Zapach sadu i gnojówki – rozmowa z Marcinem Wójcikiem
Wyprowadził się na wieś i napisał o tym książkę – brzmi dość sztampowo, jakbyście czytały i czytali podobne historie już nie raz. A jednak nie! Ta jest wyjątkowa. Marcin Wójcik posiada wszelkie narzędzia świetnego reportera i wciąga czytelnika w opowieść o prostym życiu (które aż tak proste nie jest!). Opowiada o wsi jaką możecie pamiętać ze swojego dzieciństwa, czy z wakacji u babci. Jest zapach gnojówki i świeżo przeoranej gleby, skubanie kur przed domem, głowy ukręca się gęsiom osobiście, krowy doi ręcznie, no i są prawdziwe sady owocowe jak za dawnych lat. Jak radzi sobie na wsi mieszczuch, który powrócił do chłopskich korzeni?
Gęsiego. Z miasta na wieś to pana trzecia książka. Podejmuje pan w niej zupełnie inną tematykę niż dotychczas. Czy pomysł na nią pojawił się wraz z przeprowadzką na wieś?
Absolutnie nie. Kiedy się przeprowadzałem, byłem pochłonięty remontem, kursem prawa jazdy, bo go nie miałem, i walczyłem z uporczywą myślą: „Chłopie, czy ty dobrze robisz?“
Jak długo trwała praca nad książką?
Jeśli dobrze liczę to trzy lata. Ale to nie jest tak, że przez trzy lata nic innego nie robiłem, tylko pisałem książkę. W Gęsiego jest też kilka tekstów, które powstały wcześniej, jako reportaże do Dużego Formatu. Moim ulubionym jest tekst o rasach krów – tych polskich, i tych zagranicznych. Niby o krowach, a tak naprawdę o człowieku.
Opowiada pan historie osób, które wybrały życie na wsi. Różne pomysły mają ludzie próbujący się odnaleźć w wiejskiej rzeczywistości: czy myśli pan, że jest jakiś zestaw cech które powinno się posiadać podejmując taką decyzję, bo na pewno trzeba być bardzo pracowitym.
Przede wszystkim przed wyprowadzką na wieś powinno się wcześniej wynająć dom na wsi, najlepiej na rok, pomieszkać, zobaczyć czym takie życie pachnie, że to nie tylko sielskość, ale i przetykanie zapchanej rynny, odśnieżanie drogi, walka z nornicami w ogródku. Na pewno ktoś, kto wyprowadza się na wieś powinien twardo stąpać po ziemi, to znaczy mieć plan, co na tej wsi będzie robił – plan A, B i C. W mojej książce świetnie o tym mówi tancerz i choreograf Piotr Galiński, który wyprowadził się z Olsztyna i hoduje teraz kury zielononóżki.
Czego najbardziej się pan bał?
Że będę tęsknił za miastem. I że podejmuję błędną decyzję, którą trudno odkręcić, kiedy sprzedało się mieszkanie, by kupić siedlisko i ziemię.
Jak łączy pan prace reporterską z pracą na wsi?
Lepiej mi się pisze na wsi. Mimo, że pracy przy gospodarstwie jest sporo, to piszę więcej niż w mieście. Lubię wstać wcześnie, dobrze mi się wtedy układa dzień. Wstaję o 6. Najpierw praca w kurniku, gęśniku, królikarni, prysznic, śniadanie, kawa i o 8.15 siedzę przy biurku, piszę, przeprowadzam rozmowy telefoniczne, czasami gdzieś jadę. Zauważyłem, że im więcej mam na głowie, tym więcej zrobię. Zbyt dużo wolnego czasu sprawia, że uciekają mi zadania, rozleniwiam się.
Czym różni się pańska wieś od wsi z pańskiego dzieciństwa?
Moja obecna wieś jest przede wszystkim mniejsza, rozwleczona, nie ma tu tak jak w rodzinnej miejscowości, że dom stoi przy domu. Tutaj domy są rozrzucone w łąkach. Tutaj też jest to, czego już nie ma w mojej rodzinnej wsi. A mianowicie ludzie jeszcze uprawiają ziemię i hodują zwierzęta, aby zapewnić sobie własną żywność. Zachowało się drobne rolnictwo, coś co mocno leży mi na sercu. Zauważyłem, że w Polsce odwróciliśmy się od drobnego gospodarzenia. Kto ma dziś klatki z królikami? Kto pasie gęsi w sadzie? Ba! Kto ma sad!? Albo kącik z porzeczkami i agrestem!? Ich miejsce zajęły równo wystrzyżone trawniki i tuje. Nie wiem co ludzie widzą w tujach i piłkarskich trawnikach.
Osoby mieszkające w mieście często nie mają pojęcia z jakimi problemami muszą zmagać się ludzie na wsi, kilka takich sytuacji przybliża pan w książce. Byłem naprawdę zdziwiony jak dowiedziałem się że obornik ściąga się w dużej mierze z Holandii, albo że najlepsze nasienie mają byki kanadyjskie.
