Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Część z was na pewno wie, że obie (Agata i Marta) pochodzimy z Grudziądza. Tam się poznałyśmy w szkole podstawowej na osiedlu Rządz, na którym się wychowałyśmy. Kilkunastotysięczne blokowisko z wielkiej płyty budowane na początku lat 80. położone jest malowniczo wzdłuż skarpy nad Wisłą i graniczy z lasem.

Gdy się wyjdzie poza granice Rządza i minie hipermarket (kiedyś Real, potem Auchan, teraz pusta hala), wchodzi się w ogromny Las Rudnicki, którego ścieżkami dochodzi się do Jeziora Rudnik. Dzieciństwo, mimo, że na blokowisku, miałyśmy blisko natury, a czasy liceum kolorowe, imprezowe pełne kultury i subkultury. Może dlatego obie darzymy rodzinne miasto ogromnym sentymentem i często je odwiedzamy.

Agata napisała do drukowanego numeru „Powietrze” piękną „Pocztówkę z wakacji” z Grudziądza. Przeczytajcie.

Znam dwa typy wakacyjnego relaksu. Pierwszy to podróż, ruch, ciągła zmiana miejsca, poznawanie nowych smaków i zapachów, zwiedzanie. Duże miasta, odległe wyspy i krainy, góry i egzotyczne morza. Makrowyprawy w nieznane.
Drugi typ jest statyczny i sentymentalny. To powtarzane każdego dnia czynności, rutyna, mikrowyprawy w dobrze znane.

Na typ drugi nie ma lepszego miejsca niż małe rodzinne miasto, gdzie zna się każdą ścieżkę w pobliskim lasku i pamięta jeszcze napisy na murze za rogiem, od dawna już zbyt wyblakłe, by je odczytać. Sąsiad z góry żartuje, że nasz pies wygląda jak potomek suki, którą mieliśmy w dzieciństwie. Obiady sąsiadów z dołu pachną wciąż tak samo, a ich kolejny pies nazywa się Dżeki. Jarzębina za blokiem przysłania już pierwsze piętro, a pamiętam, jak jeszcze nie było jej wcale. W piwnicznej suszarni mieliśmy „Klubik”, a pod balkonami robiliśmy domki z koców. Na początku lat 90. kolejka do osiedlowej piekarni była długa na sto metrów. Tam, gdzie kiedyś była księgarnia, teraz jest drukarnia. Tam, gdzie był sklep papierniczy, jest pizzeria. Poczta jest wciąż tam, gdzie była. 

Czasem wychodzę poza granice osiedla. Pokazuję córce jezioro Rudnik, z wałów przeciwpowodziowych oglądamy dziką stronę Wisły. Nazywamy drzewa w drodze na działkę, podziwiamy jeżówki, rudbekie, floksy, trawy tygrysie w rabatkach mojej mamy. Machamy koniom, przyglądamy się bocianom.

Parę razy wyjeżdżamy „do miasta”, tramwajem numer 2, na Starówkę. W parku, do którego przychodziłam z dziadkiem, rzucamy chleb łabędziom i orzeszki wiewiórkom. Jest nowa kawiarnia na Górze Zamkowej, u podnóża wieży Klimek. Moja mama, moja córka i ja. Idziemy zobaczyć pomnik ułana z dziewczyną. Jeden XIV-wieczny spichlerz jest na sprzedaż. Spotykamy się z ciocią Lusią, której nie widziałam od dwudziestu lat. Coraz mniej brakuje jej do setki, a wygląda wciąż tak samo. 

Ciocia ma w życiu parę ważnych zasad: nie rozmawia o chorobach i każdego dnia o 11 pije kawę i je ciastko z inną koleżanką, w innym lokalu gastronomicznym.

Wieczorami sierpniowe słońce odbija się w oknach bloków. Trochę wieje od rzeki. Powietrze jest dziś czyste jak na Lofotach. Zobacz, córeczko, tu mieszkała jedna moja przyjaciółka, a tam druga. A na tamtej ścianie szkoły podstawowej był kiedyś napis: „Tu byłem, Tony Halik”.