Projekt Ochrona
Obchody, zeszyt wejść – wyjść, wydanie kluczy, trochę telewizji, gazeta, drzemka, słoik zupy, kanapki z pomidorem z działki. Trzeba jakoś przeżyć dyżur, a nie jest to praca po osiem godzin. Obowiązki przede wszystkim. I jeszcze zadowolenie i serdeczność. Miejsca niezmienione od dziesiątek lat, mimowolnie udekorowane bibelotami, udomowione. Portiernie to zarazem zaplecze i strategiczny punkt.
Stanisław (rocznik 1943) / teatr
Przyzwyczajony do pracy zmianowej. „Całe życie to zmiany, w wojsku na granicy też 24 się robiło, 12 najmniej. „Od 1963 r. w Pomorskiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza – w Porcie Szczecin przy odprawie statków. Zawsze sprawdzane były statki nowobudowane albo po remontach, bo w nich najczęściej ukrywał się pasażer na gapę. W większości wypadków znajdowano go w maszynowni, załogi mu pomagały.
„Od ’91 cały czas po ochronach pracuję. Tu więcej do czynienia z ludźmi, w innych ochronach więcej na monitoringach.” W służbowym garniturze idzie tylko na szatnię, a poza tym, to po swojemu. „Wszystko u mnie musi być na kancik, co służba trzeba uprać i uprasować.” Sam prasuje, nawet żonie. „W teatrze czasem po trzy spektakle grają. Kabaret o 22-ej to my już obsługujemy – ten, co ma dyżur, bo na swój koszt ten z szatni musiałby jeździć taryfami.” Obowiązki: „kontrolować ludzi, jak obcy to muszę zatrzymać (w jakiej sprawie, do kogo, kierować), wydawanie kluczy, pilnować gaszenia świateł, patrzeć na monitoring.”
W pracy zje zupkę chińską, kanapki – sam robi, „niejednolite, jedną z serem, z jakąś szynką, konserwą, z działki ogórek.” Na działce uprawia wszystkie warzywa. Tylko ziemniaków nie, bo się nie opłaca, szkodzą nornice i turkucie podjadki. Krety też kopią, bo miękka torfowa ziemia. „Kwiaty – to żona”. 7 kwietnia mięło 50 lat pożycia małżeńskiego. Do Prezydenta Miasta nie chcieli zgłaszać się po medale i dyplomy, nie ma czasu. Żona robi po 12 godzin w szpitalu (sprzątanie w laboratorium, wcześniej w handlu, przeważnie na mięsnym), więc on pomaga w domu, gotuje. Zajmuje się psem Riko i kotem Muminkiem. W telewizji obejrzy program sportowy i przyrodniczy. „Żona więcej te seriale, patrzę jak muszę, przy żonie. Te seriale trzeba oglądać codziennie, tyle ich narobili.” Marzenie to wygrać w Totolotka, ale mało gra i nie trafia.
Pierwsze są panie sprzątające, następnie administracja, dyrekcja, aktorzy przychodzą na dziesiątą na próbę. Próba to nic ciekawego dla przeciętnego człowieka – powtórki, rozmowy, mielenie tego samego, każdego słówka, potknięcia. Trzecia generalna czasem jest otwarta dla pracowników. Ogląda wszystkie spektakle, w towarzystwie żony. Nie widział jedynie „Przygód rozbójnika Rumcajsa”. Jakieś fatum ciąży nad tym spektaklem, bo jak zaczynał pracę w teatrze osiemnaście lat temu („dojrzały wynik”), to był grany na dużej scenie i wtedy pierwszy raz się nie udało. Po latach znowu Rumcajs, znowu reżyseruje Adam Dzieciniak, znowu gra tytułową rolę Mirosław Kupiec. Mówi sobie: zobaczę. Dwa dni grali i było po Rumcajasie. Nie zdążył.
