Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Wydawca, autor tekstów, producent muzyczny i założyciel marki odzieżowej. Nie należę do największych fanów hip-hopu, ale gdy pojawiła się okazja na rozmowę, mimo początkowych obaw, nie mogłem się oprzeć. Potraktowałem to jak wyzwanie. Rozmawialiśmy o pasji, pracy, „Baśce” oraz o tym, co go wkurwia. Poznajcie zwykłe życie Wojtka Sokoła.

Mateusz Bzówka: Jak wygląda zwykłe życie Wojtka Sokoła?

Wojtek Sokół: Dużo skaczę z tematu na temat. Moja praca polega głównie na spotkaniach, jest więc w miarę przyjemna, ale często muszę rozmawiać o bardzo różnych rzeczach. Najtrudniej przeskakuje mi się między tematami artystycznymi a tymi stricte biznesowymi, bo do obu tych sfer mojej działalności niezbędny jest kompletnie inny mindset. I jeśli starasz się te dwie rzeczy robić dobrze, to jest to wyczerpujące. Męczy głowę.

Jak się w tym odnajdujesz? Z jednej strony jesteś artystą, ale z drugiej – panem biznesmanem, przedsiębiorcą.

Funkcjonuję tak od wielu lat, więc zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale na dłuższą metę – przy takiej intensywności jak w moim przypadku – to po prostu męczy. Fajnie jest być przez pewien czas w jednym konkretnym klimacie, wczutym na maksa – wtedy jest prościej. To pewnie przez to skakanie mało nagrywam i piszę, bo trudno mi się przestawić. Niektóre kreatywne tematy są relatywnie bezproblemowe, zwłaszcza te, w których robię coś z moimi wspólnikami. To na przykład promocja trasy koncertowej czy wymyślanie formatów reklamowych, ale jak mam usiąść i wejść w fazę egzekucji artystycznej, napisać tekst, stworzyć coś swojego, to już jest dużo ciężej. Mam wobec siebie duże wymagania i mało przestrzeni na bycie odizolowanym, żeby tworzyć. 

A czujesz się bardziej artystą czy biznesmanem?

WS: Słowo „artysta” jest w Polsce obciążone jakimś dziwnym zabarwieniem. Głupio o sobie samym powiedzieć, że jest się „artystą”. U nas brzmi to trochę inaczej niż w Ameryce, gdzie każdy może się tak nazwać i być artistic. Ale z drugiej strony, może to dobrze? Bo może właśnie przez to, słowo „artysta” aż tak bardzo się jeszcze u nas nie zdewaluowało. W każdym razie, mi osobiście ciężko o sobie myśleć w kategoriach „artysty”, zwłaszcza gdy porównuję się do twórców zajmujących się klasycznymi dziedzinami, na przykład malarstwem czy dramatopisarstwem.

Jakie jest zatem twoje medium?

Myślę, że dobrze piszę. Oczywiście „dobrze” jest pojęciem względnym. Lubię to, jak piszę, więc mogę powiedzieć bez skromności, że po mojemu piszę dobrze, ale to tyle. Lubię opowiadać, wymyślać, kleić historie i zdarzenia oraz tworzyć sytuacje narracyjne. Tworzę taki storytelling, który zawsze bazuje na prawdzie, ale prawdzie mojej – przekonwertowanej i podkoloryzowanej. Coś widziałem, coś przeżyłem, usłyszałem kilka historii, i z tego zbioru robię jedną opowieść, żeby ta pigułka, którą daję moim odbiorcom, była ciekawsza i dawała lepszy trip. Taka jest moja metoda twórcza, to w niej czuję się najlepiej, i wydaje mi się, że to jest właśnie coś, w czym się sprawdzam. 

Mimo że robię dużo kreatywnych rzeczy, to nie podchodzę do nich z pietyzmem. Wielu z nich nie uważam w jakikolwiek sposób za artystyczne. Zajmuję się głównie działaniem kreatywnym, polegającym na wymyślaniu czegoś od zera. Na przykład budowanie marek emocjonalnych – to jest na pewno kreatywne zajęcie, ale czy artystyczne? Wątpię. Wracając do twojego wcześniejszego pytania, czy czuję się bardziej artystą czy przedsiębiorącą – ani jednym, ani drugim tak naprawdę. Lubię budować, tworzyć coś od zera, lubię wymyślać. Jestem na pograniczu artyzmu i biznesu.

Wszystko, co robię, robię dla siebie, ale myśląc też o innych.

Dla kogo to robisz?

