Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Emilię Rogińską znam z Instagrama. To znaczy z Instagrama znam rzeczy, które robi, bo Emilia mało pokazuje siebie. Wiem dokąd podróżuje vanem w towarzystwie swojego chłopaka Marco. Jakich rzemieślników w jakich krajach odwiedzają jako „Around the craft”. Podglądam jakie zabawki uszyła jako POOKA toys. Wiem też skądinąd, że przygotowuje piękne ilustracje do pewnej książki. Poznajcie tę zdolną osobę!

Emilia, czym ty się głównie zajmujesz? Tu zabawki, tu podróże vanem
dokoła rzemiosła, tu ilustracje…

To jest pytanie, które sama sobie nierzadko zadaję. Często o tym myślę w kontekście efektywności – no bo czy można robić coś dobrze, robiąc jednocześnie siedem innych rzeczy? Ale to chyba kwestia charakteru. Zawsze miałam na siebie dużo pomysłów. Najbardziej przygnębiało mnie myślenie, że jak wybiorę sobie jakiś sposób ma życie, to będę żałowała. Że zaangażuję się w coś, a okaże się, że to słynne życie jest gdzie indziej, że coś mnie omija. To pewnie ma swoją nazwę w psychologii. Ale to nie do końca jest tylko tak, że trawa jest zawsze bardziej zielona gdzie indziej. Po prostu zawsze chciałam podróżować, rysować, być fotografem, mieć swoje schronisko dla psów, pisać książki, a nawet być piosenkarką, choć nie umiem śpiewać. Czas i doświadczenie zweryfikowały te fantazje. Nauczyłam się trochę trzymać konia na wodzy i iść na pewne kompromisy ze swoją własną głową. Już wiem, że nie będę zakonnicą, ale mogę podglądać życie zakonnic pracując przy konserwacji zabytków. Raczej nie będę miała swojego schroniska dla zwierząt, ale mogę zaadoptować jednego psa. Nie mogę być dobra we wszystkich technikach, ale mogę podglądać tych którzy są – stąd pomysł na bloga.

Chyba najbardziej ze wszystkich rzeczy cenię sobie wolność. Nigdy nie chciałam być czyimś niewolnikiem czy więźniem, a już na pewno nie siebie samej. Dlatego daję sobie wolność i działam mocno intuicyjnie. Kiedy mam pomysły na szycie to szyję, ale jeśli za dwa dni zamarzy mi się haftowanie, to też tego spróbuję. Jest konkurs na książkę dla dzieci? Jeśli mam pomysł i chęci to nauczę się fotoszopa w parę dni i spróbuję swoich sił. Nagle okazuje się ze moja zajawka linorytem, którą miałam cztery lata temu, super poszerza mój wachlarz ilustratorki, a skok w bok w haftowanie doprowadza mnie do nowych technik, które z powodzeniem mogę stosować do moich zabawek.

Czasem jeszcze oczywiście miotam się i gubię sama w sobie, ale powoli wszystkie klocki zaczynają się składać w to, co chcę w życiu robić. Zauważyłam, że rzeczy przychodzą i zaczynają się dziać, kiedy my zrobimy pierwszy krok. Dlatego dużo maszeruję i obserwuję co z tego wyniknie.

Zawsze bałam się nazywać samą siebie artystką, bo wydawało mi się, że to miano zarezerwowane jest tylko dla tych, którzy odebrali odpowiednią artystyczną edukację. Co za dziewiętnastowieczne myślenie! Powoli budzę się do tego i odrzucam swoje własne uprzedzenia i ramy, w które sama siebie wepchnęłam. Staram się bardziej szanować swoją wrażliwość, chyba dojrzewam.

Tutaj blog Around the craft

No to po kolei. Opowiedz o Around the craft.