Henryk (rocznik 1952) / teatr
Henryk jest emerytowanym policjantem. Całe życie pracował, „w piątki, świątki.” Ukończył szkołę podoficerską we Wrocławiu. Wrócił do Szczecina w 1974 r. i zdarzyło się – pilnował komitetu partii. Przy budynku stały dwie oszklone budki. „To było jak punkt karny. Dwie godziny na stojąco, człowiek uzbrojony jak rycerz stał jeden za drugim.” W nocy wartownicy zasypiali, a że wartownia stała przy samych torach tramwajowych, to zabawne panie motornicze robiły pobudkę. Zatrzymywały tramwaj (były wtedy nocne kursy), wychodziły, postukały w szybę albo pohałasowały dzwonkiem.
W teatrze od siódmej rano do osiemnastej jest spokojnie, potem otwiera się drzwi wejściowe, szatnię. „Pracuje się bez kłopotów.” Wydawanie kluczy, odbieranie telefonów i łączenie do kasy (rezerwacji biletów nie może przyjmować). Po przedstawieniu należy pogasić światła, a zaświecić na zewnątrz. Kiedy skakał Małysz, na kanapie w portierni nie było miejsca, bo tutaj był telewizor. Teraz jest w bufecie i tam wszyscy oglądają, co chcą.
Do pracy robi sobie kanapki („bez sałaty, bo zwiędnie”), obiadów nie jada, choć zdarza się zupa w bufecie, „jak zapach człowieka złapie”. Na dyżurze w marynarce, z przyzwyczajenia. Kiedyś chodził w swetrach, to się źle czuł. Pani Dyrektor kazała kupić szare marynarki dla wszystkich portierów. „Jedni przytyli, jedni schudli, i tak to się kończy”. Po pracy to rower, działka – pomidory, ogórki, parę selerów, truskawki, kwiaty, bo żona lubi i poza tym trawa. Trochę przed telewizorem – tylko sport, polityki ma po dziurki w nosie. Ogólnie Henryk jest bardzo zadowolony. „Jak ludzie zaczynają myśleć negatywnie, to nic z tego nie wychodzi.”
Dariusz (rocznik 1969) / teatr
Krystynę Jandę widział dwa-trzy razy, w autografy się nie bawi. Do pracy przychodzi na siódmą, obchód od godziny dziewiątej. Jedna zmiana (całodobowa) to nawet osiem obchodów. Nikt niepowołany nie przejdzie. Jak ktoś niepewny, to usłyszy pytania: do kogo pan idzie, po co. „Klucze nie giną, przecież wpisana jest osoba, która nie zdała. Nawet jak weźmie przypadkowo do domu, to sama przyniesie. Nikt sam nie może brać kluczy.” Trzeba wszystko sprawdzić w środku i na zewnątrz. Szczególnie po spektaklu. Jak z Krakowa, Warszawy, Poznania przyjeżdża późno aktor, który będzie nocował w teatrze w gościnnym pokoju, to trzeba na niego czekać, czuwać.
W teatrze jest od stycznia 2017 r., ściągnął go tata. Dariusz pracował w Selfie na montażu sprzętu gospodarstwa domowego. Akord na trzy zmiany. Stał albo na przodzie produkcji na prasie, albo na końcu taśmy „robiło się poprawki na kontroli”. Później w aptece przyszpitalnej jako pomoc farmaceuty. Za ladą nie stał, lecz pomagał przy robieniu leków, rozkładał towar na półki.
Po dobie na portierni jest dzień wolny, a kolejnego przychodzi się do pracy w szatni na jakieś cztery godziny. Zanim zaczął tu pracę, nie interesował go teatr. „Jak jestem na szatni, jak są dwie osoby, to pójdę i popatrzę, zależy od sztuki.” Fajna sztuka to dla niego komedia typu „Mayday” czy „Kogut w rosole”. Nieraz pójdzie do bufetu na danie dnia za 13 zł i coś słodkiego (choć raczej nie przepada za słodkościami).
A w życiu? „Były czasy dobre i były złe, w jednym roku pochowało się siedem osób z rodziny.” Interesuje się sportem – chodzi o piłkę nożną w telewizji. Jak jest pogoda, to działka przy Dziewokliczu, rybki. Jak ma wolne to nawet do lokalu „Sorrento”.
