Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Do internetowej poradni językowej PWN codziennie napływają e-maile z pytaniami. Zastanawiamy się, czy mówimy i piszemy poprawnie, więc szukamy odpowiedzi u specjalistów. Do niedawna poradnię prowadził profesor Mirosław Bańko, który przez piętnaście lat odpowiedział na tysiące pytań. Do językowych problemów Polaków podchodził w niesztampowy sposób.

Język polski a masoneria, wpis z internetowej poradni językowej PWN, 6.12.2014

Szanowni Państwo, 

pewien popularny polityk stwierdził niedawno, że o zaprzestaniu spolszczania imion obcokrajowców w polskojęzycznych tekstach zadecydowała około pół wieku temu masoneria. Czy tak było naprawdę? Jaki jest faktyczny wpływ masonerii na kształt języka polskiego?

Pozdrawiam, Andrzej

Niektórzy ludzie uważają, że o wszystkim decyduje masoneria. Mam nadzieję, że Pan nie należy do nich, bo jeśli tak, to jaki powód wierzyć moim opiniom? Może ja też uczestniczę w jakimś spisku masońskim? 

Na wszelki wypadek powiem po prostu: o wpływie masonów na odmianę nazwisk nic mi nie wiadomo.

Mirosław Bańko, Uniwersytet Warszawski

Ewelina Klećkowska: Przez piętnaście lat prowadził pan poradnię językową PWN. W tym czasie odpowiedział pan na tysiące pytań dotyczących języka polskiego. Z czym mamy największy kłopot? 

Mirosław Bańko: Niezmiennie z ortografią, a także z gramatyką. Taka tendencja utrzymuje się od lat, także w innych poradniach, które zaczynały działalność dawno temu, gdy jeszcze nie było internetu i doradzano przez telefon. Wiele osób nie radzi sobie z poprawną pisownią lub budową zdania i rozgrzesza się tym, że język polski jest najtrudniejszy na świecie. Miło jest pomyśleć, że jesteśmy najlepsi w jakiejś dziedzinie, ale rzeczywistość jest inna: w każdym miejscu na świecie dzieci uczą się swojego pierwszego języka mniej więcej w tym samym wieku. Stąd wniosek, że przynajmniej dla dzieci nie ma języków zdecydowanie trudniejszych niż inne.

EK: Od pana rezygnacji z prowadzenia poradni językowej PWN minął już ponad rok. Nie tęskni pan za rozwiązywaniem językowych problemów Polaków?

MB: Bardziej od językowych martwią mnie inne problemy Polaków. Na przykład skłonność do myślenia, że z powodów historycznych coś nam się od świata należy. Tymczasem sami powinniśmy zadbać o siebie, a nie czekać na gwiazdkę z nieba. I nie obrażać się na świat, kiedy coś idzie nie po naszej myśli. À propos obrażania się: zauważyła pani, że Polacy stosują szantaż przeprosin? Mówią: „Jak mnie nie przeprosisz, to się obrażę” lub coś podobnego. To jest problem obyczajowy, ale też językowy, gdyż mówiąc „Przepraszam”, uznajemy swoją winę i nawet jeśli mówimy nieszczerze, to nie powinniśmy tego okazywać. Tymczasem osoby znajdujące się pod presją mówią coś w rodzaju: „Nic złego nie powiedziałem, zarzuty wobec mnie są niesłuszne, ale jeśli ktoś czuje się urażony, to dobra, niech mu będzie, przepraszam”. Brzmi to niedbale, nieszczerze i może być nieskuteczne.

EK: Taki szantaż to forma manipulacji, w której język gra zasadniczą rolę. Tę manipulację doskonale widać w telewizji, w wypowiedziach polityków czy też w reklamach. Jakie środki językowe najczęściej stosujemy do manipulowania innymi?