Od dziecka mnie nosiło, nigdy nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. Oczywiście głównie w wyobraźni, bo byłam bardzo grzecznym i spokojnym dzieckiem. Marzyłam o podróżowaniu, i los (albo moja własna sprawczość, w którą staram się coraz bardziej wierzyć) sprawiły, że znalazłam idealnego do tego kompana – Marco. Poznaliśmy się we włoskich Alpach, gdzie ja pracowałam w hotelu, a on uczył jazdy na snowboardzie. Okazało się, że dwa miesiące wcześniej rzucił pracę, zmęczony ślęczeniem przed komputerem przez dziesięć lat, i jest gotowy do odjazdu. No to jak się domyślasz, resztę wymyśliliśmy już razem.

Szybko jednak zorientowałam się,z e sama jazda, odhaczanie miejsc i liczenie kilometrów mnie ostatecznie nudzą. Jako że nie mogłam w vanie szyć zabawek, czegoś mi zaczęło brakować. Zaczęłam zastanawiać się, co tak naprawdę mnie interesuje i na czym najczęściej zawieszam oko podczas tych wędrówek, czego właściwie szukam w tej wiecznej tułaczce?

No i jak sobie to wszystko w głowie rozpisałam, to wyszło na to, że najbardziej kocham te wszystkie tkania, plecenia, wiercenia, ciekawią mnie wszystkie techniki analogowe robienia czegoś. Moją uwagę zwracają ludzie o zniszczonych od pracy dłoniach, warsztaty, narzędzia. Chyba podświadomie szukam jakiejś autentyczności, której coraz wszędzie mniej, a której wszyscy skrycie pragniemy. Postanowiłam prowadzić taki pamiętnik, a jednocześnie dać tym wszystkim babciom i nie-babciom, siedzącym w kątach turystycznych uliczek i swoich własnych pracowni, trochę faktycznej uwagi i zainteresowania tym co robią. Bo o ile coraz częściej sięga się po oldschoolowe techniki, to wciąż jest to mniejszość. A niektóre z nich umrą razem z babciami, nigdy nie zauważone. Staram się więc je dokumentować. Ja zawsze miałam większą słabość do dobrego fachu w ręce, niż zaskakujących konceptów, taka moja natura.

Czy podróże i kontakt z rzemieślnikami różnej maści zainspirowały Cię
do założenia własnej marki POOKA TOYS? Co to za pomysł?

Raczej na odwrót. Blog powstał w zamyśle jako przerywnik, coś do robienia w czasie kiedy nie mogę robić zabawek. POOKA powstała kilka ładnych lat temu. Wychowana w szumie maszyny do szycia, której używała moja babcia i obserwując mamę, która też wiecznie coś plotła czy malowała, jakoś naturalnie przyszło mi sięgnięcie po szycie. Ale muszę przyznać, że nie jestem super precyzyjna, więc tworzenie ubrań odpadło. Poza tym wydawało mi się to zbyt poważne, a ja zawsze lubiłam dziecięcą wyobraźnię, koślawe linie, sztukę naiwną. To zawsze było coś, co przyciągało moją uwagę przy przeglądaniu albumów ze sztuką, czy internetu. Później odkryłam Donnę Wilson, która stała się moją idolką po dziś dzień. Spodobała mi się lekkość tych kreacji, kolory, humor i pewna wolność, którą daje tworzenie rzeczy dla dzieci. No i zaczęłam tworzyć swoje. Przez lata jednak pracowałam bardzo w kratkę, z uwagi na mój tryb życia, a tego typu lifestyle generuje różne problemy, których nie ma się żyjąc stacjonarnie. Na przykład logistyka: no bo jak prowadzić biznes w dwóch krajach jednocześnie? Bo o ile internet wszyscy mamy jeden i sklep w dzisiejszych czasach nie jest problemem, to już wysyłka dostarcza pewnych zagwozdek. Oczywiście to jest wszystko do wymyślenia i opracowania, ale częsta zmiana miejsca pracy i zamieszkania tego nie ułatwia.

Na Instagramie piszesz o swojej miłości do wełny. Skąd wzięła się ta
miłość?