Kazimierz (1959) / zdjęcia: stocznia, rozmowa: punkt przy remontowanym zabytku
Teraz wszyscy piją. Przejmuje się tym. „Najgorszy moment – nieświadomość czym jest alkohol.” Statystycznie przypada 13 litrów czystego alkoholu na głowę. Kiedyś był drogi i zakup od 13-ej. On sam wstydził się pić na dworzu. Teraz inne czasy. W pracy na ochronie od trzech lat. „Praca jak praca, zależy jaki jest obiekt, jacy ludzie, odpowiedzialność jest ta sama.” Tu bez kanapy, drzemanie na krzesłach.
Murarz od 1976 r., zaraz po szkole. Budownictwo mieszkaniowe, stawiał blokowiska. „Dzisiaj wszystko bajka – taczki, betoniarki, rusztowania coraz lepsze. Ja za młodego w ciury dostałem.” Praca była 7-15. Wciągnął się w towarzystwo starszych fachowców. Było ciche przyzwolenie na alkohol. „Zgubił mnie, poważny koszmar. Poczucie własnej wartości było skreślone, cokolwiek się dotknąłem, alkohol zakończył temat – technikum, prawo jazdy, z pracy dyscyplinarki. Rodzina – kicha.” Pozbierał się, chodził na rekolekcje trzeźwościowe. Upłynął rok, jedna po drugiej tragedie w rodzinie – brat powiesił się przez alkohol, zmarła chrzestna. „Styczeń, ostra zima, na dachu robiliśmy. Kolega mówi: taki mróz, może jednego wypijemy. Jeden, to się nic nie stanie. Koniec. Pojechałem po zewnętrznej, już nie było hamulca. Uznałem, że do niczego się nie daję, nie będę zadręczał rodziny. Zawinąłem walizki i wyszedłem na ulicę.” Bezdomnym był około 12 lat. Dla butelki żebrał, kradł. Pił cokolwiek, „alkohol niekonsumpcyjny z Ruchu”. Niejeden raz był pobity. Brudny, zapuszczony. Skarpetki wrastały w skórę. Miał omamy wzrokowe, słuchowe, padaczkę. „Wiedziałem, że jest źle, ale nie miałem siły.” Uratowała go siostra, przygarnęła na jakiś czas. „Na Mącznej i Żołnierskiej zacząłem swoją przygodę.” Chciał się usamodzielnić, wybrał schronisko na Hryniewieckiego. Powoli wracał do zdrowia. Program 12 kroków. „Zaakceptowałem, że to jest choroba. Bardzo się wstydziłem. Odstawiłem alkohol, a problemy dalej te same. Doskwierało mi, co tak naprawdę jest istotą tego wszystkiego. Nie piję tyle czasu, a ciężko mi się żyje. Milion dwieście pytań, milion dwieście zagadek. Po latach zrozumiałem na czym cały ten pic polegał. Odkryłem Amerykę, odkryłem swój egoizm, zarozumiałość, lęki. Te sprawki – wady człowieka. Nie byłem przygotowany do życia w rodzinie, ani dla rodziny. Strach przed odpowiedzialnością mnie dobił. Nie byłem w stanie rzeczywistości udźwignąć, bo jej nie rozumiałem. Jestem wierzącą osobą, wiara była też roszczeniowa. Nie dostałem od Pana Boga to, o co prosiłem, ale dostałem wszystko to, co potrzebowałem. Były takie momenty kiedy odważnie wchodziłem w przeszłość, bałem się, że odkryję coś takiego, że nie dam rady. To co szukamy nie jest w kościele, ośrodku, Wielkiej Księdze, ale w nas.”
Nie pije od 1997 r. Mieszka sam, w domku, który postawił sobie na działce. Zrobił też huśtawkę, „przywracam sobie dzieciństwo, którego nie miałem. Bogu dziękuję za to, że mi się udało, raz-dwa razy w roku jadę do Lichenia na „Mityng pod gwiazdami”. Dorastam na nowo. Praca ze sponsorem pokazała całe oblicze mojego problemu. Najważniejsza wartość na dzisiaj – praca nad sobą. Przebudować całe życie – od wiary do nadziei, miłości – to nie jest takie proste.”
