doczekać chwili, gdy skosztuje go po raz pierwszy.
– Babcia ci zrobi bigos – przypomniał tata. – Tez ze sklepu jest do niczego.
Misza ze zrozumieniem pokiwał głową i sięgnął do kieszeni po swoje szkiełko. Kolejka przed nimi liczyła dobrych kilkaset osób, więc równie dobrze mógł spędzić ten czas na odrabianiu lekcji.
Po kliknięciu w ikonkę tornistra na czarnym ekranie zaczęło się kręcić znajome logo Szkoły Kadetów.
– Zaloguj się, aby pobrać dzisiejszy program.
Misza wcisnął do uszu słuchawki i szepnął do mikrofonu. Nawet w tym gwarze, jaki panował w poczekalni, moduł rozpoznawania głosu zadziałał bez zarzutu.
– Uczeń: Misza Rajski. Lekcja pierwsza: Historia. Kliknij, aby zapoznać się z tematem lekcji.
Po smyrnięciu szkiełka palcem na ekranie pojawił się Khelianin w uniformie szkolnego wykładowcy.
– Witaj, Misza – odezwał się głosem o tak ciepłym i delikatnym brzmieniu, że trudno było uwierzyć, że to tylko holograficzna projekcja sztucznej inteligencji. – Dziś chciałbym ci opowiedzieć o wcieleniu Ziemi do Imperium Czterdziestu Planet. Zainteresowany?
Misza uwielbiał te wszystkie opowieści o statkach kosmicznych i wielkich bitwach wśród gwiazd; fascynowała go legenda 101. Brygady Nadświetlnej, która w 2073 roku jako pierwsza dotarła na rubieże układu planet krążących wokół Sol. Jego palce śmigały po ikonkach, uruchamiając kolejne materiały. Filmy z Marsa, gdzie doszło do pierwszego kontaktu, zdjęcia ludzi, którzy gromadzili się tłumnie na placach, by powitać gwiezdnych przybyszy, kopie traktatów i dokumentów, które przypieczętowały ziemski akces do galaktycznej wspólnoty.
Dwadzieścia pięć minut lekcji minęło w mgnieniu oka, wypełniając jego wyobraźnię marzeniami o wielkich przygodach i doniosłych odkryciach. Misza z niechęcią oderwał wreszcie wzrok od ekranu. Kolejka posunęła się znacznie, ale od Bramy Krakowskiej wciąż dzieliło ich jeszcze kilka osób.
– Długo jeszcze? – Misza popatrzył na ojca, który po raz setny sprawdzał, czy aby na pewno ma wszystkie dokumenty.
– Jak będziemy, to będziemy – odpowiedział jak zwykle tata i wrócił do trzymanych w ręku świstków i kart chipowych. Wizy, paszporty, świadectwa szczepień, potwierdzenie ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków, plan wycieczki… Wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku, ale poprzednie wizyty w ojczyźnie nauczyły go, że nic nigdy nie jest tak naprawdę w porządku.
– Rajski Ariusz. Rajski Misza. Stanowisko 213.
Wezwanie nastąpiło tak niespodziewanie, że zaskoczony Ariusz zdążył tylko złapać syna za rękę i pociągnąć go w stronę okienka okupowanego przez leciwą matronę w okularach. Dzięki współpracy z galaktycznymi uniwersytetami przeciętna długość życia Ziemianina wzrosła do 171 lat, ale po osiągnięciu całkowitej dojrzałości ich wygląd już się nie zmieniał. Tymczasem kobieta w okienku wydawała się Miszy starsza niż sama Ziemia, a jej twarz pokryta siatką zmarszczek kojarzyła mu się z zaczerwienioną, spękaną powierzchnią Marsa ze starych holowidów. Jej włosy też były dziwne, prawie białe.
– Pochwalony – odezwała się urzędniczka, wyciągając rękę po dokumenty. – Cel wizyty?
– Sprawy rodzinne – wyjaśnił niepewnym głosem Ariusz. – Chłopak jedzie w pierwsze odwiedziny do dziadków – Wskazał na Miszę. W ręku kobiety pojawiła się starożytna pieczątka z czerwoną rączką. ŁUPS!
– Witamy w Skansenie Wolnej Polski – wyrecytowała wyuczonym głosem. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Pochwalony – odpowiedział odruchowo Ariusz, ściskając syna za rękę. Kiedy sięgnął po zatwierdzone dokumenty, kobieta spiorunowała go wzrokiem.