MB: Dodam jeszcze, że następuje u nas dewaluacja przeprosin, na przykład codziennie na dworcach słyszy się komunikaty w rodzaju: „Pociąg stąd dotąd ma 60 minut opóźnienia. Za opóźnienie przepraszamy”. Ewangelia mówi: „Idź i nie grzesz więcej”, a nas każdy dzień uczy czegoś innego, wręcz odwrotnego: „Przeproś i rób swoje”. Jeszcze bardziej nonszalancką wersją przeprosin jest „Sorry”, które pada nawet z ust osób publicznych. Ale dosyć już o tym, manipulacji w tym raczej nie ma, bo intencje mówiącego są łatwe do rozpoznania. Z manipulacją mamy do czynienia, gdy ktoś obiecuje ze świadomością, że nie dotrzyma słowa, ponieważ chce pozyskać czyjeś względy. Albo gdy rzuca oskarżenia bez pokrycia, aby kogoś zdyskredytować, odebrać mu godność i tym łatwiej z nim później walczyć.

Ilekroć ktoś ma ukryte zamiary i chce niejawnie wpłynąć na nas z korzyścią dla siebie, można mówić o manipulacji. Środki językowe, które do tego służą, są zróżnicowane, dobrze je opisano na przykładzie języka propagandy, ale także reklamy. Na przykład politycy zmieniają sens słów i w ich ustach prawo zmienia się w bezprawie, lizusostwo w wierność, krytycyzm w zdradę i na odwrót. Albo popatrzmy na reklamy samochodów: bardzo często kierowca (zwykle mężczyzna) pędzi przez puste ulice miasta, przez pusty krajobraz, w którym nie ma innych pojazdów, a tym bardziej pieszych. W ten sposób reklamodawca mówi: „Jesteś na drodze sam, możesz robić, co chcesz, nie liczyć się z nikim”. Gdy jeszcze pojawia się slogan w rodzaju „Tylko Ty”, intencje stają się całkiem jasne. Powinniśmy jednak patrzeć uważnie, słuchać uważnie i myśleć, aby rozpoznać czyjeś ukryte zamiary. Odbiorca reklamy samochodowej mógłby zapytać na przykład: „Tylko ja? Jak to możliwe, skoro ta reklama ma miliony odbiorców każdego dnia?”.

EK: Duży wpływ na zainteresowanie poradnią miały pana odpowiedzi. Czasami żartobliwe, z dużą dozą dystansu do języka i obszernym komentarzem, oprócz skarbnicy wiedzy, były dobrą rozrywką. Świadczy o tym powstanie fanpage’a „Profesor Bańko i jego cięte riposty”. Gdy jeszcze istniał, miał kilkadziesiąt tysięcy polubień. Nikt nie poczuł się urażony? Ludzie zwracający się do poradni sprawy poprawności językowej traktują bardzo poważnie.

MB: Ma pani rację, są osoby, które język traktują ze śmiertelną powagą. Niektóre nawet miały mi za złe, że jestem zbyt tolerancyjny lub nie dość poważny. Zapamiętałem zwłaszcza dwa listy z zagranicy: w obu nadawcy cytowali Reja i narzekali na psucie się współczesnej polszczyzny oraz obojętność językoznawców.

Oderwanie od kraju może sprzyjać pielęgnowaniu nierzeczywistych wyobrażeń o języku, trzeba jednak pamiętać, że język się zmienia i że musi zaspokajać różne potrzeby jego użytkowników, dziś inne niż w XVI wieku.

A jeśli chodzi o fanpage poradni PWN, to on dla jego użytkowników był jednocześnie funpage’em, czyli miejscem zabawy. I zauważyłem, że była to niegłupia zabawa, w której internauci czynili trafne spostrzeżenia w komentarzach do moich odpowiedzi. Nie wiem tylko, czy trafne było określenie „cięte riposty”. Nie chodziło mi o to, aby z kimkolwiek się spierać. Ale oczywiście inni mają prawo nas widzieć inaczej niż my sami siebie.

