Maraton, a nie sprint – rozmowa z Aretą Szpurą
Spotykamy się w majowy dzień w Parku Skaryszewskim, Areta mieszka niedaleko, ja przyjechałam tramwajem. Umawiamy się pod kawiarnią. Areta przychodzi z psem Faflunem i zamawia kawę – Dawno nie piłam z jednorazowego kubka – dziwne uczucie, guilty pleasure – mówi. Chwali ciasta, że wyglądają pysznie i zapowiada, że przyniesie do spróbowania własne wypieki. Ot, sąsiedzkie pogaduszki. Buchający zielenią Park Skaryszewski jest doskonałą scenerią do rozmów o drugiej książce Arety – „Instrukcja obsługi przyszłości”, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Buchmann. To zbiór rozmów z ekspertami i ekspertkami od środowiska, technologii, żywności, życia w mieście, edukacji, kooperatyw i spółdzielni, psychologii oraz biznesu.
„O tym, że na naszej Planecie dzieje się źle, chyba nikogo nie muszę już przekonywać – czytamy we wstępie do książki – Ile czasu nam zostało? Tego nikt nie wie. Wiemy, że deadline upłynął nam wczoraj. (…) Musimy schować swoją antropocentryczną dumę do kieszeni i zacząć uczyć się od natury.”
Trzy lata temu wyszła twoja pierwsza książka „Jak uratować świat”. Teraz kolejna – czego nauczyłaś się w tym czasie, co się zmieniło w twoim podejściu do ratowania świata?
Wtedy byłam na totalnym początku walki, myślałam, że uratuję świat, będąc ekoterrorystką. Jednak stopniowo, po kolei otwierały mi się w głowie kolejne zakładki – doszłam do tego, że ta walka o dobro planety to nie sprint, a maraton, potrwa pewnie całe nasze życie. Teraz na pewno jestem w zupełnie innym miejscu i momencie życia – jestem na etapie zen, zaakceptowałam rzeczywistość i szukam dla siebie miejsca w przyszłości.
Mimo tego, co dzieje się na świecie i na planecie, twoja druga książka ma oddźwięk pozytywny.
Tak właśnie miało być – powstało wiele książek na podobne tematy, ja stwierdziłam, że brakuje takiej, która pokazywałaby kolektywną wizję pozytywnej przyszłości, nie utopijnej, a osiągalnej. Postanowiłam porozmawiać z ludźmi, którzy już teraz funkcjonują tak, jak niedługo będziemy musieli żyć wszyscy – jeśli będziemy chcieli żyć dobrze na tym świecie. Spotkałam się więc z osobami mądrzejszymi ode mnie, zebrałam dostępną wiedzę i puściłam w świat w formie książki – taki sposób przekazania wiadomości wydawał mi się najspokojniejszy.
Wspominasz w książce o Ulicy Czereśniowej – to seria, którą przewałkowałam z moją córką wielokrotnie. Chciałoby się żyć tak jak bohaterowie tej serii dla dzieci – w małym przystępnym miasteczku, gdzie wszyscy się znają i zgodnie pracują dla wspólnego dobra.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu tych rozmów, ludzie zaczną na nowo budować swoją własną Ulicę Czereśniową. Gubimy się w codziennym pędzie, czytamy za dużo wiadomości. Wiadomo jak działają media. Chcę, żeby moja książka była przeciwwagą dla tego pędu – to jest możliwe, jest na wyciągnięcie ręki, niektórzy już tak żyją. Da się tego nauczyć. Nie ma więc w mojej książce rozdziału o plastiku, nie ma o ciuchach – przecież wszędzie trąbi się o szkodliwości branży modowej, o nadprodukcji i o tym, że giną morskie zwierzęta, bo odżywiają się plastikiem z oceanów. W mojej książce rozmawiamy za to o edukacji.
Edukacji alternatywnej, bo demokratycznej. Do jakiej szkoły ty chodziłaś?
