Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Ma­ria Strze­lec­ka po raz pierw­szy po­je­cha­ła na Spits­ber­gen w 2014 ro­ku, ale wcze­śniej od wie­lu lat jeź­dzi­ła do Nor­we­gii i Fin­lan­dii na ro­wer, na sa­mot­ne wy­pa­dy z na­mio­tem. Wy­pra­wa na kra­niec świa­ta to nie był przy­pa­dek. Mia­ła to w ży­cio­wych pla­nach od dzie­ciń­stwa, bo naj­le­piej czu­je się tam, gdzie jest zim­no, su­ro­wo i pięk­nie. Wi­dać to na jej fo­to­gra­fiach i ob­ra­zach.

O Spits­ber­ge­nie za­czę­łam ma­rzyć, kie­dy w dzie­ciń­stwie prze­czy­ta­łam książ­kę o ka­pi­ta­nie Shac­kel­to­nie i je­go he­ro­icz­nej wy­pra­wie En­du­ran­ce na bie­gun po­łu­dnio­wy. Nie­dłu­go po tym, jak do­sta­łam prze­wod­nik po Nor­we­gii, nic już w tym kra­ju nie by­ło dla mnie ta­jem­ni­cą, oprócz ostat­nie­go roz­dzia­łu. Ostat­ni roz­dział był o Spits­ber­ge­nie wła­śnie. A że był to sta­ry prze­wod­nik, by­ło w nim na­pi­sa­ne, że to miej­sce jest prak­tycz­nie nie­do­stęp­ne, o ile nie je­steś na­ukow­cem al­bo nie bie­rzesz udzia­łu w zor­ga­ni­zo­wa­nej, bar­dzo kosz­tow­nej wy­pra­wie. Po­my­śla­łam so­bie: „Po­cze­kam to przyj­dzie do mnie sa­mo i na mo­ich za­sa­dach”. 

Któ­re­goś dnia w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych zo­ba­czy­łam post mo­jej ko­le­żan­ki: „Oj­ciec mo­ich dzie­ci pły­nie na Spits­ber­gen, ale to ja zo­sta­ję na lo­dzie”. Na­tych­miast za­dzwo­ni­łam z py­ta­niem o szcze­gó­ły owe­go rej­su. Oka­za­ło się, że przy­ja­ciel pły­nie tam z Wła­dy­sła­wo­wa w cha­rak­te­rze człon­ka za­ło­gi, póź­niej wra­ca sa­mo­lo­tem, więc w dal­szym rej­sie ktoś mu­si go za­stą­pić. By­łam zde­ter­mi­no­wa­na! Prze­ko­ny­wa­łam ka­pi­ta­na stat­ku, wspa­nia­łe­go Jur­ka Ko­sza, że mi­mo bra­ku pa­pie­rów do­sko­na­le na­da­ję się na za­ło­gant­kę, a ten uwie­rzył mi na sło­wo. Pa­mię­tam mo­ment, gdy w ma­lut­kim por­cie w Lon­gy­ear­by­en szu­ka­łam wzro­kiem mo­je­go jach­tu. Nie spo­dzie­wa­łam się, że El­ta­nin, ta czer­wo­na łu­pin­ka, nie wy­sta­je na­wet bur­tą nad ke­ję. Ba­łam się, że oka­że się,  że cier­pię na cho­ro­bę mor­ską, bo prze­cież nie by­ło już od­wro­tu! Szczę­śli­wie ta przy­pa­dłość mnie omi­nę­ła.