EK: Właśnie! Zdecydowanie fanpage „Profesor Bańko…” był funpage’em. Czytanie pana odpowiedzi, oprócz tego, że pouczające, było dobrą rozrywką. Skojarzyło mi się to z popularnonaukowym programem „Ojczyzna Polszczyzna” prowadzonym przez profesora Jana Miodka. Swoją drogą „cięta riposta” to chyba pleonazm?

MB: Porównanie do profesora Miodka to dla mnie komplement. Nigdy mu nie dorównam, i nawet nie próbuję. Miodek to znakomity mówca, pełen ekspresji, ja jestem bardziej powściągliwy. Jeśli jednak chodzi o „cięte riposty”, to myślę, że bylibyśmy z profesorem Miodkiem zgodni w ich ocenie. Teoretycznie jest to pleonazm, w praktyce jednak nie razi. Co więcej, „cięta” to jedno z najczęstszych określeń „riposty”, może w ogóle najczęstsze.

EK: Czy jakieś pytanie nadesłane do poradni zapadło panu w pamięć?

MB: Kiedyś napisał do nas student biologii. Z przesłanki, że ludzie są zwierzętami, wyprowadził wniosek, że ilekroć w słowniku pojawia się słowo „zwierzę”, na przykład w definicji ogrodu zoologicznego, tylekroć trzeba pisać, że chodzi o zwierzęta inne niż ludzie. Wyobraża pani to sobie? Ogród zoologiczny jako miejsce, do którego przychodzą ludzie, aby oglądać zwierzęta inne niż ludzie? Próbowałem przekonać studenta, że trzeba akceptować różne punkty widzenia. Ale chyba mi się nie udało.

 

EK: Czy w ciągu ostatnich lat zaobserwował pan jakieś znaczące zmiany w języku? W tym, jakich słów używamy, jak się wysławiamy? 

MB: Językoznawcy poloniści poświęcili temu tematowi wiele uwagi. Pisali między innymi o zapożyczeniach z angielskiego, o tendencji do skracania, zwłaszcza w elektronicznych formach wypowiedzi, o brutalizacji języka publicznego, a także o elementach ludycznych, czyli o zabawie słowem. Jeśli ktoś o nowym prezydencie USA mówi „trampek”, a o członkach partii rządzącej dziś Polską – „pisuary” lub „pislamiści”, to wyraża kilka z tych tendencji naraz. Dla jasności: nie jestem zachwycony tym, co robi prezydent Trump, ani tym, co robi PiS, ale język pogardy mnie razi, niezależnie od tego, przeciw komu jest skierowany.

EK: To chyba wynik narastającej frustracji społecznej. Słowa, których używamy, są coraz mocniejsze. Taki na przykład „głupek” kiedyś był bardzo obraźliwy, a dziś zyskał zabawny, nawet odrobinę pieszczotliwy charakter. Dlaczego potrzebujemy ciągle wzmacniać ten nasz przekaz?

MB: Myślę, że „głupek” jest nadal obraźliwy, pieszczotliwie mówi się „głuptasek”. Ale ma pani rację, że w języku publicznym rozpanoszyły się teraz określenia obraźliwe i nie potrafimy na to skutecznie reagować.

Gdy widzę falę hejtu pod niektórymi artykułami w internecie, to zastanawiam się, czy nie należałoby zamknąć możliwości komentowania cudzych wypowiedzi. Byłoby to ze szkodą dla tych, którzy potrafią komentować kulturalnie, ale czy ta cena nie jest warta zapłacenia, czy warto hejterom dawać trybunę, z której opluwają innych?

Wracając do „głupka”: jego synonimem jest dzisiaj „kiep”, słowo dawniej wulgarne, oznaczające żeński narząd płciowy. Złagodniało słowo „łobuz”, a także „huncwot” (to ostatnie, zapożyczone z niemieckiego, pierwotnie miało znaczenie „psi tyłek”). Wiele słów straciło z czasem swoje wartości ekspresywne i dlatego w ich miejsce wchodzą wciąż nowe, słowniki slangu są kopalnią przykładów. Dla odmiany niektóre „porządne” wyrazy zeszły na złą drogę, na przykład „dziewka”, dawniej słowo oznaczające dziewczynę, a dziś znane w gwarowej formie „dziwka” w innym znaczeniu.