Wiesz co, robię to przede wszystkim dla siebie, to nie ulega wątpliwości. Czasami robię to też komercyjnie. Chwilę temu założyliśmy z chłopakami taką małą agencyjkę Extra Ball i wiadomo, że tam kreacja już nie jest dla nas, ale i tak staramy się tym bawić i cieszyć. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, była reklama dla Allegro z Quebonafide. Dosyć głośna i ciekawa, bo zupełnie nietypowa. I tak właściwie weszliśmy na rynek. Z drugiej strony jest moja firma odzieżowa Prosto – czy ja ją robię dla siebie? W pewnym stopniu tak. Najpierw było wydawnictwo, w którym sam się chciałem wydawać, potem chciałem się sam ubierać, tak a nie inaczej, więc zrobiłem ubrania. Minęło 20 lat, dzisiaj Prosto jest już przedsiębiorstwem. Wszystko, co robię, robię dla siebie, ale myśląc też o innych. Dawno przestałem być tą radykalną, stanowczą osobą, która upiera się, że w Prosto wszystko musi być zaprojektowane tak, jak ona chce. Od dłuższego czasu mamy wielu świetnych pracowników odpowiedzialnych za konkretne działania, mamy dyrektorów kreatywnych różnych linii. Dzisiaj jestem dyrektorem artystycznym, sprawuję nadzór nad całością, ale poszczególne działy funkcjonują tak naprawdę same. Jak widzisz, dużo jest tych wątków i trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na twoje pytanie.

A kto słucha i nosi Sokoła? Lub innymi słowy: kto jest twoim odbiorcą? Wydaje mi się że, zarówno ty – jako twórca i wykonawca, jak i twoja marka odzieżowa Prosto, jesteście superpopularni, i to nie tylko wśród społeczności zainteresowanej kulturą hip-hopu.

Kto jest moim odbiorcą? To też jest ciekawe pytanie. Mam statystyki z Instagrama i Facebooka i z tych różnych danych wynika, że są to ludzie w przedziale wiekowym głównie między 20. a 35. rokiem życia. Patrząc na koncerty, widzę, że pod sceną jest sporo młodych ludzi, ale jednak przeważają osoby dojrzałe. Mój przeciętny odbiorca – celowo nie sięgam po słowo „fan” używane, moim zdaniem, głównie przez osoby, które się wożą – jest nieco starszy od ludzi spotykanych przeze mnie na festiwalach hip-hopowych, gdzie oprócz mnie w line upie znajdują się różne młode zespoły. Słuchacz festiwalowy jest młodszy. Zawsze się zastanawiam, czy to dobrze, czy to źle. I nie znam na to pytanie odpowiedzi. Ale skoro to, co robię, to rap dla starszych, to zawsze można mieć nadzieję, że ci, którzy teraz słuchają innych raperów, jak dorosną i dojrzeją, zaczną słuchać mnie. To oczywiście nic pewnego, bo może w ich oczach jestem już dinozaurem i to będzie przypał mnie słuchać. Ciężko powiedzieć. Na pewno są to głównie ludzie z dużych miast. Bo wszystko, co robię, jest właściwie skierowane do ludzi miejskich.

Tak, i to się czuje, to się widzi, to się czyta. Miasto, ta urban jungle, ze swoimi wadami i zaletami, jest bardzo ważnym elementem twojej twórczości. Może nie bohaterem pierwszoplanowym, ale na pewno też nie zwykłym tłem.

Trudno, żeby nie było. Ja nie znam życia na wsi, ale to nie tak, że nim gardzę. Wiadomo, że warszawiacy od lat mieli łatkę snobów, wystarczy poczytać Tyrmanda czy Hłaskę. I ciężko się z takim odbiorem nie zgodzić – jak ktoś z boku słyszał gadkę, w której każdy, kto nie był z miasta, nazywany był „chamem”, to musiał odbierać to jako bufonadę. Taka była gwara warszawska, obecna zarówno na ulicy, jak i w literaturze. Współcześnie funkcjonuje „słoik”. Nie dziwi mnie więc, że nas tak odbierają, chociaż wiele w tym dowcipu i przekory. Z drugiej strony ciężko się dziwić ludziom wychowanym, podobnie jak ja, w mieście, że nie do końca rozumieją ten wiejski świat. Po raz pierwszy byłem na tyle blisko krowy, żeby ją dotknąć, gdy miałem jakieś 13 lat. Więc skąd miałem znać inne życie niż miejskie? Dzisiaj bardzo lubię naturę, może niekoniecznie sianokosy, widły i pracę na roli, ale lubię spędzać czas z naturą i odpoczywać. Kilka lat temu wyprowadziłem się ze Śródmieścia i zamieszkałem na obrzeżach miasta, mam pod domem las i Wisłę, i nie wyobrażam sobie dzisiaj innego życia, uwielbiam to. Zacząłem na maksa cenić to, czego wcześniej za dobrze nie znałem.