Pod­czas wy­pra­wy naj­trud­niej­sze by­ły pro­za­icz­ne czyn­no­ści: przy­go­to­wa­nie i zje­dze­nie obia­du, sko­rzy­sta­nie z „umow­nej” to­a­le­ty na dzio­bie czy cho­ciaż­by za­śnię­cie w ja­sno­ści dnia po­lar­ne­go z gło­wą nie­mal­że na pra­cu­ją­cym sil­ni­ku. Trud­ne by­ło wsta­wa­nie po psiej wach­cie o 4 ra­no. Trud­no też by­ło nie bać się po­lar­nych niedź­wie­dzi. Ale naj­trud­niej by­ło od­na­leźć się po po­wro­cie. Dla­te­go na Spits­ber­gen wra­ca­łam wie­lo­krot­nie. Każ­da ko­lej­na po­dróż by­ła dłuż­sza. Ostat­ni rejs, już z in­nym ka­pi­ta­nem, Mir­kiem Cie­szew­skim, trwał trzy ty­go­dnie.

Na Ark­ty­kę wra­cam, bo czu­ję się tam u sie­bie i na miej­scu. Dzie­cię­ca in­tu­icja mnie nie oszu­ka­ła. Nie ma tam wę­ży i pa­ją­ków, miesz­ka­ją za to psy za­przę­go­we, a lu­dzie bar­dziej dba­ją o prak­tycz­ność niż o fa­son. Lu­bię tam dy­stans mię­dzy ludź­mi, któ­ry jest po­zy­tyw­ny, i lu­bię dy­stans od brze­gu. Na otwar­tej wo­dzie nie ma bil­l­bo­ar­dów, nie ma su­per­mar­ke­tów, nie ma kor­ków sa­mo­cho­do­wych, nie ma ni­cze­go, co by prze­szka­dza­ło. Są za to fan­ta­stycz­ne zwie­rzę­ta, te la­ta­ją­ce oraz te, któ­re cza­sem wy­ła­nia­ją się spod po­wierzch­ni wo­dy. Na Ark­ty­ce nie ma upa­łów, nie ma pia­sku sy­pa­ne­go do książ­ki i ro­bie­nia ka­na­pek na pla­żę. Tam ucie­ka­łam od stan­dar­do­wych wa­ka­cji z ro­dzi­ną.

Ostat­ni raz by­łam na Spits­ber­ge­nie w cha­rak­te­rze prze­wod­nicz­ki wy­ciecz­ki. Mój ko­le­ga mu­siał zre­zy­gno­wać z tej funk­cji i zgo­dzi­łam się prze­jąć je­go pra­cę. Po­trzeb­ne by­ło po­zwo­le­nie na broń, zor­ga­ni­zo­wa­nie tra­sy i za­ła­twie­nie po­zwo­le­nia na rejs od gu­ber­na­to­ra. Za­uwa­ży­łam, jak du­że zmia­ny za­szły tam na prze­strze­ni tych kil­ku lat, kie­dy tam się po­ja­wia­łam. Przede wszyst­kim co­raz więk­szy ruch tu­ry­stycz­ny, co­raz mniej śnie­gu, co­raz szyb­ciej prze­su­wa­ją­ce się i pę­ka­ją­ce lo­dow­ce. Ze­szłej zi­my nie wy­ko­rzy­sta­łam ku­pio­nych bi­le­tów lot­ni­czych na Spits­ber­gen. Za­miast śnie­gu pa­dał deszcz, a fior­dy nie za­mar­z­ły. Po­dróż sku­te­rem do pol­skiej ba­zy na­uko­wej w Horn­sun­dzie by­ła pra­wie nie­moż­li­wa w ta­kich wa­run­kach. Mi­mo pro­po­zy­cji po­sta­no­wi­łam nie przyj­mo­wać wię­cej funk­cji prze­wod­nicz­ki. Nie po­wstrzy­mam  przy­bie­ra­ją­ce­go na si­le ru­chu tu­ry­stycz­ne­go, ale prz­yn­ajmniej nie przy­ło­żę do te­go rę­ki. Mo­gę tam po­pły­nąć już tyl­ko z przy­ja­ciół­mi.

Tekst zo­stał pier­wot­nie opu­bli­ko­wa­ny w Nu­me­rze 24 „Wo­da” ma­ga­zy­nu Zwy­kłe Ży­cie.