Kocham wełnę, bo ma nieskończoną ilość kolorów, grubości i tekstur. Ale chyba głównie dlatego, że wyssałam te nitki z mlekiem matki. W domu zawsze było pełno nici i motków, na które kiedyś nie zwracałam uwagi, ale w pewnym momencie stały się dla mnie czymś jak błyskotki dla sroki. Moja mama chomikuje setki rzeczy i teraz kiedy przyjeżdżam do domu, wyciągamy te pudła i zawsze znajdę tam coś co mi się przyda. Z babci zresztą uczyniłam bohaterkę jednego wpisu na moim blogu, jako że ostatnio zaczęłam uświadamiać sobie powoli kim jestem i łączyć do kupy pewne fakty. Postanowiłam podziękować jej w ten sposób, bo doszło do mnie jak wiele jej zawdzięczam. Wpisało się to też idealnie w to, co na tym blogu robię, bo uważam babcię za nieodkrytą artystkę i chciałam, żeby jej dzieła ujrzały wreszcie światło dzienne.

Ja w ogóle lubię materiały. Paczworki, hafty, swetry. Wełna natomiast ma klasę i jest super materiałem do tworzenia czegoś. Jest piękna. Miękka. Trochę surowa. Żywa. Ja chciałabym żyć świadomie, jak najmniej krzywdzić środowisko, wykorzystywać to co jest naokoło. Wrócić do korzeni, strugać sobie łyżki, robić swetry, kochać zwierzęta. Tylko to ma dla mnie sens w tym brudnym świecie. Pewnie jeszcze nie raz użyję akrylowego motka, czy materiału z domieszką poliestru. To droga. I znowu – zostawiam sobie wolność. Coraz częściej dochodzą mnie słuchy na temat ciemnej strony biznesu pozyskiwania wełny, więc kto wie co będzie?

Jak powstają twoje zabawki? Są takie zwyczajne pluszaki, ale są też te w technice punchowania. Przepiękne! Opowiedz na czym polega jedna i druga technika.

Moje zabawki powstają najczęściej przypadkiem i bez planowania, co jest super, ale szczerze mówiąc planuję to troszeczkę okiełznać. Zaczynałam od używania materiałów, które znajdowałam w second handach, przerabiania tych wszystkich opuszczonych płaszczy z pięknej wełny, których na ciuchach jest od groma. Później przerzuciłam się na ścinki materiałów ze sklepów z tkaninami i na podstawie tego co udało mi się dostać, wymyślałam co może z tego powstać. Trochę się to wszystko zmieniło w podroży i te wszystkie przerwy w pracy, na które czasem narzekam, okazują się ostatecznie zbawiennym dystansem. Brak stałych dostawców materiałów, który kiedyś mnie frustrował, spowodował, że sięgnęłam po inne metody, bardziej dostępne tutaj na miejscu. Tak odkryłam punch needle, którym jestem aktualnie bezgranicznie zafascynowana, no bo jak to jest możliwe, że można tak łatwo zrobić sobie samemu materiał? Obezwładnia mnie ten końcowy puszysty efekt, nie mogę się napatrzeć. Potrzebna jest specjalna igła (niektórzy mówią na nią magiczna, bo działa cuda), odpowiedni materiał jako baza (tzw. monks cloth, czyli tkanina naturalna o dość dużym splocie) i włóczki, wełny, co tam chcecie. Powoli myślę o przetwarzaniu plastikowych reklamówek w nitki i zobaczymy co z tego wyjdzie. No w każdym razie nawleka się tę igłę i tka się co się chce. To właściwie taki rodzaj haftu, który jest zbiorem tysiąca małych pętelek, tworzących efekt puszystości. Długość pętelek można regulować rodzajem igły, a różne grubości i tekstury włóczek pozwalają na eksperymentowanie bez końca. Niesamowicie mnie to wciągnęło, polecam wszystkim, uzależnia!

 

Gdzie teraz stacjonujesz? Gdzie można kupić twoje zabawki?