Slow life wjechał ci na pełnej?

Wjechał mi zajebiście. Ale ten slow to wiesz, o tyle o ile, bo u mnie slow to jest chyba tylko dzień na kacu.

W piosence „Chcemy być wyżej” mówisz, że Sokół to „jeszcze nie zgred, a już nie małolat”. Czyli kto?

Właściwie to nie wiem. Ciężko odpowiedzieć jednoznacznie. Jestem zawieszony w przestrzeni pomiędzy dorosłymi problemami a młodzieńczą beztroską: z jednej strony mogę się tylko cieszyć, że jestem w miarę młody duchem, że nie czuję się zgredem, ale z drugiej traktuję to jak pewnego rodzaju upośledzenie, bo mam 43 lata, a czasami zachowuję się, jakbym miał 20. (Śmiech). Często, głównie na imprezach, otaczają mnie osoby o 10 a nawet 20 lat młodsze. Mam wielu takich znajomych. Zazwyczaj lepiej dogaduję się z nimi niż z moimi rówieśnikami. A imprezy z tymi zgredami w moim wieku… to nie jest to samo, jesteśmy na innych stronach tej samej książki. Nudzi mnie słuchanie o tym, że dzieci, że przedszkole nawala, że to, że tamto. Nie mam jeszcze dzieci. To dla mnie kompletnie obcy temat. Choć coraz częściej się przysłuchuję. Jako małolat zawsze miałem starszych znajomych, uwielbiałem z nimi przebywać, ciągnęło mnie do bardziej doświadczonego środowiska. Dzisiaj ciągnie mnie do młodszych, bo z moimi rówieśnikami często nie mam o czym gadać. Nie ze wszystkimi, wiadomo, bo mam cudownych ziomków w moim wieku oraz starszych, szalenie inteligentnych znajomych, którzy pozostają dla mnie autorytetami. Ale to są ci, którzy nie zezgredzieli, pozostali są nudni. 

Obserwuję z dystansu to, co robisz, i postrzegam cię jako twórcę, którego działalność układa się w totalną całość. Podziwiam twój pomysł na siebie. Każda z rzeczy, którymi się zajmujesz, jest nie tylko dochodowa, ale również superfajna! Zastanawiam się, czy od początku planowałeś, żeby tak wyglądała twoja droga twórcza i kariera, czy to się działo trochę z przypadku, trochę na przypale, korzystając z momentu?

Wow. Ja nie umiem słuchać komplementów. Pamiętaj na przyszłość: to idealna droga do tego żeby mnie zdenerwować.

Ok! Ok! 

Ale odpowiadając na twoje pytanie: to jest na pewno mieszanka dwóch rzeczy, o których powiedziałeś. Nie miałem jakiegoś masterplanu na siebie. Nie zakładałem sobie, że będę raperem, że będę miał firmę odzieżową, i że w pewnym momencie założę wydawnictwo. Gdy byłem młodszy, chciałem rysować! Poszedłem nawet do plastyka, ale dosyć szybko zostałem z niego wyrzucony – po pierwszej klasie. Miałem bardzo spoko wyniki w przedmiotach artystycznych i graficznych, ale z tych ogólnokształcących dostałem jedenaście jedynek na koniec roku i tego już obejść się nie dało. 

Ale co, miałeś tak wyjebane na szkołę?

Trochę tak. To był moment, gdy zaczęły mnie interesować zupełnie inne rzeczy. Rysować chciałem, więc miałem dobre wyniki i stopnie. Ale bardziej niż matematyka czy biologia interesowały mnie relacje międzyludzkie i poznawanie uroków życia, że tak to ujmę. Miałem plan, żeby zawsze robić rzeczy, które lubię, bo nawet kiedy są męczące, to jednak nie idę do pracy za karę. Z drugiej strony kompletnie nie wiedziałem, w którą stronę się to potoczy i gdzie wyląduję. Więc jeśli pytasz, czy to był masterplan, czy przypadek, to moja odpowiedź brzmi: pół na pół. Zaplanowałem sobie moje życie bardzo ogólnie, a to, gdzie jestem teraz, jest po części dziełem przypadku. Miałem dużo farta w życiu, czasami go nie miałem, ale na koniec dnia mogę podziękować za to wszystko, co mi się przydarzyło. Mam grubszą skórę, to na pewno, bo spotkało mnie też dużo nieprzyjemnych rzeczy, ale o to chyba chodzi w życiu, żeby się uczyć i hartować. I o ile to nie są jakieś straszne rzeczy, to…