Do zwykłej, publicznej. Podstawówki blisko domu, a potem do liceum Batorego. Czasami przymykali tam oko na moje nieobecności, bo zaczęłam pracować już w liceum, kiedy miałam szesnaście lat. Pracowałam przy sesjach zdjęciowych dla magazynów modowych, asystowałam stylistkom i sama zajmowałam się stylizacją. Pracowałam też dla marek odzieżowych. Miałam zawsze duże wsparcie od rodziców, ale nie wiem, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym dostała jeszcze wsparcie od szkoły. Czułam jednak, że walczę z systemem. Pół roku przed maturą dostałam ultimatum – mam chodzić na wszystkie lekcje, żeby nie zaniżać szkole statystyk . A mogli przecież ten mój zapał i chęć działania wykorzystać dla dobra szkoły, innych uczniów i mojego własnego. Wspierać zamiast gnieść.
Podobno większość zawodów, które będą wykonywać dzisiejsi uczniowie podstawówek czy liceum, jeszcze nie powstała.
No właśnie, więc chyba najważniejsze jest, żeby w szkole nauczyć pewności siebie i jakiejś elastyczności. Oczywiście szkoły demokratyczne są drogie, są dla uprzywilejowanych, ale nasz polski system ma luki, które sprzyjają własnym inicjatywom. Jest szkoła w chmurze, jest edukacja domowa.
Nie ma nawet dobrej nazwy na to, czym się zajmuję – robię różne rzeczy wokół ekologii i z myślą o dobru planety - wiadomo doing real stuff sucks – ale co jakiś czas zadaję sobie pytanie kim w ogóle jestem. Szukam zajęcia na dłużej. Teraz chcę budować coś w drużynie, w grupie. Chciałabym, żeby płacono mi za moją wiedzę, a nie za moją twarz.
Odeszłaś z własnej firmy, przeszłaś na drugą stronę – zostałaś aktywistką ekologiczną. Jak teraz wygląda twoja praca zarobkowa? Czy dajesz radę łączyć pasję z pracą (o tym też sporo jest w książce w rozmowie z Niną Bąk od kooperatyw i spółdzielni)
Kiedy w 2017 roku odeszłam z własnej firmy (Local Heroes – przyp. red.), zminimalizowałam swoje potrzeby życiowe – to truizm, ale im więcej się zarabia, tym więcej się wydaje. A ja wydawałam dużo pieniędzy. Przerzuciłam się na kartę miejską. Wcześniej jeździłam do pracy autem, od Arkadii do Emilii Plater, choć obok jechał tramwaj. Stałam więc sfrustrowana w korku przez czterdzieści minut, zamiast przez dwadzieścia minut czytać książkę w tramwaju. Dużo mniej jem na mieście – celebruję wyjścia do restauracji czy kawiarni.
Kupiłyśmy z moją dziewczyną kampera z opcją sharingu i wynajmu znajomym. To zresztą najtańsze możliwe podróżowanie – masz dom wszędzie przy sobie i kawę z super widokiem. Nie kupuję nowych rzeczy, wszystko mam z drugiej ręki. No ale jako, że jestem wciąż influencerką, ciągle jeszcze dostaję sporo rzeczy. Zarabiam też pieniądze na Instagramie, na postach sponsorowanych. Kiedy firma zwracała się do mnie, żebym z nią współpracowała na IG, poświęcam tygodnie, żeby ją poznać i przejrzeć i nie polecać czegoś w co nie wierzę. Czasami prowadzę warsztaty czy wykłady dla firm, czasem ktoś zapłaci ma za spotkanie autorskie dotyczące książki.
Opowiedz o scenariuszu pozytywnym swojej przyszłości. Jak chciałabyś, żeby wyglądała za pięć lat?
Chciałabym nie musieć wyprowadzać się z Saskiej Kępy – to moje piętnastominutowe miasto, wszystko mam pod ręką. Chciałabym żeby rolnictwo miejskie było bliżej nas – póki co odbiłam się od drzwi w Urzędzie Miasta – powiedzieli mi, że za dużo będzie w takich miejskich warzywach metali ciężkich. Nie mam narzędzi, żeby to zweryfikować. Chciałabym też znaleźć odpowiedź na pytanie – co robić w życiu. Mam wrażenie, że kręcę się w kółko. Nie ma nawet dobrej nazwy na to, czym się zajmuję – robię różne rzeczy wokół ekologii i z myślą o dobru planety – wiadomo doing real stuff sucks – ale co jakiś czas zadaję sobie pytanie kim w ogóle jestem. Szukam zajęcia na dłużej. Teraz chcę budować coś w drużynie, w grupie. Chciałabym, żeby płacono mi za moją wiedzę, a nie za moją twarz. Internet jest wspaniały, ale jest też zdradliwy. Chciałabym pracować gdzieś dlatego, że coś potrafię, a nie dlatego, że jestem Aretą Szpurą znaną z Instagrama.