– Gdzie z tymi łapami! – warknęła. – Ostrzeżenia jeszcze muszą wysłuchać. – Poprawiła okulary i spoglądając kątem oka na stojący przed nią ekran, zaczęła odczytywać treść obwieszczenia: – Władze Skansenu Wolnej Polski informują, że w dniach 1–31 września 2187 roku na terenie całego kraju zaplanowano tradycyjne pogromy. Uprasza się o szacunek dla uświęconych tradycją rytuałów i nieprzerywanie ich. Szczegółową i aktualizowaną na bieżąco mapę miejsc pogromowych znajdą państwo w swoim holoprzewodniku. Życzymy miłego pobytu – zakończyła urzędniczka i przesunęła opieczętowane dokumenty w stronę Ariusza.
*
Tuż za Bramą Krakowską Misza stanął jak wryty. Przyzwyczajony do cichych i spokojnych ulic Wszechpolis, nad którymi unosiły się bezgłośne pojazdy, potrzebował dłuższej chwili, aby oswoić się z wszechobecnym hałasem, tłumem i dziwną wonią hałaśliwych automatów.
– Uważaj! – Poczuł nagłe szarpnięcie za rękę, a tuż przed nim przetoczyła się duża czerwona maszyna, przewożąca kilkunastu pasażerów. – Musisz się tutaj rozglądać na wszystkie strony – przypomniał mu tata.
– A co jest tej pani? – zainteresował się Misza, skupiając wzrok na młodej kobiecie z wielkim brzuchem, stojącej w jednej z licznych kolejek przed sklepami.
– Nie gap się! – Ariusz miał nadzieję, że ten etap edukacji syna załatwiła już szkoła, być może jednak kheliańscy nauczyciele woleli nie zagłębiać się w szczegóły archaicznych metod ludzkiej reprodukcji. – Nieładnie się tak gapić, wiesz przecież. A ta pani po prostu jest w ciąży.
– W czym?
– Pamiętasz, jak mówiłeś, że chcesz mieć siostrzyczkę? A potem naradziliśmy się z mamą i zamieszkała z nami Aleksa?
Chłopak pokiwał głową.
– No więc wtedy poszliśmy z mamą do szpitala, wypełniliśmy dokumenty, zrobiono nam badania i pobrano materiał, z którego automaty wyhodowały dokładnie taką Aleksę, jaką sobie wymarzyliśmy, twoją malutką siostrzyczkę. A tutaj – Ariusz skinął głową w stronę dziewczyny – robi się to jak w dawnych czasach. Pan spotyka panią, przytulają się, dochodzi do zbliżenia i pani potem przez prawie rok nosi w sobie nowe dziecko.
Misza spojrzał na ojca z ukosa.
– Ale jak to w sobie?
– No, w brzuchu. – Wiedza Ariusza na temat szczegółów ciąży była dość nikła, choć sam przyszedł na ten świat w wyniku naturalnego porodu. –To właśnie dlatego ta pani ma taki duży brzuch.
– I muszą ją rozciąć, żeby wyjąć dziecko ze środka? – Oczy Miszy zrobiły się okrągłe jak spodki.
– No… – zawahał się Ariusz. – Coś w tym rodzaju. Ale robią to w znieczuleniu – uspokoił syna. – W szpitalu i w ogóle, pod kontrolą. Nic tym dziewczynom nie grozi.
Misza nie wyglądał na zbytnio przekonanego, ale nagle jego uwagę zwróciło coś na horyzoncie. Ariusz uśmiechnął się, widząc niedowierzanie w oczach chłopca. Pomnik na każdego tak działał. To było jedyne ustępstwo Wolnych Polaków w kwestii zakupu pozaziemskich towarów i technologii. Ważąca jedenaście ton asteroida, składająca się w prawie stu procentach z jednorodnej bryły czystego diamentu, była ceną za tereny Górnego Śląska, na których znajdowały się ważne dla węglożernych Khelian kopalnie. Polacy zatrudnili najsłynniejszych rzeźbiarzy, którzy nadali diamentowi pożądany kształt, tnąc go laserowymi lancami, a następnie za pomocą dźwigu orbitalnego, pożyczonego od Khelian, ustawiono pomnik na obrzeżach Krakowa, skąd rzucał świetlisty, tęczowy cień na całą okolicę. Promienie słońca nadawały obliczu wyrzeźbionej w diamencie postaci boski blask, nikt nie był w stanie patrzeć na nie dłużej niż kilka sekund.
