Chwalmy chwasty!
Jeśli myślicie, że zielarka to starsza pani z koszem pełnym pachnących kwiatów, a rośliny pod blokiem to tylko chwasty, koniecznie zajrzyjcie do „Mocy ziół”. A jeśli wydaje się wam, że to po prostu kolejny poradnik z cyklu „1001 roślin leczniczych”, przeczytajcie rozmowę z jej autorką – Sylwią Kawalerowicz. Dzięki niej, to co do tej pory nazywaliście chwastami, stanie się herbatką na bezsenność, sposobem na uregulowanie cyklu menstruacyjnego i dziką kolacją. Albo przygodą na całe życie.
Klaudia Kryńska: Przyznam, że podeszłam do Twojej książki z rezerwą. Bałam się, że to kolejny poradnik z cyklu „1001 roślin leczniczych z pól i lasów”, którą czasami próbuje mi wcisnąć pani na poczcie. Szybko jednak zmieniłam zdanie. I to głównie ze względu na niesamowite bohaterki.
Sylwia Kawalerowicz: Tak, dziewczyny zajmujące się zielarstwem fascynowały mnie równie mocno co same zioła. Do tej pory światło reflektorów nie było na nie skierowane, a to są po prostu bardzo fajne babki. I to na ich przedstawieniu bardzo mi zależało. Ale sama książka miała być z założenia użyteczna, więc postanowiłam połączyć historie bohaterek z ich przepisami. Dzięki temu mam też pewność, że receptury, które znalazły się w książce są sprawdzone i przetestowane przez kogoś konkretnego, komu ufam.
KK: Ważnym elementem budującym zaufanie do twoich bohaterek jest ich wykształcenie. Większość z nich ukończyła studia lub co najmniej szereg kursów fitoterapeutycznych.
SK: To prawda. Większość jest bardzo dobrze wyedukowana, dziewczyny mają ugruntowaną, akademicką wiedzę. Zdumiewało mnie, gdy podczas spaceru po łące, były w stanie podać łacińskie nazwy rosnących na niej roślin, a do tego wymienić związki i substancje aktywne w nich zawarte. Ale ważnym elementem ich tożsamości jest też wiedza praktyczna, nie tylko ta książkowa. Wszystkie żyją blisko przyrody, ziemi, czuć w nich ten „zielony nerw” i dzikość.
KK: Ciekawe jest to, że bohaterkami tej książki są wyłącznie kobiety. Podobnie jak w ruchach ekologicznych, gdzie dysproporcja między dziewczynami a chłopakami jest niezwykle wyraźna. Czy to dlatego, że ziołolecznictwo jest zdominowane przez dziewczyny?
SK: Przyznam, że od początku byłam skoncentrowana na kobietach, bo z moich obserwacji wynika, że współczesne zielarstwo mocno łączy się z siostrzeństwem, wspólnotowością i świadomą kobiecością. Ruta sugeruje, że dominacja kobiet w tej dziedzinie wynika z samej natury zbierania i przetwarzania ziół, która bardzo pasuje do cech uznawanych za tradycyjnie kobiece – cierpliwości i dokładności. Oczywiście tej teorii można zarzucić stereotypowe postrzeganie ról płciowych, ale moim zdaniem Ruta może mieć trochę racji. Na pewno silne jest w tym środowisku odwoływanie się do archetypu zielarki-wiedźmy, czyli tej, która wie.
KK: To może być dobry wzorzec dla młodych dziewczyn.
SK: Zdecydowanie. Chłopcy mają rycerzy – walecznych, odważnych, silnych, a my – nijakie księżniczki, z którymi wielu współczesnym dziewczynom naprawdę trudno się utożsamić. A archetyp zielarki i wiedźmy jest naprawdę intrygujący. To kobieta silna, stanowiąca o sobie, z jednej strony z ogromną wiedzą, systematyczna i zdyscyplinowana, z drugiej – nieokiełznana i dzika.
KK: A co sądzisz o rodzącej się modzie na zielarstwo?
SK: Z jednej strony sama popularność ziół i naturalnych metod dbania o siebie cieszy. Ale na pewno nie możemy dać się zwieść obietnicy natychmiastowego efektu. Dbanie o swoje zdrowie i dobre samopoczucie naturalnymi metodami z wykorzystaniem ziół wymaga cierpliwości i pokory.
KK: Czyli nie możemy liczyć na efekt instant?
SK: Zioła wymagają nie tylko czasu, ale też ciągłej uważności – przyglądania się sobie i swojemu organizmowi. Z jednej strony fitoterapia to dziedzina nauki. Wiemy, czego i w jakich proporcjach powinniśmy użyć, by zadziałało na problem, który chcemy rozwiązać. Z drugiej – to obszar nie do końca zbadany, który nieustannie się rozwija. Nie znamy jeszcze wszystkich właściwości roślin, a część z nich sprawdzamy wciąż na sobie – testując i przyglądając się reakcjom organizmu. Zioła uczą nas także całościowego spojrzenia na własne zdrowie i samopoczucie i aby działały muszą być częścią zdrowego, zrównoważonego stylu życia. Jeśli cały dzień siedzimy przed telewizorem, a fast food popijamy gazowanymi napojami, to nie oczekujmy, że wieczorne ziółka magicznie nam pomogą.