 …co cię nie zabije, to wzmocni. Trochę wyświechtane, ale prawdziwe. No dobra, mamy wytwórnię płytową, mamy modę, no i mamy twoją najnowszą inicjatywę – wydawnictwo literackie Wydałem. Skąd ten pomysł? Po co? Dla kogo?

Fascynuje mnie język, konstrukcja zdań, opowiadanie historii. Lubię skomplikowane rzeczy powiedziane prostym językiem. Już wydając muzykę w Prosto – dawno, dawno temu – zastanawialiśmy się nad publikacją książek i albumów. Jakoś nigdy nie ruszyło to do przodu, więc w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy nie zrobić tego samemu. 

wydawnictwo wydałem jest tutaj

Pierwsze przymiarki do Wydałem robiłem jakieś 2-3 lata temu. Myślałem, że zacznę od albumów, wydawało mi się to prostsze, a w sumie zaczęło się zupełnie odwrotnie, od literatury – i bardzo dobrze. I tutaj widzisz – znowu był jakiś plan, ale pojawiły się czynniki niezależne ode mnie, które spowodowały, że wydarzyło się to właśnie teraz. Pierwszym bodźcem była pandemia, która okazała się idealnym momentem, żeby zwolnić i pomyśleć nad logistyką całości, zwłaszcza, że chciałem duży nacisk położyć na sprzedaż książek online, żeby skrócić dystans pomiędzy czytelnikiem a wydawcą. To nie jest oczywiście jedyny kanał dystrybucji, ale chciałem, żeby pozostał głównym.

Drugą rzeczą jest natomiast to, że Wojtek Friedmann przyniósł mi świetną książkę. „Baśka” pojawiła się nagle, ale w idealnym momencie. Stwierdziłem, że nie ma na co czekać. Działamy! Lockdown sprawił, że miałem czas, aby się tym zająć. I co też jest ciekawe, Wydałem to pierwszy biznes, który postawiłem od zera samodzielnie. Gdy stawiałem Prosto, działo się to pod BMG i dopiero po półtora roku przestało być sublabelem, a ja się usamodzielniłem. Od razu zresztą znalazłem wspólnika, z którym działamy do dzisiaj – Pedra. W agencji mam dwóch wspólników. Właściwie każdy biznes, w który do tej pory wchodziłem, był z kimś – lubię zespołową pracę. Zresztą płyt solowych też bardzo długo nie nagrywałem.

Często jesteś lub ktoś jest u ciebie na featuringu.

Lubię pracę z ludźmi. Uwielbiam burze mózgów, kiedy mamy na tapecie jakiś temat i każdy coś dorzuca, i z tego się rozwija całe drzewo możliwości i pomysłów. Bliski jest mi taki klimat pracy. Przy nagrywaniu solowej płyty – pomimo tego, że byłem doświadczonym producentem wykonawczym – stwierdziłem, że chcę mieć zewnętrznego producenta – kumpla, któremu ufam, Rafała Grobla, który ma super wiedzę i myśli kreatywnie. Potrzebowałem kogoś do tego, żeby móc się zderzać pomysłami. Więc nawet przy solowej płycie wolałem pracować z kimś. Fajnie jest móc liczyć na czyjeś spojrzenie z boku, z dystansu. 

Rola wydawcy książek to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. I mam sporo pomysłów na kolejne tytuły. Teraz z autorem kończymy pracę nad premierą jesienną. 

 A ty masz jakiś pomysł na własną książkę?

Kilka, i nie wykluczam, że wydam coś swojego. Zakładałem wydawnictwo z myślą o publikowaniu innych, ale super by było kiedyś coś napisać. Nie wiem natomiast, czy sprawdzę się w tej formule, bo to jednak zupełnie inne pisanie. Od 20 lat piszę mocno skompresowane, krótkie rzeczy, gdzie całą esencję muszę zawrzeć w bardzo krótkim tekście, a to zupełnie inny warsztat. Na razie samo prowadzenie wydawnictwa przynosi mi dużo satysfakcji, tym bardziej, że pierwszy tytuł szybko zaczął zarabiać.