– To Jezus Chrystus, Król Polski – wyjaśnił Ariusz, biorąc syna za rękę. – Praprzodek wszystkich Polaków. Tak przynajmniej się tu wierzy. Dawno temu umarł za grzechy wszystkich ludzi, a potem przyszedł po raz drugi jako Karol Wojtyła, umarł i zmartwychwstał, by poprowadzić Naród do walki z galaktycznym najeźdźcą.
– Z kim?
– No z Khelianami i resztą ich kosmicznych kumpli, którzy napadli na naszą planetę.
– Ale przecież Khelianie są dobrzy. – Misza spojrzał niepewnie na ojca. – Wcale nas nie napadli. Przylecieli, porozmawiali z ludźmi, dali nam technologię, zaprosili nas do swojego Imperium i pokazali kosmos, prawda?
– Tak, tak. – Ariusz pokiwał głową. – To wszystko prawda. Ale w tamtych czasach nie każdy tak to widział.
– Czemu?
– No bo… – Historia też nie była najmocniejszą stroną Ariusza. Właściwie nie miał zbyt wielu mocnych stron, poza umiejętnością pogodnego ignorowania rzeczywistości i swego rodzaju skrupulatnością, która pozwalała mu bezproblemowo wykonywać zautomatyzowane czynności biurowe, jakimi zajmował się w pracy. – To skomplikowane – wydusił wreszcie. – Może dziadek ci opowie, jego ojciec brał udział w tej wojnie.
Wziął syna za rękę i ruszył w stronę budynku dworca, skąd autobusy rozjeżdżały się po całej Wolnej Polsce. Mimo upływu lat wciąż nie potrafił się pogodzić z niewygodą pojazdów spalinowych, ale Misza wydawał się nimi zafascynowany. Chciał wiedzieć, czemu dymią, dlaczego syczą i nie latają jak normalne aeroloty.
Autobus do Częstochowy podjechał kilka minut później. Jego boki zdobiło dumne logo „PKS – 200 lat tradycji!”, a klimatyzowane wnętrze utrzymane było w stylu retro, wzorowanym na mieszance trendów z przełomu XX i XXI wieku, uznawanym przez wielu mieszkańców za najświetniejsze czasy w dziejach Polski, prawdziwą belle époque, gdy ludzkość mogła rozwijać się we własnym tempie, niepoganiana przez kosmicznych intruzów. Ariusz posadził Miszę przy oknie i rozparł się wygodnie w obitym skajem fotelu, próbując choć przez chwilę nie myśleć o nadchodzącym spotkaniu z rodzicami.
W święta było łatwiej. Do tej pory zawsze jeździł sam, bo Sumiko bała się Polski (znała ją głównie z historycznych holowidów i opowieści Ariusza o dzieciństwie za murem, wypełnionym tęsknotą do lepszego, szerszego świata), a dzieci wciąż były zbyt małe. To ułatwiało mimikrę, wejście w tradycyjną rolę marnotrawnego syna, którego repertuar reakcji ograniczał się do stoickiego kiwania głową i cierpliwego wysłuchiwania niekończącej się litanii uwag o zdradzie ojczyzny, wartości, Jezusa, rodziny i ludzkości oraz o szkodliwości kontaktów z innymi rasami kosmosu. Tym razem jednak miał przy sobie Miszę, a niepohamowana dziecięca ciekawość mogła się okazać dla dziadków wyzwaniem.
Kwadrans drogi autostradą upłynął im w milczeniu. Misza próbował skupić się na widokach, ale wszystko zlewało się w złotozielone i szarobrązowe smugi, więc znów wyjął szkiełko i odpalił ulubioną grę. Program zasypał go dziesiątkami pytań z najróżniejszych dziedzin wiedzy, od twierdzenia Fermata po geografię planety E7 w Mgławicy Konia, na które chłopiec odpowiadał z 71-procentową skutecznością. Każda dobra odpowiedź nagradzana była odznaką, a liczba odznak stanowiła najważniejsze źródło prestiżu w uczniowskiej społeczności. Chwilę później usatysfakcjonowany Misza odłożył szkiełko i popatrzył na ojca, który skorzystał z okazji i chwilę się zdrzemnął.
Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że tata jest Polakiem. Wiedział o tym, ale tego nie rozumiał, narodowości jako takie były poza zasięgiem jego możliwości umysłowych. Istniały, rzecz jasna, rasy – Khelianie, Askewici, Plutarchowie, Chlory, wszyscy mieszkańcy odległych planet i galaktyk – ale każda z nich była wewnętrznie zjednoczona.
Tylko nie Ziemianie.
Pierwszy kontakt z obcymi cywilizacjami spadł na nich na wczesnym etapie rozwoju, gdy planeta wciąż targana była przez wewnętrzne waśnie i wojny. Powody kłótni zwykle bywały błahe – skrawek ziemi, odmienna interpretacja fikcyjnej przypowieści – ale potrafiły błyskawicznie eskalować w pełnowymiarowy konflikt z użyciem ciężkich maszyn bojowych. Pojawienie się 101. Brygady Nadświetlnej w Układzie Słonecznym wpędziło ludzi w panikę. Zwołana pospiesznie rada, złożona z przywódców największych państw, prezesów najbogatszych korporacji i liderów najważniejszych ruchów religijnych, uchwaliła, że należy wysłać powitalną sondę i wybadać zamiary przybyszy.
Resztę faktów Misza pamiętał dość mgliście, nie licząc oczywiście znanej każdemu dziecku w Wszechpolis anegdotki o Zabawnym Nieporozumieniu, którego efektem była całkowita anihilacja rady złożonej z przywódców, prezesów i liderów oraz przekazanie władzy nad Ziemią Galaktycznej Sztucznej Inteligencji, która w przeciągu kilku dekad doprowadziła do wyrównania najważniejszych nierówności dzielących Ziemian od reszty imperialnej wspólnoty. Ale nie wszyscy światowi przywódcy ponieśli śmierć w wyniku pomyłki operatora orbitalnego promu, a wśród tych, których nie zaproszono na pierwsze spotkanie z ambasadorami Imperium, znalazł się również prymas Polski, arcykardynał Wiechecki, który w tamtych czasach prowadził teologiczne spory z całą cywilizacją Zachodu i usilnie zabiegał o przeniesienie Stolicy Apostolskiej do Krakowa, gdzie spoczywały prochy najwybitniejszego z jej władców, Karola Wojtyły, wykradzione ledwie półtora dekady wcześniej z watykańskiej krypty. Ostatecznie życzeniu Wiecheckiego stało się zadość – centrum ludzkiej myśli religijnej od prawie stulecia biło w Polsce, to w Skansenie miały swoje siedziby ocalałe główne religie i to tutaj, wśród turystów, próbowały mniej lub bardziej skutecznie werbować nowych wiernych.
Wszechobecność obiektów sakralnych była pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się Miszy w oczy, gdy wysiedli w Częstochowie. Kościoły, synagogi, meczety, namioty ofiarne, stosy całopalne, krzyże stojące równym rzędem wzdłuż dróg, przejmujące zawodzenia ubranych na czarno kobiet i wesołe pobrzękiwanie tamburynów, woń zwierzęcej krwi, ściekającej po kamiennych schodach piramid i odurzający zapach tysięcy kadzideł. Chłopiec stał przez chwilę z szeroko otwartymi oczami i chłonął otaczający go chaos, wreszcie odwrócił się i spojrzał pytająco na ojca.
– Polska – westchnął Ariusz. – To właśnie jest Polska, synku. Poczekaj, aż zobaczysz pogrom.
*
Spalinowa taksówka dowiozła ich na przedmieścia, pod mały biały prostokątny domek, przypominający nieco pudełko po butach, wokół którego rosło kilka rachitycznych drzewek w doniczkach. Gdy stał z Miszą przed pomalowanymi na biało drzwiami, Ariusz raz jeszcze popatrzył na syna i po raz pierwszy od dawna pożałował, że się nie modli. Chętnie wezwałby jakieś niewidzialne siły, by roztoczyły opiekę nad jego dzieckiem i chroniły je przed tym, co miało je za chwilę spotkać. Nie miało to jednak większego sensu, a większy spokój zapewniała mu fiolka betablokerów, którą nosił w wewnętrznej kieszeni staroświeckiej marynarki. Misza od maleńkości był przyzwyczajony do tego, że nastroje przychodziły w pigułkach i impulsach elektrycznych.
