Do czytania nie tylko na lato: Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika
Tytułowy młody przyrodnik to Dara – nastolatek, którego imię w języku irlandzkim oznacza „dąb”. Jako osoba w spektrum autyzmu, od dziecka nie nadążał za głośnym, szybko zmieniającym się światem. Ukojenie i azyl znajdywał wśród przyrody – drzew, ptaków, brzęczenia owadów na łące. „Dziki rok” to jego zapiski od wiosny do zimy o zmieniającej się przyrodzie, o tym, co dzieje się w jego domu i w jego głowie. O gnębieniu w szkole i wsparciu, jakie dostaje od rodziny. Ojciec Dara, naukowiec zajmujący się morzem i ochroną środowiska, jako jedyny stanowi oparcie w świecie ludzkim nie tylko dla niego, ale i dla jego autystycznych mamy, brata i siostry.
„Mimo młodego wieku Dara ma na koncie wiele osiągnięć i jest najmłodszą w historii osobą odznaczoną medalem Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (RSPB) za działalność na rzecz ochrony przyrody. Jego debiutancka książka zdobyła uznanie i rozgłos oraz liczne nagrody, w tym m.in. najbardziej prestiżową brytyjską nagrodę dla literatury przyrodniczej, The Wainwright Prize. Jest głosem młodego pokolenia, zatrwożonego tym, co przyniesie przyszłość – wyjątkowym głosem, który zaraża zachwytem i uważnością”.
Z całego serca polecamy Wam fragment „Dzikiego roku. Zapisków młodego przyrodnika” Dara McAnulty’ego, mamy nadzieję, że sięgniecie po całość. Ksiązka ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. To książka, której potrzebujemy wszyscy, zwłaszcza teraz.
Środa, 25 marca
Irytują mnie te ostatnie podrygi zimy, całe to czekanie na przejście przez portal do koloru i ciepła rozbudza moją najgorszą cechę charakteru: niecierpliwość! Jednak dziś ciepło powietrza, brzęczenie i buczenie stłumiły irytację. W końcu wiosna zaczęła przeganiać umykające cienie zimy.
Tego ranka wszyscy poszliśmy do jednego z naszych ulubionych miejsc: Big Dog Forest, plantacji świerków sitkajskich przy irlandzkiej granicy, trzydzieści minut od domu, wysoko na wzgórzach, z dolinkami porośniętymi przez wierzby, olchy, modrzewie i w połowie lata pełnymi borówek. Dwie formacje z piaskowca – Little Dog i Big Dog, Mały Pies i Duży Pies – powstały podobno wskutek zaklęcia rzuconego na Brana i Sceolana, ogromne psy legendarnego Fionna Mac Cumhailla, myśliwego-wojownika i ostatniego przywódcę mitycznego ludu Fianna. Legenda głosi, że podczas polowania dwa psy Fionna zwietrzyły woń złej wiedźmy Mallacht i ruszyły w pościg. Wiedźma rzuciła się do ucieczki i zmieniła w jelenia, by je zostawić w tyle, ale psy ciągle się do niej zbliżały, więc Mallacht rzuciła potężne zaklęcie, a ono zmieniło psy, mniejszego i większego, w dwa pagórki, które można oglądać do dziś.
Uwielbiam sposób, w jaki te nazwy opowiadają o ziemi i jak opowiadanie tych historii utrzymuje przeszłość przy życiu. W równym stopniu fascynują mnie naukowe wyjaśnienia, którymi geolodzy rozprawiają się z tą legendą: piaskowiec, z którego zbudowane są pagórki, jest bardziej zbity od występującego w okolicy wapienia, a kiedy wapienne pagórki zniszczały wskutek erozji lodowcowej, to piaskowiec ocalał, wznosząc się nad gruzowiskiem pozostałym po epoce lodowcowej.
Wypatrzyłem podbiał, eksplozje słońca z umęczonej ziemi. Trzmiele gajowe łapczywie piją i zbierają pyłek. Mniszki i ich sojuszniczki z rodziny stokrotek (czyli astrowatych) są często pierwszymi kwitnącymi roślinami zapylanymi wiosną i są niezwykle ważne dla bioróżnorodności. Namawiam wszystkich, których spotkam, żeby w swoich ogrodach zostawiali dla tych roślin dziką grządkę – nie kosztuje to dużo i każdy może to zrobić. Kiedy przyroda jest spychana na peryferie naszego zabudowanego świata, takie małe strefy oporu naturalnej przyrody mogą bardzo pomóc.
Czasem pomysły i słowa czują się uwięzione w mojej piersi – ale nawet gdyby zostały wysłuchane i odczytane, czy to by coś zmieniło? Ta myśl mnie rani i dołącza do innych myśli, które stale toczą bój w moim mózgu, dławiąc radość chwili.