EK: Zajrzałam na stronę Obserwatorium Językowego UW, gdzie powstaje internetowy słownik najnowszych wyrazów języka polskiego. Większość to modne zapożyczenia z języka angielskiego, jak „barber”, dla którego przecież mamy polskie określenie „golibroda”. Ale znalazłam też wiele słów, których wcześniej nie słyszałam: „bezdomka” (czapka stylizowana na nakrycie głowy bezdomnego), „buty szatana” (crocsy) czy „kliktywista” (osoba angażująca się w działalność społeczno-polityczną za pośrednictwem internetu). Jestem ciekawa, ile z nich oficjalnie zostanie włączonych do języka polskiego. 

MB: Nie wiadomo, ile z nich pozostanie w użyciu, ale że dziś są w obiegu, to widać po przykładach, które przytaczamy ze wskazaniem źródła. Słowniki drukowane były notorycznie spóźnione: zanim zdołały zarejestrować jakiś wyraz, on już często wychodził z użycia. My natomiast – z pomocą internautów – chwytamy słowa na bieżąco. Potrzeba czasu, aby ocenić, które z nich były przydatne, a które nie. Ale najpierw trzeba je zarejestrować.

EK: Patrząc na te wszystkie neologizmy, dochodzę do wniosku, że potrafimy się bawić językiem i w bardzo oryginalny, zabawny sposób przekształcać obce słowa. Mamy chyba nieco wyobraźni. 

MB: Dotknęła pani czegoś, co jest bardzo ważną cechą języka: jego kreatywności. Jeden z najbardziej znanych językoznawców, Noam Chomsky, uczynił z tej cechy wręcz kluczowy element jednej z głównych teorii języka, zwanej generatywizmem. O instynkcie zabawy tkwiącym w nas i objawiającym się między innymi w języku pisało też wielu filozofów, biologów, kulturoznawców. Dla mnie osobiście podatność języka na gry językowe była zawsze źródłem natchnienia, widać to chyba w „Słowniku onomatopei”, w „Słowniku afektonimów” i w kilku innych, jakie miałem przyjemność ułożyć, czasem we współpracy z innymi osobami.

EK: W Słowniku afektonimów, czyli czułych słówek, jakimi zwracamy się do naszych najbliższych, mimo naszej zdolności do zabawy językiem, numerem jeden jest oklepane „kochanie”. Być może nie ma się czemu dziwić, poezja miłosna nie jest naszą najmocniejszą stroną. 

MB: Wśród wyrazów bliskoznacznych zwykle jeden przeważa nad pozostałymi, jeśli chodzi o częstość użycia. Sięgamy po niego, gdy nie mamy czasu albo ochoty szukać bardziej wymyślnych słów. Zakochanym daliśmy jednak do wyboru około pięciuset czułych zwrotów, więc jeśli zechcą, mają się czym pobawić. Myślę, że wrażenie ubóstwa polskiej leksyki miłosnej czy erotycznej jest złudne. „Słownik seksualizmów polskich” Jacka Lewinsona ma kilkaset stron, a na pewno nie wyczerpał tematu.

 

Numer Ojczyzna wciąż dostępny w naszym sklepie internetowym!

EK: Zabawa językiem to jedno, ale żeby swobodnie się nim posługiwać, trzeba go dobrze poznać. Skąd powinniśmy czerpać przykłady, jak poprawnie się wysławiać? Telewizja i internet to dziś nie najlepsze źródła.