W końcu zebrał się w sobie i zastukał do drzwi.
– Ariuszek! Miszka! – Matka przywitała ich szerokim uśmiechem. – Właśnie wyniosłam bigos z piwnicy.
Ariusz wziął ją w ramiona, ona jednak szybko wywinęła się z jego objęć i pochyliła się nad chłopcem. Misza również zmierzył ją spojrzeniem, rejestrując niewysoki wzrost, kręcone włosy – białe! o co chodzi z tymi białymi włosami? – rozdeptane kapcie i radosną pomarszczoną twarz. Babcia. Żaden z jego znajomych nie miał babci. Mieli oczywiście jakichś przodków, ale żaden z nich nie był stary, każdy wyglądał jak ich rodzice. Babcia. Co go właściwie z nią łączy?
Matka Ariusza szybko oswoiła się z ciemnym odcieniem skóry wnuka i zauważyła, że oczy ma całkiem jak wuj Hadaś. Zapytała, jak mu idzie w szkole i czy widział już pogrom. Misza pokręcił głową.
– To masz szczęście, że właśnie teraz do nas przyjechałeś – pocieszyła go. – U nas są zawsze najlepsze pogromy. Ale wejdźcie wreszcie, musicie coś zjeść, odpocząć, pewnie jesteście zmęczeni.
Przy zastawionym stole czekał na nich ojciec Ariusza, postawny siedemdziesięciopięcioletni mężczyzna o wysokim czole, którego nabawił się, studiując w seminarium. Nieudana próba pójścia w ślady dziada Ariusza, walecznego księdza, który u boku kardynała Wiecheckiego pomagał przywrócić do życia zmarłego u progu XXI wieku Karola Wojtyłę i wraz z 3. Pułkiem Zmotoryzowanych Ułanów przeprowadził szereg rozpaczliwych samobójczych ataków na laserowe lance strzegące budowy muru, pozostawiła w ojcu Ariusza trwałe ślady i objawiała się między innymi skłonnością do mówienia z kapłańską intonacją, która w jego umyśle nadawała każdemu słowu rangę prawdy objawionej.
– Tato – przywitał go Ariusz, zatrzymując się w progu ukwieconej jadalni. Misza wciągnął głęboko powietrze i głośno kichnął.
– Niech będzie pochwalony. – Ojciec podniósł się zza stołu i wyszedł im naprzeciw, robiąc w powietrzu znak krzyża. Ariusz pochylił głowę, pokornie przyjmując błogosławieństwo. Misza wodził wzrokiem po trójce dorosłych i zastanawiał się nad znaczeniem tych rytuałów. Matka Ariusza znów się uśmiechnęła i poprowadziła ich do stołu.
– No chodź, Heniek. – Popatrzyła na męża. – Co tak stoisz? Nie widzisz, że chłopaki głodne?
– Amen – zgodził się Henryk i usiadł za stołem. – Sam bym chętnie coś zjadł. Nalewaj zupy, Helenka.
Misza zajął wskazane mu miejsce i wbił wzrok w biały porcelanowy talerz wypełniony złocistą cieczą. Pływały po niej jakieś dziwaczne oczka, w środku wiły się długie białe nitki i kolorowe kawałki jakichś roślin.
– Jedz, jedz, pycha rosół – zachęciła go babcia Helenka. – Tradycyjny. Z prawdziwej kurzej nogi. Nie ma takich u was, nie?
– Nie – potwierdził Misza, grzebiąc niepewnie łyżką w talerzu i podnosząc ją do nosa. Jedzenie pachniało dziwnie. A może dziwne było to, że w ogóle miało zapach? Przyzwyczajony do sformatowanych posiłków w barwach podstawowych, dostarczających kalorii oraz energii, by podołać codziennym obowiązkom, analizował w skupieniu nowe doznania i próbował nadać im jakąś obiektywną wartość. Jedzenie w Polsce było inne. Atakowało wszystkie zmysły naraz, nie tylko smak i węch, lecz także wzrok, dotyk, słuch, drażniony głośnymi siorbnięciami makaronu, absorbowało wszystkie moce przerobowe organizmu i pozostawiało uczucie ociężałej sytości. Po trzeciej łyżce zupy poczuł, że ma już dość, przyjął taką dawkę kalorii, że aby ją spalić, musiałby przez dwie godziny ćwiczyć w studni antygrawitacyjnej. A najbliższa studnia znajdowała się po drugiej stronie muru.
