Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

– Każdy mężczyzna w pewnym wieku chce czegoś dokonać, coś wybudować – twierdzi Ryszard Dziadosz. Spotykamy się w Męćmierzu. Z wykształcenia socjolog, pracował w Instytucie Medycyny Wsi. – W 1975 roku wpadłem na pomysł, żeby stworzyć coś drewnianego. Sam. Plan zacząłem realizować od wybrania atrakcyjnego miejsca.

Gdy przyjechałem do Kazimierza Dolnego, dowiedziałem się, że tu, w Męćmierzu po wojnie nie tylko mieszkańcy okolicznych miast, lecz także ludzie z Warszawy, z Lublina, kupowali sobie działki – mówi. – Jeszcze przed wojną była to urokliwa flisacka i rybacka osada. Od kolegi Mariana Gryty dowiedziałem się, że w Męćmierzu jest kawałek ziemi do nabycia. Wskazał mi działkę, która od razu bardzo mi się spodobała.

Kiedy w Kazimierzu zwróciłem się o pozwolenie na budowę, pan Żurawski, konserwator miejski, powiedział mi, że można budować się tylko we wsi. Okazało się, że działka z pięknym widokiem na Janowiec i przełom Wisły, którą kupiłem, leży poza wsią i zarazem poza terenem zabudowy. Nie zraziło mnie to i zapytałem: „A co wy właściwie chcecie zrobić z tego Męćmierza?”. Odpowiedział, że skansen naturalny. Ja na to: „Skoro skansen, to i stare chałupy. A jak stare chałupy, to może dobrze wyglądałby z nimi wiatrak? Szczególnie na wzgórzu, takim jak moje”. Wtedy pan Żurawski odparł, że w Kazimierzu i okolicach według planu zagospodarowania przestrzennego można wybudować coś, co już w tym miejscu wcześniej stało. Pytanie więc, jaki budynek stał wcześniej na mojej działce.

Niedługo później wydarzyła się bardzo ciekawa rzecz. Spotkałem kolegę Kazimierza Parafianowicza, historyka sztuki. Dowiedziałem się od niego, że w Bibliotece UW znajduje się akwarela, malowana od strony Kazimierza, na której znajduje się widok na Wisłę i Janowiec po prawej. Po lewej namalowany jest… wiatrak. Podniosło mnie to na duchu. Wcześniej nie miałem w ręku argumentów, którymi mógłbym przekonać władze do swojego pomysłu. Na poziomie gminy otrzymałem wiele wsparcia, pan Żurawski wyraził się nawet, że z nieba im spadłem z tym moim pomysłem na postawienie wiatraka. Natomiast władze wojewódzkie w Lublinie były nieugięte. Niczym nie mogłem przekonać architektów do wydania pozwolenia na budowę wiatraka.

Po rozmowie z Kazimierzem udałem się do Ryszarda Królikowskiego, dyrektora Muzeum Wsi Lubelskiej. Wskazał mi, gdzie w okolicy są stare wiatraki, które nadawałyby się do przeniesienia na moją ziemię. Potem z akwarelką, o której powiedział mi Kazimierz, pojechałem do Warszawy do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Panu Tejmie, ówczesnemu ministrowi kultury, pomysł się spodobał, a akwarela była ostatecznym argumentem, który przekonał go do podpisania pozwolenia na przeniesienie na moją działkę wiatraka.

Oczywiście, całe przedsięwzięcie nie mogło się obyć bez komplikacji. Problem z budową był olbrzymi. Musiałem rozebrać stare wiatraki i przetransportować je pod górę na działkę. Drogi były tu wtedy fatalne. Dużo pomagali mi na budowie koledzy i studenci, zaciekawieni pomysłem zapaleńcy, którzy robili to tylko i wyłącznie ze szczerych, dobrych chęci. Bardzo ważne było dla mnie ich wsparcie, bo nie ma co ukrywać – przedsięwzięcie do małych i łatwych nie należało.

W trakcie budowy wiatraka od wielu instytucji ludowych, o których sądziłem, że mogą mi pomóc, otrzymywałem nie tylko odmowne, lecz nawet niegrzeczne odpowiedzi. Raz przeczytałem, żebym wybił sobie z głowy, że ten wiatrak będzie się kręcił. Dlatego na skrzydłach wiatraka umieściłem łacińską sentencję Galileusza Eppur si muove („A jednak się kręci”), którą wypowiedział, wychodząc z rozprawy sądowej, żeby przypominała mi o wszystkich trudach, które musiałem znosić.