Czasem pomysły i słowa czują się uwięzione w mojej piersi – ale nawet gdyby zostały wysłuchane i odczytane, czy to by coś zmieniło? Ta myśl mnie rani i dołącza do innych myśli, które stale toczą bój w moim mózgu, dławiąc radość chwili.
Cmokanie kląskawki przywróciło mnie tam, gdzie powinienem być, do lasu, więc zacząłem się przyglądać, jak ptak rzuca drobiny żwiru na ścieżkę. Obserwowałem dróżkę w smugach światła i doszedłem do wniosku, że nic nie tkwi w bezruchu. Nawet kamienna ścieżka może się poruszać i zmieniać wraz ze światłem i sylwetkami ptaków w locie. Każda chwila jest obrazem, który nigdy nie powtórzy się w identycznym kształcie. Patrzyłem urzeczony, nie martwiąc się, co sobie pomyślą inni spacerowicze, ponieważ zwykle mieliśmy to miejsce dla siebie. Tutaj mogę być sobą. Mogę się położyć i wpatrywać w ziemię, jeśli zechcę. A kiedy się tak patrzę, to jakieś stworzenie – co nieuniknione – maszeruje mi przy czubku nosa: tym razem to stonoga, która wędruje znikąd dokądś. Podstawiam jej koniuszek palca, a ona łaskocze moją skórę. Uwielbiam to uczucie, kiedy trzymam stworzenie w ręku. Czuję wtedy nie tyle związek między nami, ile zaspokojenie ciekawości. Kiedy przyglądasz się z tak bliska, ta chwila cię pochłania – i raz za razem jest to idealny moment. Wszystkie inne dźwięki znikają z otoczenia. Podsuwam się do trawy i delikatnie opuszczam palec do źdźbeł: stonoga znika w poszyciu.
Bláthnaid i Lorcani biegną naprzód do stoku góry, który opada do Lough Nabrickboy, a tata, mama i ja idziemy powoli, rozmawiając o zastąpieniu w tym miejscu świerków sitkajskich drzewami występującymi tu naturalnie. W zeszłym roku, prawie dokładnie w tym samym czasie, weszliśmy na szczyt wzgórza i podziwialiśmy wspaniały widok, cztery łabędzie krzykliwe – jedyne prawdziwe dzikie łabędzie. Te subtelne, melancholijne sylwetki kołyszące się z wdziękiem na wodzie, z wysoko wyciągniętymi szyjami. Zupełnie jak Dzieci Lira: Aodh, Fionnueala, Fiachra i Conn, na które okrutna macocha Aoife rzuciła klątwę i przez to mieli spędzić trzysta lat na Lough Derravaragh, trzysta lat na Morzu Moyle i trzysta lat na wyspie Inishglora.
Powoli i cicho przeszliśmy do ocienionego stołu piknikowego nad jeziorem, a ptaki zostały z nami – oddając im milczący hołd, siedliśmy i podziwialiśmy je. Czuliśmy się tacy uprzywilejowani. Serce biło mi szybciej, mój oddech był jakby uwięziony w piersi. Ptaki żeglowały nonszalancko, aż nagle rozległ się jazgot i trąbienie. Przybliżyłem się, by lepiej widzieć, ukryty za nagimi gałęziami wierzby. Siedziałem nieruchomo jak powietrze i patrzyłem na rozchodzące się na wodzie kręgi, które zrobiły ptaki szykujące się do lotu: rozpostarte skrzydła, pochylone głowy, nogi gwałtownie młócące wodę, gdy się podrywały, niezdarne płetwiaste kończyny, dające im rozpęd i pozwalające się wybić. I odleciały, trąbiąc, jak królewski orszak. Zniknęły na północnym zachodzie, pewnie w kierunku Islandii.
Trudno mieć choćby słabą nadzieję na powtórkę tego spotkania, patrzę na jezioro i nie widzę łabędzi. Jest puste.
Odczuwam cień melancholii, kiedy schodzimy do stołu piknikowego. Znajduję miejsce i czekam na błotniaki zbożowe, które trwają nieruchomo, dopóki nie przygaśnie światło. Kiedy przychodzi pora, by wracać, rodzice wymieniają porozumiewawcze spojrzenia – i oczywiście mają rację, ponieważ do końca dnia jestem ponury, a gdy wchodzimy do domu, wymykam się do mojego pokoju, żeby pisać, porozczulać się nad sobą. Zero łabędzi. Zero błotniaków.
i Bláthnaid i Lorcan – siostra i brat autora (przyp.red.)