KK: Jakie mogą być inne, negatywne skutki pop-ziołolecznictwa?
SK: Na pewno podchodzenie do ziół i przyrody w ogóle, jako czegoś co jest nam dane i z czego mamy prawo korzystać bez konsekwencji. Dobrze podsumowuje to jedna z moich rozmówczyń – Ruta Kowalska, w wywiadzie otwierającym książkę, która wielokrotnie podkreśla, że nie lubi traktowania przyrody jak zielonego supermarketu. Oczywiście Ruta ma tu głównie na myśli zielarstwo przemysłowe i zbieranie ogromnych ilości roślin, które może zagrozić całemu gatunkowi. Zbierając zioła na własny użytek raczej nie jesteśmy w stanie wyrządzić przyrodzie aż takiej krzywdy. Ale pokora i szacunek wobec natury to coś, o czym powinien pamiętać każdy z nas. Zresztą wszystkie bohaterki „Mocy ziół” mają swoistą etykę pracy i zwyczaje, które stosują, by podziękować naturze.
KK: Magiczne rytuały?
SK: Czasem tak. Jednak najważniejszym zielarskim przykazaniem jest to, by zbierać tylko tyle ziół, ile potrzebujemy. Część moich bohaterek wspomina także o konieczności podziękowania roślinie za jej dobroczynne działanie, a niektóre z nich o tym, by po zbiorze roślin, dać naturze coś w zamian, np. wysiać łąkę kwietną albo wywalczyć w spółdzielni zakaz koszenia trawników!
KK: W książce dziękujesz swoim dzieciom i wspominasz, że to dzięki nim poznałaś świat ziół. Jak to się stało, że dzieci wciągnęły Cię w zielarstwo?
SK: Rzeczywiście, ta książka to w dużej mierze zasługa moich dzieci. Od zawsze lubiłam przyrodę i przebywanie w naturze, ale dopiero pojawienie się dzieci sprawiło, że zaczęłam się jej naprawdę przyglądać. To ich wrodzona ciekawość świata i ciągłe pytania: a co to?, a dlaczego tutaj rośnie? zmusiły mnie do wnikliwszego badania własnej okolicy – trawnika pod blokiem albo łąki, którą mijamy w drodze do przedszkola. Szczególnie ważnym momentem pod tym względem okazała się pierwsza pandemiczna wiosna, którą prawie w całości spędziliśmy na łąkach i działace w okolicy naszego domu na Sadybie i dopiero wtedy okazało się, ile tam mamy do zbadania i zmapowania!
KK: Czyli lekcja bioróżnorodności pod blokiem?
SK: Tak. Pamiętam, jak sprawdzaliśmy w internecie spotkane na spacerze rośliny. Wpisywaliśmy „różowe kwiatki i liście jak pokrzywa” albo „roślinka z listkami w kształcie serduszek” i cieszyliśmy się, że wreszcie możemy ponazywać to co przez lata było dla nas tylko badylami. Niesamowite jest jaką frajdę sprawia to dzieciom. One mają naturalną potrzebę oglądania, łapania, dotykania, próbowania. A współczesne wychowanie w nich tę ciekawość zabija. Wielu dorosłych mówi im: „nie ruszaj tego, bo pobrudzisz rączki”, „nie schylaj się bo poplamisz bluzeczkę”, „nie wchodź tam, bo złapiesz kleszcza”. Dziewczyny z Mead Ladies twierdzą nawet, że przyroda bywa nam przedstawiana jako niszczycielska siła, która tylko czyha by zrobić nam krzywdę. A zielarstwo pokazuje, że to nie wina przyrody, ale naszej niewiedzy. Wystarczy coś poznać, by móc ocenić, czy nam to zagraża czy nie.
KK: A jak wyglądały Twoje spotkania z bohaterkami? Brałaś udział w organizowanych przez nie warsztatach, towarzyszyłaś im w zielarskich wyprawach?
SK: Tak, zawsze robiłyśmy razem coś zielarskiego. Razem z fotografka, Ewą Dziduch, która robiła zdjęcia do książki zjeździłyśmy kawał Polski, bo większość moich rozmówczyń mieszka w dzikich zakątkach, z dala od Warszawy. Z Munką chodziłam nad strumyk oglądać ogromne lepiężniki a potem kręciłyśmy razem krem z dzikiej marchwi. U Anki z Badylologii przygotowywałyśmy w legendarnej wannie ziołową kąpiel, z Aleksandrą Ryzner poznawałam proces destylacji ziołowych preparatów, a Mead Ladies ugotowały mi kolację dokładnie z tego, co znalazły w przydomowym leśnym ogrodzie, m.in. liści żywokostu i żółciaka siarkowego. I najciekawsze jest to, że wiele moich bohaterek nie musi się wybierać na specjalne ziołowe wyprawy – większość potrzebnych ziół rośnie w ich najbliższym otoczeniu. Wystarczy się schylić podczas rozmowy na tarasie.