 I kto kupuje te książki? Ci sami ludzie, którzy są odbiorcami twojej muzyki?

Jakiś procent na pewno, ale są też inni czytelnicy – osoby niekoniecznie będące blisko hip-hopu, ale związane ze współczesną gawędą uliczną. Do tych ludzi „Baśka” dotarła. I to jest super, bo dla mnie ma ona ten streetowy vibe, który tak cenię. W Polsce nie ma definicji klimatu miejskiego. Uliczny styl od razu nam się kojarzy z HWDP, a to nie tylko to. Ulica jest pojemna, ma naprawdę wiele odnóg. Od kapeli podwórkowych, tych oldschoolowych, po młodych sneakerheadów, którzy zbierają buty i wystają po nie po kilka godzin w kolejkach. Ta mieszanka fajnie tworzy urban. Kultura uliczna jest bardzo mocna, ale świadomość współistnienia poszczególnych jej odnóg jest nawet wewnętrznie nikła. Ja uważam, że te wszystkie elementy miejskiego życia powinny się przenikać. W Paryżu, Nowym Jorku czy  Berlinie od dawna mieszają się różne style i oni dobrze na tym wychodzą. A u nas…

 …nadal jednak funkcjonuje podział na kulturę wysoką i niską.

 Tak, i Polacy lubią się szufladkować. Strasznie. Zresztą widzimy, co się dzieje w polityce i społeczeństwie, jaka jest polaryzacja. Uważam, że ta narodowa cecha działa na naszą, Polaków, niekorzyść. Podział jest ugruntowany w naszej historii i naturze. A to nie ma żadnego sensu. Często nie potrafię nazywać gatunku muzyki, której słucham. I gówno mnie to obchodzi. Słucham muzyki. Po prostu. Tak samo jest z wieloma rzeczami. Nazewnictwo powstało po to, żeby łatwiej było coś opisać, opowiedzieć, odnaleźć. A nie po to, żebyśmy się szufladkowali i zamykali, dzielili na jakieś boksy i oddzielali od innych ludzi tylko dlatego, że oni wolą pomarańczowy, a my niebieski. To jest jakaś kompletna bzdura.

Wracając do „Baśki”, czemu Friedmann? Co cię w nim zafascynowało, czemu on jako pierwszy? 

 Bo on świetnie pisze. Znamy się z Wojtkiem dość długo i jest to absolutnie nietuzinkowa postać. Skradł show już niejeden raz, np. pokazując się w kawałku „W aucie” i rapując zwrotkę „Americano – pseudo po tacie…” – wiesz, zamknął grę. Wojtek już taki jest, na co dzień go mało, ale jak już jest, to po całości. I super. On ma niesamowity dar, wystarczy z nim na piętnaście minut usiąść i pogadać. Od lat było wiadomo, że coś z tych jego gadek trzeba skleić. Na szczęście sam usiadł i napisał książkę. I mam nadzieję, że napisze ich dużo więcej. To, co powiem, nie będzie niczym odkrywczym dla kogoś, kto umie czytać i analizować szyk zdania oraz dobór słów – Friedmann pisze w sposób świadomy i prosty, który ja bardzo lubię. Ten podwórkowy sznyt i szukanie synonimów, które niby znaczą to samo, ale których nigdy nie używa się w danym kontekście, to jest kunszt. On to robi świetnie i bardzo to doceniam. I nie tylko ja, sądząc po opiniach autorytetów i recenzentów literackich. Mega cieszy mnie fakt, że nie tylko ja to widzę, że nie ubzdurałem sobie tego, że na końcu nie okazało się, że jaramy się tym tylko we dwóch. (Śmiech).

„Baśka” to baza jednego filaru Wydałem. Drugim filarem mają być albumy i coffee table books

Bardzo chciałbym niebawem ruszyć z albumami. Wiem, z kim chcę zrobić pierwszy. I tutaj znów byłaby to miejska sytuacja. Nie chciałbym publikować błahych rzeczy, a coffee table books tak właśnie brzmią, jakbyś u fryzjera miał trzy książeczki do przejrzenia w poczekalni. Chciałbym, żeby te wydawnictwa były przede wszystkim „jakieś”, żeby nie przechodziło się wobec nich obojętnie. Ktoś może fotografować zarośnięte boiska do koszykówki na blokowiskach i nagle złoży z tego album, na który patrzysz i myślisz sobie: „Ja pierdolę, a widziałeś to w Gliwicach?” Można fotografować i dobrze, i źle. Chodzi chyba tylko o selekcję. Próbowałem teraz wymyślić przykład czegoś błahego, pomyślałem o albumie, powiedzmy, „Rękawiczki do teatru z lat 20. i 30.”, ale kurwa, to przecież też może być ciekawe! Więc nie ma ograniczeń, tylko trzeba to zrobić dobrze. Mam pomysł na album, który mógłbym wydać szybko, bo wiem, że osoba, którą chcę do tego zaprosić, dysponuje dobrym materiałem. Z innej beczki, zgadnij, ile dostałem propozycji książek do wydania.