Na działce czuje wolność, od wszystkich nałogów, także od tytoniu. „Ze wszystkiego sobie zdaję sprawę. I z tego, że może nastać chwila słabości.”
Jan (rocznik 1945) / biurowiec z okresu PRL
W ochronie pracuje od dziesięciu lat. Cuda cudeńka przeszedł, więc docenia obecny punkt. Obchód bezwarunkowo, dziennik służby, przepustki, co godzinę odbijanie – meldowanie się (nowoczesne środki łączności – połączenie satelitarne). Spóźni się dziesięć minut, dzwonią z Warszawy. Od godziny 18 wpisuje wejścia, przy świątecznych dniach wejście-wyjście. „Tyle zajęć, nie ma czasu na nudzenie, problem gazetę przeczytać, bez przerwy coś się dzieje.” Wystrój portierni to dzieło zmienniczki, pani Ani („w tym miejscu od zarania dziejów”), on przyszedł na gotowe. Do pracy przynosi bułeczki z ziarnem, do tego wędlina, żółty ser. Jedna musi być z dżemem – do kawy. Dżem wyłącznie jagodowy, bo dobry na oczy. W woreczku śniadaniowym codzienna porcja: papryka, rzodkiewka, sałata, pomidor. Kawa z mlekiem, rozpuszczalna, którą „nie powinno się pić, bo dużo aluminium”.
Z wykształcenia jest mechanikiem samochodowo-ciągnikowym. W technikum trzy zęby dał sobie wyrwać, żeby uniknąć klasówek. Do Szczecina przyjechał do wojska. Pracował w cukrowni i w porcie, do emerytury. Jako mechanik, brygadzista, dyspozytor – po tym jak podupadł na zdrowiu. Zajmował się towarami drobnicowymi.
Wychowany w duchu patriotyzmu, nigdy nie zapisał się do partii. W 1956 r. cała rodzina oddawała krew dla Węgrów, ciotka nawet zemdlała. Został odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności, ma też legitymację działacza opozycji antykomunistycznej, był represjonowany.
W 1980 r. Port także strajkował. Jan dostaje zadanie: przywieźć kawę. Jeździł po wielu sklepach, dopiero w „Delikatesach” przy ul. Krzywoustego pani kierowniczka dała jedną torbę – takie zmiotki, pół zmielona, pół ziarna. Druga torba to pokruszone ciastka. Odtąd zawsze będzie organizował jedzenie dla trzech tysięcy ludzi – w ’80 i ’88.
Pierwszy był karton konserw mięsnych. Za chlebem wchodził do każdej piekarni. Właściciel jednej się bronił, bo już zaopatrywał stocznię, ale górę bitek z makiem dał. Od rzeźników było to, co się nie sprzedało, a do zupy nadawało się idealnie. „Żebrało się za tym jedzeniem.” Wszystko sam kwitował, nawet nie wiedząc co podpisuje. Wypożyczył dwie patelnie, do tego bańka oleju, i taki zestaw porozdawał po wydziałach. Na terenie Portu strajkujący łowili ryby na potęgę, krąpiki brały wiadrami. Wyczyścili, sparzyli i wrzucali na te patelnie. Pomogły też okoliczne stołówki, które zgodziły się gotować trochę więcej. Nadwyżki ładowane były w baniaki, termosy i wywożone do innych zakładów. W 1988 r. była lepsza organizacja, od razu dostali przydział prowiantu na rozpoczęcie strajku. Zupa w proszkach była w dużej ilości, w workach.
Dalekim wujkiem był Pan „Profesor” badający procent cukru w cukrze i użyczający głosu Misiowi Uszatkowi. Nie przytrafiła się okazja na spotkanie z Mieczysławem Czechowiczem. Nawet kiedy ten był w 1963 r. w kinie „Kosmos”. Nie dopchał się do niego.