Chciałabym wykonywać pracę z sensem i zarabiać za nią pieniądze. Czyli nie żyć w takim rozkroku – że zarabia się pieniądze za coś, a aktywizm robi się po godzinach. To powoduje frustrację, niezadowolenie z życia – od którego chce się uciekać, czeka się na weekend, na wakacje, zamiast żyć fajnie na co dzień. Najważniejsze wydaje mi się teraz wymyślenie i wdrożenie systemu, nie kapitalizmu, ale czegoś innego – żeby były spółdzielnie, kooperatywy, które póki co w Polsce są pod względem księgowym trudne do wykonania. W tej chwili jeśli chcesz prowadzić życie na swoich zasadach, musisz założyć firmę, płacić wysoki ZUS, już to robiłam, nie chcę tego. Drugą opcją jest praca w NGOsach – ale te ledwo wiążą koniec z końcem. Potrzebne jest inne myślenie, że nie trzeba wciąż iść w górę, trzeba zastanowić się o czym innym może być życie.
Jeśli nie ciągłą pogonią za czasem i kasą.
Zdałam sobie sprawę z tego, że jesteśmy niewolnikami konsumpcji. Okej, jest recykling, ale Vinted też jest o kupowaniu, ile czasu poświęcamy na ten konsumencki tryb życia? Dziś mamy na osiedlu spotkanie o spółdzielni i freeshopie. Da się działać wspólnie, najlepiej pokazała to wojna w Ukrainie – wszyscy ludzie ponad podziałami rzucili się w wir pomocy.
W twojej książce szczególnie zainteresował mnie wątek życia w małym mieście, o którym opowiada Jan Mencwel z Miasto jest Nasze.
Póki co z małych miast wciąż odpływają ludzie – uciekają, bo nie mają co robić – zawodowo i po pracy. Ale wystarczy, że kilka osób z energią i entuzjazmem tam wróci lub pozostanie i da się skorzystać z istniejącej infrastruktury, by stworzyć nową jakość na gotowym szkielecie. Chciałam pokazać, że zwykle ekologia kojarzy nam się z tym, że mamy sobie czegoś odmawiać – nie lecieć na wakacje, nie kupować. Ale wystarczy zmienić myślenie o tym – że możesz mniej pracować, zmniejszyć potrzeby i nie żyć do wakacji czy do weekendu. Można być turystką we własnym mieście, cieszyć się codziennością. To z kolei wyszło przy okazji pandemii – że trzeba doceniać to, co mamy tu i teraz – może dzisiejszy dzień jest najlepszym dniem naszego życia? Sytuacja geopolityczna jest niepewna, a przyroda też może wywinąć nam psikusa, zemścić się za nasze zachowanie.
Mówisz to ze spokojem.
Bo wiem, że poradzę sobie w każdej sytuacji – mogę robić wiele różnych rzeczy w życiu. Ale teraz czuję, że skoro jestem tą osobą uprzywilejowaną, mam czas na to, żeby dniami i nocami myśleć o tym jak zmienić świat na lepsze, że mogę być tak zwanym głośnikiem, to chcę to dobrze wykorzystać.
A boisz się starości?
Jestem ciekawa, co przyszłość przyniesie. Staram się mieć jakieś oszczędności na wszelki wypadek, ale nie myślę o tym co będzie za dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat, bo może nic już nie być. Staram się osiągnąć balans pomiędzy odpowiedzialnością a życiem tu i teraz.
Myślisz o kolejnej książce?
Wróżka powiedziała mi, że napiszę trzy w życiu, zobaczymy.