To jest zawsze dobre i aktualne pytanie, ponieważ znajduje się w nieustannym ruchu i podroży. Zmieniają się państwa, krajobrazy i domy w których z jakichś powodów przebywam. W każdym z miejsc jednak tworzę swoje mini biuro, i niesamowite jest to, że od lat, niezależnie od szerokości geograficznej wygląda mniej więcej tak samo. No po prostu na stole zawsze jest maszyna do szycia, gdzieś na polce kolorowe włoczki, i pies. Bo ten pies, a na imię ma Koszula, i ta maszyna to jest coś co jest nierozerwalnie ze mną zwiane i pomaga mi się odnaleźć wszędzie, gdziekolwiek się nie znajdę. Obecnie stacjonuję we Włoszech w przepięknym i przedziwnym mieście L’Aquila, które jest rodzinnym miastem Marco. Dziwnym, bo zostało zniszczone 10 lat temu przez trzęsienie ziemi i zamknięte na cztery spusty. Dopiero teraz życie powoli wraca na ulice, a stare – nowe domy wypełniają się na nowo ludźmi i energią. No w każdym razie stacjonuję tutaj, na jak długo – nie wiem. Być może w lutym przeniesiemy się w Alpy, gdzie Marco uczy snowboardu, a wtedy po raz kolejny spakuję wszystkie włoczki, maszynę do szycia, aparat, czapkę od babci i Koszule pod pachę i pojadę z tymi tobołami, zobaczyć co słychać u starych dobrych górali. A może wydarzy się coś innego i będę gdzie indziej. Jeszcze nie myślę o opuszczeniu kotwicy. Póki co moim gniazdem jest blog Around the craft i POOKA . Co do zakupów, czy innych pomysłów, to zawsze zapraszam na kontaktu priv, ale też oficjalnie ogłaszam, że w styczniu wystartuję ze swoim mini sklepem, tym samym sama siebie ukonstytuuje jeszcze bardziej i zapuszczę mini korzonek. No a może kiedyś spotkamy się przypadkiem na jakimś targu w jakimś kraju, bo lubię targi.

 

Tutaj kupisz zabawki POOKA

Co to właściwie znaczy POOKA? Jakie masz dalsze plany z nią związane?

Kiedy przyszło mi wymyślać nazwę, byłam zafascynowana kinem, oglądałam na potęgę, nawet 3 filmy dziennie. I pewnego dnia trafiłam na film Harvey z Jamesem Stewartem, którego najlepszym przyjacielem był wielki biały królik. Jak później wyjaśniono, ten królik to POOKA (Púca, pooka, phouka), z mitologii celtyckiej opiekuńczy duszek – zwierzątko, stworzonko. Pomyślałam – fajna rzecz, chciałabym żeby moje zabawki i wszystko co tworzę leciało do ludzi z dobrą energią. I myślę, że tak jest, bo musisz wiedzieć, że nie jestem w stanie stworzyć nic, kiedy z jakiegoś powodu źle się czuję. Ja nie mam dzieci, ale wydaje mi się, że jakbym była matką to chciałabym żeby moje dzieci bawiły się czymś wyjątkowym, bo nie każdy przecież ma babcię, która coś takiego specjalnego stworzy. Jestem więc taką trochę babcią, zresztą znajomi mnie tak nazywają. Przyszłość jest nieznana, ale jak zawsze powtarza mój tata za Asnykiem: „trzeba żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe (…)”. Ostatnio dużo o tym wszystkim myślę i postanowiłam ruszyć z kopyta. Skupić się na POOKA i zakorzenić w sobie tego duszka, który sam mnie znalazł. Zamierzam więc żyć tak jak lubię, tworzyć sobie spokojnie i nie ograniczać się. Chcę przyłożyć się do jakości. Chcę nauczyć się farbować wełnę i materiały w naturalny sposób, np. awokado które daje kolor różowy, albo jesiennymi liśćmi, które dają przeróżne odcienie brązu. Chcę mieć frajdę, uczyć się nowych rzeczy i testować nowe techniki kiedy przyjdzie mi na to ochota. Wolę zarobić mniej i dorobić pracując przy zbiorze jabłek w południowym Tyrolu i po pracy mieć ochotę to jabłko wydziergać na drutach, niż sprzedać setkę takich jabłek i się wypalić. Jestem otwarta na współpracę, bo fajnie jest coś wymyślać razem. Z bardziej przyziemnych kategorii: chcę nauczyć się lepszego zarządzania czasem i planowania, bo to moje najsłabsze strony.