Babcia nie przestawała szczebiotać, zasypując syna i wnuka najnowszymi faktami z życia ojczyzny i ploteczkami z gabinetu prymasa, arcykardynała Owiewki, który od pięciu lat sprawował niepodzielną władzę nad duszami i ciałami Polaków. Dziadek Henryk wtórował jej opowieści, pochrząkując znacząco w najbardziej dramatycznych momentach. Ariusz stoicko kiwał głową i wszystko, co usłyszał, natychmiast zapominał.
Misza przyglądał im się spod przymrużonych powiek, opadając coraz niżej na krześle. Podsuwany uporczywie przez babcię talerz z kolejnymi przysmakami zupełnie nie pomagał opanować senności. Nagle jednak, gdzieś pomiędzy drugą porcją pierogów a kawałkiem kiełbasy (prawdziwej! z cebulką!), dotarły do niego słowa, których tak bardzo wyczekiwał.
– Ten bigos to chyba już się zagrzał. Pójdę przyniosę.
Ariusz zaoferował swoją pomoc i wyszedł za matką do kuchni, pozostawiając chwilowo rozbudzonego Miszę sam na sam z dziadkiem. Starszy mężczyzna przyglądał mu się w milczeniu, a potem wstał od stołu, poślinił palec i podszedł do chłopca. Misza poczuł jego wilgotny dotyk na swoim policzku. Nie reagował, bo bał się, że przerwie jakiś miejscowy obyczaj. Dziadek potarł jego skórę, a potem w skupieniu spojrzał na swój palec i pokręcił głową. Bez słowa wrócił na swoje miejsce za stołem i pochylił głowę.
– Święta Mario, Matko Boża…
Misza nie wiedział, co o tym myśleć. Na szczęście chwilę później pojawiła się babcia Helenka, która niosła wielką parującą misę pomarańczowożółtych liści, przyozdobionych kawałkami mięsa.
– Bigos, chłopaku. – Ariusz podszedł do syna i pogładził go po głowie. – Wreszcie się dowiesz, jak smakuje.
Chłopiec z namaszczeniem zagłębił widelec w swojej miseczce. Po tylu latach wysłuchiwania opowieści i porównań, po dziesiątkach nieudanych prób odtworzenia „jedynego prawdziwego smaku” przez coraz bardziej zrozpaczoną Sumiko, która posuwała się do czynów z pogranicza legalności, by zdobyć wymagane składniki i zadowolić męża, w końcu miał się dowiedzieć, jak smakuje bigos babci.
Okazało się, że smakował kapustą. Lekko kwaśną, doprawioną octem i przyprawami, podgrzaną i wymieszaną z kawałkami kiełbasy, smażonego mięsa, cebulą i jakimś czerwonym sosem, chyba z pomidorów. Przy odrobinie wprawy można było stworzyć taki aromat za pomocą kombinacji dziesięciu przycisków na ich domowym automacie pokarmowym, nadając mu dowolnie wybraną konsystencję. Postanowił zapamiętać tę gamę smaków i odtworzyć ją w domu. Mama powinna się ucieszyć. Szybciutko sięgnął po szkiełko i dyskretnie wyrecytował wzory chemiczne składników smakowych bigosu, zapisując je w pamięci urządzenia. Dziadkowie patrzyli na niego i kiwali posępnie głowami.
– Zaprawdę, powiadam ci, synu – odezwał się dziadek Heniek. – Krzywdę robicie dzieciom tymi ekranami. Nic tylko by w nie się ślepiły i grały, zdobywały punkty. Nie mają czasu nawet pomyśleć o tym, co ważne.
Ariusz pokiwał głową i nałożył sobie kolejną porcję makowca. Nie spodziewał się w ogóle, że matka zrobi makowiec, zwykle był zarezerwowany na święta, ale widać chciała pokazać wnukowi, co ma najlepszego. I dobrze. Niech się mały nacieszy. A że się przy tym uczy? Cóż, te dzisiejsze dzieci. Nic tylko uciekałyby z tej planety jak najdalej, w kosmosy, na statki, odkrywać nowe planety i formy życia. Ariuszowi wystarczało, że dwadzieścia dwa lata temu zdobył się na wysiłek rezygnacji z polskiego obywatelstwa i oznajmienie rodzicom, że przenosi się do Wszechpolis, by jak sam to określił, „pożyć w końcu jak człowiek”.