Ile?

Ponad sto. Zatrudniłem osobę, która jest super zorientowana literacko, a przy okazji ma świetny background miejski, i ta osoba jest pierwszym sitem. Brnie przez te teksty. Zobaczymy, czy coś ciekawego znajdzie. Zacząłem ze dwie rzeczy czytać, ale jak zobaczyłem, ile tego spływa, stwierdziłem, że to bez sensu. Niech najpierw ktoś to przejrzy i jeżeli stwierdzi, że warto, to ja do tego siadam, czytam i ostatecznie podejmuję decyzję w sprawie publikacji. Od szkicu do wydania książki wiedzie zresztą długa droga przez redakcję i korektę. 

 A literatura faktu też was interesuje?

Oczywiście. Niczego nie przekreślam, zależy jakiego faktu. To bardzo pojemna grupa. Literaturą faktu może być i reportaż, i felieton, i biografia.

Myślałem bardziej o reportażowych pozycjach. Mam pomysł na książkę, to może wam podeślę. Wymyśliłem sobie jakiś czas temu, gdy wracałem z jakiejś wycieczki – wiesz, samolot, słuchawki, lekki stresik – że chciałbym napisać zbiór reportaży o Afropolakach. 

Ciekawy temat. U Marka Nowakowskiego czytałem kiedyś o… Murzynie z Polonii. Gość, tuż po II wojnie, grał w zespole jazzowym w Hotelu Polonia. Był najbardziej znanym czarnoskórym w mieście, mówił warszawską gwarą. Oczywiście dzisiaj już nie powinniśmy używać słowa „Murzyn”, aczkolwiek… u mnie na nadchodzącej płycie ono jednak występuje.

Nikt nie zwrócił ci uwagi? 

Użyłem go celowo, ze względu na kontekst. Nikt, kto rozumie uliczną gadkę, nie powinien się poczuć urażony. To jest tak, jak, z całym szacunkiem, ze słowem „pedał”. Mam znajomych gejów, gadamy na różne tematy. Wszystko zależy od tego, co masz w głowie i w jakiej intencji wypowiadasz pewne rzeczy. Jak ktoś do mnie powie: „ty raperzyno”, czy tam nie wiem, „ty chuju”, to zależy, kto to powie, jak to powie, i o co chodzi. 

 

Patriotyzm nie musi być ksenofobią i nacjonalizmem. Nie rozumiem gloryfikacji Polski. My nie jesteśmy lepsi niż inni. Nie jesteśmy też gorsi. Jesteśmy tacy i koniec kropka, i to nie znaczy, że mamy nienawidzić innych. Normalny patriotyzm jest mi mega bliski.

Jakiś czas temu w Noizzie pojawiło się zestawienie raperów, którzy wypowiadali się na temat ich stosunku do społeczności osób LGBT. Wże wiedziałem już, że będziemy rozmawiać, więc sprawdziłem, czy tam jesteś. Nie było cię.

Nikt mnie nie zaprosił. Chyba. 

A, no to sorry!

Musiałbym zapytać, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś mnie do tego zapraszał. Pamiętam jednak coś innego. Kiedyś ktoś dzwonił, żebym się wypowiedział, czy Polska jest gotowa na rapera geja. Powiedziałem, że w tej dyskusji nie zabiorę głosu. Środowisko hip -hopowe latami na całym świecie uważane było za homofobiczne. Myślę, że oczywiście częściowo tak było, ale jest w tym też sporo niezrozumienia specyfiki ulicznego slangu.
Z perspektywy dorosłego człowieka – jakie to ma w ogóle znaczenie, kto co robi prywatnie? Nie rozumiem. Czy ktoś jest Indianinem, Etiopczykiem, Chińczykiem – jakie to ma dla mnie znaczenie? Czy sypia z chłopakiem, czy dziewczyną – co mnie to obchodzi? Jaki to ma wpływ na moje życie? Osobiście jestem natomiast przeciwnikiem adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Spieram się o to czasami z moją dziewczyną, bo nie wyobrażam sobie, co to dziecko mogłoby przeżywać chociażby w podstawówce. 