Było warto, bo nie tylko miejscowe władze i mieszkańcy docenili mój wiatrak, lecz także turyści. Od chwili, kiedy udało się go wznieść, odwiedzają mnie bardzo różni ludzie. Znani artyści, malarze, aktorzy. Jest stąd piękny widok na zamek i przełom Wisły. Teren jest nieogrodzony, bo działam pro publico bono. Przy wjeździe jest krótka informacja o wiatraku i zachęta, by każdy chętny spędził tu czas pod warunkiem zachowania ciszy i spokoju.

Bardzo cenię Wiesia, mojego przyjaciela, który zaproponował, żebyśmy założyli tu pasiekę. Bartnictwo nie było moim marzeniem, nie planowałem, że wyprowadzę się na wieś i zajmę pszczołami. Stało się to niejako przez przypadek. Wiesio przywiózł tu pierwszy ul i rój pszczół. Potem stopniowo zaczęliśmy poszerzać teren pasieki, aż doszliśmy do 16 uli. Dziś te ule przypominają mi o Wiesiu, bez którego całego przedsięwzięcia by nie było.

Rezerwat roślinności stepowej, duże sady owocowe i nieuprawiane, zarosłe trawą pole sprawiają, że jakość miodu w Męćmierzu jest wyborna. Nie sprzedaję go, lecz rozdaję przyjaciołom, którzy mnie tu odwiedzają.

***

Za namową pana Rysia postanawiamy wyruszyć na długi spacer po okolicy. Męćmierz urzeka od pierwszego wejrzenia. Zgodnie z pomysłem władz lokalnych cała miejscowość ma charakter skansenu. Sielskiego krajobrazu nie zakłócają krzykliwie pomalowane gospodarstwa czy nowobogackie posesje stylizowane na szlacheckie dworki. Męćmierz to bogactwo natury i pełna radości cisza. Architektura wsi pozostaje w całkowitej zgodzie z kojącą przyrodą. W latach 70. i 80. zadecydowano przenieść z okolicznych wiosek do Męćmierza kilkadziesiąt wiekowych chałup o dachach pokrytych strzechą i tradycyjnej stolarce, które od tamtej pory przyciągają artystów, literatów, architektów i ludzi nauki, których często można tam spotkać podczas letniego wypoczynku.

Kierujemy się w stronę pobliskiej góry, Albrechtówki, by z jej zbocza uchwycić najlepszą perspektywę na wiatrak pana Rysia. Budynek został przeniesiony w całości do Męćmierza z Bałtowa koło Puław. To koźlak – jeden z najpopularniejszych dawniej na ziemiach polskich typów wiatraka. Jego nazwa wywodzi się od elementu konstrukcyjnego – kozła – który podpiera budynek. Na koźle tradycyjnie osadzano, w zależności od kierunku wiatru, pionowy drewniany słup, dzięki któremu wiatrak razem ze skrzydłami mógł się obracać. Zgodnie z wieloletnią tradycją koźlaki powinny mieć trzy kondygnacje. Dolnej nie wolno było użytkować – wyłączano ją z gospodarczych i mieszkalnych funkcji ze względu na obecność kozła, zaś na dwóch górnych kondygnacjach zajmowano się produkcją mąki.

Koźlak pana Ryszarda nie obraca się już w zależności od wiatru, nie zachował także tradycyjnego podziału. Pełni obecnie wyłącznie mieszkalne funkcje, więc nikt nie zadaje sobie trudu przestawiania go, aby gonił wiatr.

Z Albrechtówki idziemy dalej. Męćmierz tradycyjnie był wioską flisacką. Jego mieszkańcy trudnili się przeprawą wodną i spławianiem tratw przez Wisłę do pobliskiego Janowca. I dziś życie miasteczka wydaje się kręcić dookoła wody. Z błogiego zachwytu naturą wyrywa nas narastający hałas motorówek, gdy zbliżamy się to Krowiej Wyspy. Dawniej pastwisko, dziś jest rezerwatem ptactwa wodnego. Obrońcy środowiska są jednak bezsilni w konfrontacji z wodną turystyką, przez co ptaki w rezerwacie nie zaznały ostatnio spokoju. Mieszkające w nim czajki, sieweczki rzeczne i mewy białogłowe co raz podrywają się do lotu, gdy huczące motorówki zakłócają im leniwe pływanie tuż przy brzegu.

Miodu od pana Rysia próbujemy dopiero po powrocie do Warszawy. Łyżeczka rozpuszczona w ciepłej wodzie z cytryną wystarcza, żeby bujność męćmierskiej przyrody i niezapomniany spokój tej niewielkiej miejscowości stanęły od razu przed oczami. Ma szczery, prosty smak, w którym czuć nieskończony entuzjazm i upór pana Ryszarda. Niejeden bartnik od pokoleń nie ma do pszczół takiej ręki jak pan Rysio – bartnik amator, z wykształcenia socjolog, którego prawdziwe serce i oddanie sprawie są wyjątkowe.