KK: Rozumiem, że zielarki chętnie dzieliły się swoimi przepisami.
SK: Tak, większość z nich prowadzi profile na Instagramie i to tam, publicznie dzielą się swoimi przepisami. Dziewczyny, z którymi rozmawiałam traktują tę wiedzę jako nasze wspólne dobro i spuściznę po swoich babkach. Dlatego wszystkie chętnie dzielą się swoją wiedzą, a mnie przyjęły z otwartymi rękami.
KK: Fajnie słyszeć, że nie traktują siebie nawzajem jak konkurencji, a ich działalność jest wolna od patentów.
SK: Dla wielu z nich takie podejście do tematu jest wyrazem buntu wobec myślenia narzucanego przez koncerny, które posiadły obwarowaną patentami wiedzę na temat tego, co działa i czego koniecznie powinnyśmy używać, żeby lepiej wyglądać lub lepiej się czuć. Ziołolecznictwo jest swoistą rebelią. Kręcąc kremy z dzikich ziół i panierując w cieście żywokost, moje bohaterki mówią: nie potrzebuję waszych kosmetyków ani cudownych suplementów, nie musicie mi mówić, czego mam używać ani wyznaczać ram, w których mogę funkcjonować. Spójrzcie, wszystko mogę zrobić sama, na własnych zasadach!
KK: Skąd w takim razie współczesne zielarki czerpią inspiracje do tworzenia tych autorskich mieszanek, kremów i specyfików? Korzystają ze starych książek albo zeszytów pozostawionych przez prababcie?
SK: Na początku tak to sobie wyobrażałam. Że przyjadę do nich i na półkach zobaczę stare, oprawione w skórę almanachy czarownic oraz rozpadające się zeszyty odziedziczone po babciach. Niestety problem polega na tym, że kobiety, które kiedyś zajmowały się zielarstwem często były niepiśmienne. Całą wiedzę przekazywały swoim następczyniom ustnie. Dodatkowo, w trakcie ostatniego stulecia, zielarstwo stało się niemodne. Niektórym zielarkom wstyd było się przyznać do tego, czym się zajmują. Że zamiast leków z apteki, proponują składniki z łąki i lasu. Sara opowiadała mi o prowadzonych przez siebie badaniach etnobotanicznych, w trakcie jeździła po polskich wsiach i wypytywała tamtejsze staruszki o ich ziołowe receptury. Szybko okazywało się, że wiejskie kobiety wiedzą o ziołach mniej niż ona – młoda dziewczyna z wielkiego miasta. W mojej książce tylko jedna z bohaterek, Ania Pietrusza wspomina, że korzysta z zapisków własnej babci. Reszta dziewczyn musiała się tego uczyć z podręczników.
KK: Ale przecież wizerunek zielarki kojarzy się bardzo archaicznie, tradycyjnie i romantycznie.
SK: Tak i nie ma nic bardziej mylnego. W książce dużo mówi o tym Sara Dobre Ziele. Że dla większości zielarka to starsza pani z koszem pełnym pachnących roślin. A w rzeczywistości to dziewczyna w ubraniu, w którym łatwiej przedzierać się przez chaszcze i której dom raz na jakiś czas opanowują pająki i owady wyłażące z suszących się na regałach ziołowych witek.
KK: Czy spotkania z nimi sprawiły, że masz już swoje ulubione dzikie rośliny?
SK: Tak, ale są niezbyt sexy. Mój numer jeden – niecierpek himalajski, jest gatunkiem inwazyjnym, zagrażającym naszym rodzimym roślinom. Ale ma fajny, orzechowy smak a moje dzieci chrupią go jak prażoną kukurydzę. Drugą rośliną, do której mam szczególny sentyment jest jasnota purpurowa. Nie ma spektakularnego zastosowania w zielarstwie, ale to pierwsza dzika roślina, którą wypatrzyłam u siebie pod blokiem i od której tak naprawdę wszystko się zaczęło. A na trzecim miejscu mam chyba glistnik jaskółcze ziele, którym można rysować na skórze brązowe „tatuaże”. Ale tak naprawdę wszystkie rośliny są mi bliskie. Bo najważniejsze jest to, że nareszcie to nie są już dla mnie „fioletowe kwiatki z liściem jak pokrzywa”, ale konkretne nazwy i przyroda, którą chcę pokazywać moim dzieciom i którą chcę chronić.