Trzy spojrzenia na sztukę
Wisława Szymborska, Kraków, 1980, fot. Wojciech Plewiński / Forum
Tekst: Magda Kuydowicz
Trudno namówić przeciętnego zjadacza chleba, żeby odżałował te 20 czy 30 złotych i zamiast iść do galerii handlowej, spędził kilka godzin w muzeum. Ale są takie wystawy i tacy twórcy, którzy potrafią skupić na sobie uwagę odbiorcy. Każdego. Nie tylko absolwenta historii sztuki. Mnie zafascynowały ostatnio trzy spojrzenia na sztukę. Poetyckie, wizualne i konceptualne.
Wisława Szymborska, jak wiadomo, bardzo lubiła malarstwo. Jednym z ulubionych malarzy poetki był Vermeer, którego podziwiała za to, że każde jego dzieło kryło w sobie tajemnicę. Żyła niespiesznie i tak też kontemplowała sztukę. Powoli syciła nią oczy i duszę. Odwiedzając muzea, spacerując powoli po ulicach obcych miast. Przesiadując w kawiarniach i celebrując picie kawy. Rozmyślając o tym, co właśnie zobaczyła.
Myślę, że czytając literaturę także robiła to dyskretnie i z namysłem. W opublikowanych ostatnio wspomnieniach sekretarza poetki – Michała Rusinka Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej jest fragment, który mnie o tym przekonał. Mówi o mężczyźnie, który godzinami siedział przed obrazem Vermeera w muzeum w Amsterdamie i płakał. Ponoć Szymborska, gdy tylko usłyszała tę historię od Rusinka, ze zrozumieniem pokiwała głową. Takie wzruszenie było jej bliskie. Podobnie jak tempo myślenia i odczuwania emocji związanych ze sztuką. Konkretna i czysta, taka była jej poezja. Emocje, których dostarczali jej artyści chodziły swoimi ścieżkami w życiu Noblistki. Kto chce, niech poczyta jej wiersze. Sam się o tym przekona.
fot. vangogh-alive.com
Po Berlinie, Szanghaju, Petersburgu, Florencji i Singapurze przyszedł czas na Warszawę. Do stolicy przyjechała ogromna i multimedialna wystawa – „Van Gogh Alive”. W namiocie, na Błoniach obok Stadionu Narodowego tłumy warszawiaków odwiedzały multimedialne prezentacje dzieł genialnego Holendra. Tego samouka, którego gorączkowe pociągnięcia pędzlem i soczyste barwy na zawsze weszły do kanonu historii sztuki. Postimpresjonista, którego twórczość dzięki żywej kolorystyce i emocjonalnemu oddziaływaniu wywarła dalekosiężny wpływ na sztukę XX wieku, latami cierpiał na napady lękowe i narastające ataki spowodowane zaburzeniami psychicznymi. Zmarł w wieku 37 lat jako twórca nieznany. Podobno się postrzelił. Śmiertelnie. Bywa, że legenda żyje silniej, niż dorobek, ale na szczęście nie tym razem.
Całe rodziny kontemplowały sztukę Vincenta siedząc na ziemi namiotu, bądź spacerując między wielkimi ekspozycjami – fragmentami obrazów wielkiego malarza. Do każdej z wyświetlanych części dobrana była genialnie muzyka, której rytm podpowiadał jak oglądać japońskie rysunki, słynne słoneczniki czy marynistyczne krajobrazy. Ta część ekspozycji mnie zachwyciła. Była naprawdę magiczna. Pierwsza sala pełna nużących opisów z historii życia malarza, odtworzony pokój w którym malował, uciekając w malowanie i rysowanie przed własnym obłędem, była dla mnie zbyt męcząca. Poza tym, to już akurat wiedziałam. Ale jak rozumiem, to właśnie to w wymyśleniu wystawy jest najtrudniejsze. Przekazanie zwiedzającym wiedzy. Niepostrzeżenie i z wdziękiem.
Jeśli nie boicie się sztuki współczesnej, zajrzyjcie koniecznie do muzeum POLIN. Pracują tam entuzjaści, szczerze zakochani w tym miejscu. Dobrze przeszkoleni. Pomogą okiełznać bezmiar muzealnych sal i oswoić ciężar prezentowanej tam ekspozycji. W końcu to wystawa o tysiącletniej historii Żydów w Polsce. Ostatnio, muzeum udało się zaprosić do Warszawy wybitnego malarza abstrakcjonistę – subtelnego amerykańskiego intelektualistę Franka Stellę.
Na wystawie zatytułowanej „Frank Stella i synagogi dawnej Polski”, znajdziecie odpowiedź na pytanie w jaki sposób nieistniejące już, zniszczone przez nazistów obiekty żydowskiej architektury sakralnej zainspirowały amerykańskiego klasyka. Ogromny wpływ na powstanie cyklu prac Polish Village miała książka polskich architektów – Kazimierza i Marii Piechotków, poświęcona drewnianym synagogom. Książka ponoć wpadła mu w ręce gdy wylądował w szpitalu. Tak to się zaczęło. Zafascynowany pięknem żydowskich bożnic, na początku lat 70. XX wieku rozpoczął pracę nad wspomnianym cyklem. Każdy obraz-relief zatytułował nazwą miasteczka, w którym przed drugą wojną światową znajdowała się drewniana synagoga. Autorem wielu fotografii, które zainspirowały malarza był Szymon Zajczyk – żydowski inwentaryzator i historyk sztuki, który zginął po aresztowaniu przez gestapo w 1944 roku.
W POLIN zobaczycie kolejne etapy pracy Franka Stelli nad „Polskimi miasteczkami”: rysunki przygotowawcze i wymiarowe, drewniane, monochromatyczne i wielobarwne modele reliefów, makiety z tektury a wreszcie wieńczące proces twórczy – wielkoformatowe reliefy i kolaże. Robią one na prawdę ogromne wrażenie. Są żywym, dynamicznym przekazem twórcy. Precyzyjnie wymyślonym. Łączącym malarstwo z architekturą. Pełnym energii i koloru.
Wybrać się do POLINU, polecam nie tylko ze względu na wystawę. To również piękny budynek, który daje możliwość spędzenia kilku godzin w ciekawym, nowoczesnym wnętrzu w gronie ludzi światłych i życzliwych. Przygotowanych na takie spotkanie, ciekawych świata i sztuki. Niezwykłe to miejsce.