Obornika brakuje, bo w hodowli wielkotowarowej nie ma słomy – zwierzęcy kał i mocz spływa bezpośrednio do zbiorników. Kiedyś krowy czy świnie stały na słomie, dziś stoją na rusztach. A jeśli nie ma słomy, to nie ma obornika. Poza tym dzisiejsze zboża mają krótką łodygę, bo słoma jest odpadem, rolnicy nie chcą jej zbierać. Jeśli jest krótka łodyga, to trzeba więcej oprysków, bo niskie zboża nie zagłuszą chwastów. Brak obornika powoduje, że rolnictwo nie użyźnia gleby, więc brakuje próchnicy. A jeśli brakuje próchnicy, to uprawy łatwo się wysuszają, bo przecież obornik nie tylko dostarcza składników odżywczych roślinom, ale i magazynuje wodę. To problem całej Europy, w tym Polski. Holandia sprzedaje obornik, bo tam jest duże pogłowie bydła i świń, a kraj niewielki i nie mają co robić z obornikiem. Oczywiście obornika też tam jest coraz mniej.
Jaki jest największy problem dzisiejszej polskiej wsi?
Rozumiem, że chodzi panu o rolników, nie o mieszkańców wsi. W rolnictwie jest spora niepewność, ciągle trzeba się powiększać, by przetrwać. Mówię tutaj o tych, którzy utrzymują się z uprawy ziemi i hodowli zwierząt. To ciągłe gonienie króliczka, a ten króliczek biegnie coraz szybciej. Najbardziej widoczne jest to w gospodarstwach mlecznych. Rolnicy ciągle powiększają stado, by przetrwać.
Jaka byłaby pana pierwsza decyzja, gdyby został pan ministrem rolnictwa?
O, myślę, że nigdy nim nie zostanę. Ale gdyby tak się stało, to zdobyłbym pieniądze z budżetu na promowanie drobnego rolnictwa, tego na własne potrzeby. Zrobiłbym też wszystko, aby tak zmienić prawo, żeby wielkie kurniki czy chlewnie nie były budowane ludziom pod domami. Ustawa odorowa wciąż kuleje. Na pewno dążyłbym do zakazu uboju rytualnego i hodowli norek i lisów na futra. Obowiązkiem każdej ubojni byłby monitoring procesu uboju, by wykluczyć patologie. Więc jak pan widzi, ministrem na pewno nie zostanę.
A szkoda. Stara się pan przywracać dawne polskie rasy zwierząt hodowlanych, dlaczego jest ich w Polsce tak mało?
Ponieważ są mniej wydajne. Krowa polska czerwona daje 20 litrów mleka, zaś krowa holsztyńsko-fryzyjska pod 50. Owca górska wyżywi się na halach, zaś owca wschodnio-fryzyjska nie przetrwałaby tam tygodnia. Współczesne kury nioski można zapakować w zamknięte kurniki na wiele tysięcy kur, zaś kury zielononóżki nie przeżyły takie tłoku i zamknięcia. Poszliśmy w ilość. Stworzyliśmy rasy, które żyją krótko, ale wydajnie. Kosztem ich zdrowia, kosztem tego, że karmimy je antybiotykami i hormonami wzrostu.
Kiedy czytałem Gęsiego, powracały do mnie obrazki z mojego dzieciństwa na wsi, pamiętam babcię gładzącą krowę po brzuchu podczas dojenia, smak ciepłego mleka prosto od krowy, zapach gnojówki czy skubanie drobiu na ganku. Czy wieś z naszego dzieciństwa lat 80. i 90. jeszcze istnieje i gdzie jej szukać?
U mnie na wsi. Ale nie zdradzę dokładnie miejsca, bo każdy chciałby tu zamieszkać. W Polsce na wsi głównie się mieszka, nie produkuje. Produkują najwięksi. Reszta dojeżdża gdzieś do pracy w mieście lub jego okolice.
Przeprowadzając się na wieś, pragnął pan być jak najbardziej samowystarczalny, na ile to się to udało?
Nie kupuję już mięsa, jaj, warzyw, ziół, robię nawet herbaty ziołowe. Mleko kupuję od sąsiadów, podobnie zboże dla drobiu. Jestem zwolennikiem tzw. krótkiego łańcucha dostaw, czyli mleko od sąsiadów, a nie ze sklepu, bo do sklepu musiało dojechać z daleka. Chciałbym mieć jeszcze krowę. Póki co – ze względu na wyjazdy – nie mogę sobie na nią pozwolić, bo kto by ją doił dwa razy dziennie.
Jakie rośliny poleca pan na początek dla zupełnie początkujących ogrodników i ogrodniczek, mających do dyspozycji mały kawałek ziemi?
Truskawki, ogórki, dynie, cukinie, buraki, sałaty i rzodkiewki. Nie są wymagające. Urosną nawet w ogródkach amatorów. Potrzebna im ziemia i woda.
Czy Gęsiego będzie miało kontynuację? Czy chciałby pan napisać kolejną książkę o polskiej wsi ?
Jeśli czytelnicy będą tego chcieli, to nie wykluczam. Ciągle tworzą się tutaj nowe historie. Na przykład ostatnio do mojego gospodarstwa przybyły zajęczaki. Ale o nich opowiem może już przy innej okazji.