Nie stawiali większego oporu, w tych czasach jasne już było, że styl życia Skansenu jest tylko dla wybranych, że nie da się go przekazać następnym pokoleniom, że potomstwo Wolnych Polaków masowo wybiera życie w sterylnej rzeczywistości pod zarządem Galaktycznej Sztucznej Inteligencji, kosztem porzucenia religijnego dziedzictwa, z którym najczęściej i tak nie czuli żadnego związku. Zdesperowany odpływem obywateli prymas Polski, głowa pozostałości Kościoła katolickiego i naczelny zwierzchnik sił zbrojnych państwa, już dwie dekady wcześniej ogłosił Polskę państwem wolności religijnej, oazą duchowości, zamurzem chrześcijaństwa, buddyzmu, islamu, a także azylem dla tych, którzy nie potrafili sobie zorganizować rzeczywistości bez pomocy niewidzialnych sił i hieratycznych struktur. Mimo długoletniej działalności edukacyjnej Khelian, którym w galaktycznych wędrówkach nie udało się natrafić na żadne bóstwa, istnieli wciąż ludzie potrzebujący religijnych drogowskazów w świecie zdominowanym przez przekraczające wyobraźnię odkrycia i nieustający postęp.
Początkowo wydawało się, że Polska pęknie w szwach, przyjmując wszystkich religijnych uchodźców, zmęczonych życiem w zateizowanej imperialnej rzeczywistości i pozwalając im budować kaplice, chramy i zbory w dowolnie wybranych miejscach. Szybko jednak do głosu doszły zadawnione waśnie, tym intensywniejsze, że skupione teraz na o wiele mniejszym obszarze. Pierwsze pogromy okazały się tak straszne, że skończyły się interwencją Kheliańskich Sił Pokojowych, które przez dobrą dekadę okupowały centra największych religii w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Suwałkach i Watykanie, przeniesionym ostatecznie na przedmieścia Łomży. Po długotrwałych negocjacjach udało się wypracować kompromis, dzięki któremu pogromy na tle religijnym mogły wybuchać jedynie w określonym czasie i obowiązywały w ich trakcie ściśle przestrzegane reguły. Nad wszystkim czuwały wszędobylskie holodrony i Kheliańskie Oddziały Prewencji, gotowe do natychmiastowej reakcji, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli (lub liczba ofiar przekroczyłaby 10 procent populacji danego miasta, co zdarzało się o wiele częściej, niż można było przypuszczać). Tradycyjnie wrzesień stał się miesiącem gęstych dymów nad Polską, a turyści z całego świata gromadzili się w bezpiecznych kopułach obserwacyjnych, by podziwiać pierwotną dzikość duchowego dziedzictwa ludzkości. To właśnie w czasie pogromów rekrutowano najwięcej nowych wiernych, którzy gładko zastępowali szeregi poległych współwyznawców, a widowiskowe obrazy płonących świątyń i zwłok rozpowszechniano w całym Wszechternecie, opatrując najróżniejszymi komentarzami: od skarg na opieszałość kosmitów, którzy zezwalali na takie barbarzyństwo, po entuzjastyczną zadumę nad emocjonalnością obserwowanych zdarzeń, które zdawały się w niektórych ludziach pobudzać najczulsze nuty i najgłębsze pragnienia.
Ariusz beknął głośno, dając matce okazję do potępiającego spojrzenia i wywołując czuły uśmiech ojca. Powitalny obiad przebiegał wzorcowo, nawet Miszka przestał się wszystkiemu dziwić i spokojnie smyrał palcem po szkiełku, sprawdzając wiadomości od kolegów i wysyłając pierwsze hologramy z Polski stęsknionej matce, która co kwadrans pytała, czy na pewno dobrze się czuje i czy coś zjadł.
*
Wieczorem poszli całą rodziną zobaczyć pogrom.
*
Kiedy kładł się do łóżka, Misza postanowił, że na najbliższe święta wybierze się z mamą na Marsa, nawet jeśli tacie będzie z tego powodu przykro. Powie mu to jutro, gdy wrócą z Oświęcimia.