MB: Zachęcam oczywiście, aby korzystać z poradni PWN. Internet to jarmark różności, znajdzie tam pani prawie wszystko, w tym przykłady złej i dobrej polszczyzny. Telewizja natomiast jest taka jak ludzie, którzy nią kierują i którzy w niej pracują. Odejście od centralizmu znanego z PRL-u wyszło jej na korzyść, a jej język stał się nie tylko żywszy, ale i prawdziwszy. Centralizacja nie służy dobrze sprawom języka. Czasem słyszy się apel: powinniśmy mówić jednogłośnie. Pytanie brzmi jednak: czyim głosem?

EK: Jaką ocenę wystawiłby pan Polakom? Dobrze znamy nasz ojczysty język?

MB: Nikt nie zna go lepiej od nas.

EK: Oczywiście, ale wydaje mi się, że taka odpowiedź wynika ze swobodnego podejścia do języka, które jest obecne wśród językoznawców, na przykład u wspomnianego już profesora Miodka. Jeśli mamy jakieś wątpliwości, to chcielibyśmy wiedzieć konkretnie, która forma jest poprawna. A najczęściej okazuje się, że można mówić i tak, i tak. Gdzie jest ta niepoprawna polszczyzna, jeśli to my, użytkownicy języka, decydujemy, co jest poprawne. To, co dziś uznajemy za błąd, za kilka lat może zostać wpisane do słownika.

MB: Odpowiedziałem żartobliwie, ponieważ bardzo trudno ocenić, jak dobrze Polacy znają swój język. Potrzeba by rozległych badań, najlepiej w kilku krajach, byśmy mogli ocenić się na tle innych. Zamiast narodowej klasówki proponuję jednak następującą refleksję: język polski jest dla nas pierwszym językiem, dla wielu Polaków jedynym, używamy go skutecznie w wielu sytuacjach, w mowie i w piśmie, zarówno do celów praktycznych, jak i w twórczości artystycznej. Widać więc, że ze znajomością polszczyzny nie jest u nas tak źle, jak się czasami uważa. Oczywiście u różnych ludzi poziom kompetencji językowych jest różny, czasem obserwuję, że zaskakująco niski u moich studentów polonistów. Proszę mi wierzyć, że poprawiam błędy w ich pracach pisemnych, i jestem pewien, że profesor Miodek robił to samo. To mit, że językoznawcy są zbyt pobłażliwi. Pobłażają wtedy, gdy można, bo rzekomy błąd już przestał być błędem albo jest małej wagi. Ileż to razy do poradni PWN przychodziło pytanie, czy można już mówić „poszłem”, bo podobno profesor Miodek powiedział, że tak. Powiedział pewnie, że jest to forma uzasadniona analogią, ale wciąż błędna. Trzeba słuchać uważnie i w całości, a nie tylko tego, co nam akurat pasuje.

EK: Pytanie na koniec. Czy planuje pan wydanie kolejnego słownika? Może ma pan jakieś słownikowe marzenie?

MB: Ja już miałem swoje dwadzieścia lat jako leksykograf, wspaniały czas, nie jakieś tam pięć minut. Teraz zajmuję się głównie czym innym, ale ciągle pomagam, czytając hasła pisane przez młodszych ode mnie, na przykład w akademickim „Wielkim słowniku języka polskiego”, jeszcze nieukończonym. Przyszłością leksykografii są wielkie bazy danych sporządzane i przeszukiwane, przynajmniej w części, automatycznie. To jest fascynująca przyszłość, w której – mam nadzieję – będzie trochę miejsca dla ludzi, a nie tylko dla komputerów.

Mirosław Bańko

Językoznawca, leksykograf. Dyrektor Instytutu Języka Polskiego UW, do niedawna redaktor naczelny słowników języka polskiego w Wydawnictwie Naukowym PWN. Autor lub współautor kilkunastu słowników różnego rodzaju, wielu tysięcy porad w internetowej poradni językowej PWN i oczywiście publikacji akademickich.

Materiał opublikowany pierwotnie w 14. numerze magazynu Zwykłe Życie.