To twoja perspektywa. 

Natomiast prawne regulacje dotyczące związków partnerskich absolutnie powinny istnieć. To jest nieludzkie, jeśli są dwie kochające się osoby i jedna nie może odwiedzić drugiej w szpitalu, a rodzina, która jej nienawidzi, pójdzie tam i jeszcze zrobi wszystko na złość. To jest zjebane. Należy być człowiekiem w takich sytuacjach i oceniać to normalnie, po ludzku. 

Globalne marki odzieżowe wypuszczają specjalne kolekcje z okazji pride’’ówów, na przykłąd Levis czy Nike, a ostatnimi laty, nieśmiało bo nieśmiało, również polskie firmy. Zabierają w ten sposób głos w dyskusji, angażują się w tęczowe sprawy, okazują wsparcie. Czy Prosto byłoby gotowe na taki krok?

To bardzo skomplikowana kwestia. Nawiązujesz do marek globalnych, ale coś innego oznacza tęczowa flaga w Nowym Jorku, a coś innego w Warszawie. Głównie przez to, jak jest teraz nakręcona cała sytuacja i jaki jest podział społeczny, ale też przez to, że tam ma dłuższą historię. Wywieszenie tęczowej flagi w oknie w Polsce uważane jest praktycznie za deklarację bycia gejem. To wychowanie w innej kulturze i w odbiorze masowym wciąż nie ma u nas innej konotacji. A tęczowa flaga tam, skąd przyszła, oznaczała pierwotnie tolerancję, swobodę, wolność i masę innych rzeczy, i nie była przyklejona tylko do społeczności LGBT, a ogólnie do wolności. Jeżdżę dużo po świecie, rozmawiam z ludźmi i na Zachodzie przecież nie jest tak, że tęczowa flaga w oknie restauracji oznacza, że tu siedzą wyłącznie geje, tylko że nikt nic złego im tam w środku nie powie, bo ludzi nie dzieli się w tym miejscu na hetero i homo. A u nas to bardzo krótka piłka. W Polsce wywieszenie tęczowej flagi powoduje, że dostajesz łatkę uczestnika parad równości. A ja nie chodzę ani na parady równości, ani na marsze niepodległości. Jestem zwykłym obywatelem. Róbcie, co chcecie, dopóki w moje życie się nie wpierdalacie. To straszne, jak bardzo społeczeństwo się podzieliło, i ja bardzo nie chcę się w to mieszać. Ani w jedną, ani w druga stronę. Ten podział jest dla mnie nienormalny. Wiem, że za chwilę będą coraz większe naciski i z jednej, i z drugiej strony: określ się, kurwa. A ja wcale nie chcę się określać, bo nie muszę, i dajcie mi wszyscy święty spokój.

Czujesz się patriotą? 

Tak. I kocham ten kraj. Nie lubię jednak czasami towarzyszącego polskiemu patriotyzmowi mentalu i pewnych zachowań, które są obecne pewnie w każdym społeczeństwie, a które u nas akurat w tym momencie się uwydatniły. Patriotyzm nie musi być ksenofobią i nacjonalizmem. Nie rozumiem gloryfikacji Polski. My nie jesteśmy lepsi niż inni. Nie jesteśmy też gorsi. Jesteśmy tacy i koniec kropka, i to nie znaczy, że mamy nienawidzić innych. Normalny patriotyzm jest mi mega bliski. Ale coraz bardziej bywa mi niestety wstyd za różne zachowania. Ja naprawdę jestem gdzieś pośrodku. Nigdy nie byłem lewicowy. Nie byłem też prawicowy. Jestem liberalny światopoglądowo, bo nie przeszkadza mi inne od mojego życie seksualne, o ile nie jest to pedofilia i prawdziwe zboczenia. Dopóki ktoś sobie żyje i nie wpływa to na moje życie, ani nie krzywdzi innych osób, to niech sobie robi absolutnie, co chce. Na tym polega wolność. Jakie ja mam prawo wchodzić w czyjeś życie? To mnie wkurwia. Patriotyzm nie polega na owinięciu się flagą, chodzeniu z transparentami i darciu mordy, że my jesteśmy najlepsi i jebać innych. To nie jest patriotyzm. Nowoczesny patriotyzm polega na tym, że inwestujemy w ten kraj, inwestujemy we wspólnotę, a nie rozpierdalamy ją i dzielimy na pół. Nowoczesny patriotyzm to inwestowanie w rzeczy, które zaprocentują dopiero za jakiś czas: w naukę, uniwersytety, ekologiczny przemysł, rozwój. Zobacz, jak to się pojebało: ekologia = lewak. A co ma ekologia do lewactwa? To jest chore. Osobiście nie lubię lewicy, bo nie cierpię rozdawnictwa, czyli tego, co robi teraz nasz rząd. Nie cierpię wyciągania ręki po wspólne, „rządowe”, czyli w prostej mentalności niczyje, a to przecież należy do nas wszystkich. To nasze podatki, a nie jakieś magiczne rządowe pieniądze. Dlaczego mam utrzymywać darmozjadów z moich podatków? Dlatego nigdy nie byłem lewicowy. Jestem liberałem – ideologicznie, ekonomicznie i gospodarczo. Światopoglądowo mógłbym zgodzić się z ludźmi z Razem, ale gospodarczo mógłbym iść z Konfederacją. Gdzie jest więc dla mnie miejsce? I takich ludzi jak ja będzie coraz więcej, bo obudzą się i zobaczą, że ten podział jest zrobiony sztucznie – że nie ma tylko A i B, ale jest wiele innych możliwości, i że można się zgadzać i z jednymi, i drugimi, ale połowicznie, bo reszta ich postulatów jest całkowicie nie do przyjęcia. Nagrałem kiedyś taki kawałek „Jestem normalny, czyli dla wielu inny”. I tak podchodzę do relacji z otaczającym mnie światem. Nie bądźmy skrajni w jedną czy w drugą stronę. Nie wymagajmy od siebie deklaracji. I to mój apel, zarówno do prawicowców, jak i lewicowców – nie wymagajcie ode mnie, żebym chodził w jakichkolwiek marszach. Tu się urodziłem, jestem Polakiem, kocham Polskę, i naturalna jest dla mnie biało-czerwona flaga, ale jednocześnie nie mam nic do tęczowej.

Muszę w tym miejscu zapytać o twojego przodka – Stanisława Wyspiańskiego. To pochodzenie jest dla ciebie brzemieniem czy może pomaga? Czujesz się jego spadkobiercą?

Nie. Z racji tego, że robię różne rzeczy artystycznie, to staram się o tym nie myśleć i jak najmniej o tym gadać. To by było niesmaczne. Gdzie Wyspiański, a gdzie ja? Dziadek był na banknotach. Żył krócej niż ja do dziś, i zrobił tak dużo rzeczy, w tak różnych obszarach: reżyseria teatralna, witraże, architektura, pastele. I jeszcze napisał „Wesele”, noż kurwa… Ja mu nie dorastam do pięt.

Różnią was media, to bankowo. Ale myślę, że to też kwestia czasów, w których żyjemy.

Sporo czasu musiałem poświęcić, żeby żyć na jakimś poziomie, czyli zarabiać kasę. Nie pasowałby do mnie wizerunek niedojadającego poety, wielkiego bezdomnego artysty. Ja już spałem na klatkach schodowych. W braku kasy na podstawowe rzeczy nie ma nic fajnego. Już przez to przeszedłem i nie chcę tam wracać. Jest coś takiego, że uważa się, że ci prawdziwi artyści muszą przymierać głodem, a wszyscy inni to zdrajcy ideałów. To ja już wolę być zdrajcą ideałów. Żyjmy. Miejmy do siebie szacunek, róbmy rzeczy, zamiast siedzieć i pierdolić o podziałach, i się bez sensu zastanawiać. Żyjmy, bo za chwilę się okaże, że straciliśmy życie na idiotyczne rozważania i spory.

Nie należę do osób, które z rozrzewnieniem wspominają stare czasy i mówią: „Kiedyś to było lepiej”. Świat się musi zmieniać, ewoluuje non stop. Kiedy w końcu zrozumiemy, że na samym końcu wszyscy jesteśmy Ziemianami? Dopiero jak przylecą Marsjanie? Ludzie patrzą bardzo wąsko – najebmy go, bo jest z Ochoty, a ja z Woli. To się tak zaczyna. Ty z tej ulicy, a ja z tamtej. Potem wy z tego kraju, a my z tamtego. A potem ten z Afryki, a tamten z Europy? A na końcu co? Ten z Ziemi, a tamci z Marsa? Po co marnować życie na niepotrzebne rzeczy? 

To recepta Sokoła na 2020 rok?

Tak. A do tego jeździć, podróżować, rozmawiać z ludźmi na całym świecie i nabierać dystansu.