W domu ze zwierząt toleruje tylko muchę, której nie może złapać. Lubi majsterkowanie, żadnego fachowca nie zaprasza. Spróbował na krótko rolnictwa – plantacja buraków cukrowych, kapusty. Potem już tylko dwie działki. „Kompociki się robiło, ale dzieci wolały soczki z kartonu. A dzisiaj jak przychodzą, to tylko o kompot pytają.”
Krzysztof (rocznik 1951) / targowisko
Na emeryturze od 1995 r. Początkowo robił w remontach, potem cały czas w ochronie. Pracuje w godzinach 17.00-7.00. „Koń się nie przyzwyczai, ale człowiek się przyzwyczai. Mamy napadówkę, jak to się mówi „papugę”. Nam nie wolno człowieka dotknąć, możemy tylko przedzwonić, przyjeżdża patrol interwencyjny. Odbijamy się kartą, biling jak na telefonach, są kamery.” Jest ich siedem, a będzie trzydzieści. I nowe monitory. Jedną kamerę zasłaniają gałęzie orzecha, więc pamięta o przycinaniu. O 19.00 przymykana jest brama. „Jest zeszyt, zapisujemy pojazdy, co wjeżdżają.”
Dwa lata przed emeryturą zaczęły go bardzo boleć łydki. Lekarz: początki miażdżycy, rzuć pan palenie, to pożyjesz. Nie pali, je sprawdzone produkty. „Zjem, nie mam zgagi – nie ma chemii. Zjem, mam zgagę – chemia.”
Kanapki robi na miejscu. „Mam chleb, Smakowitą i szynkę. Kupuję szyneczkę klasyczną w Biedronce, wybieram, żeby była ze słoniną, wtedy nieoszukana. Nieraz wezmę serek Tutti i rogal do tego – to na słodko.” Oszczędza się jednak, z powodu nadwagi. „Teraz, tak jak jestem ubrany, kieszenie pełne klamotów, to 139 kg. A zawsze najwięcej miałem, góra, 105 kg.” Ubrania kupuje ze stretchem. Duży był już od urodzenia – 6700 g.
Po szkole pracował jako monter instalacji gazowej, do 1969 r. Wtedy dostał powołanie do wojska, skierowanie do Pomorskiej Jednostki Wojsk Ochrony Pogranicza. Tutaj był ponadto palaczem i prowadził bar kawowy. „Wojsko to mi życie ułożyło” – ma na myśli przyszłą żonę, poznaną w tym okresie. W 1972 r. przyjął się do milicji. Najpierw posterunek w Kołbaskowie, a od 1980 r w Szczecinie. „Tyle lat miałem broń, ale do nikogo nie strzelałam, mam tę satysfakcję, że nie strzelałem do ludzi. Nie rób komuś tego, co tobie niemiłe. Jak się naciśnie, nie powie się: pocisku wróć. Koniec, poszło. Byłem w partii, ale dzieci pochrzczone, pobierzmowane, ślub kościelny.” Tej milicji żałuje jednak najbardziej w życiu. Z przyjemności po pracy wymienia wędkowanie. Największy okaz to sum 8,11 kg z Regalicy.
Planuje nie za długo popracować w ochronie. „Siada mi kręgosłup, nogi drętwieją.”
Justyna Machnik – po godzinach etatowej pracy w branży IT przewodniczka po Szczecinie, animatorka, autorka artykułów o szczecińskich fenomenach. Projekty własne: Szczecin szlakiem PRL i Usługi dla Ludności. Tworzy leksykon szczecińskich posadzek.
Michał Wojtarowicz – fotograf samouk, który z aparatem najchętniej odnajduje się podczas takich działań i wydarzeń jak koncerty, spektakle, festiwale, warsztaty. W centrum jego zainteresowania jest człowiek oraz emocje, które są nieodłącznym elementem każdego z działań artystycznych. Wystawy: marzec 2019 – „Tocar el sentimiento” (20 portretów koncertowych wykonanych podczas pobytu w Barcelonie w latach 2017-2018), maj 2017 –
„Praca w toku” (o poszukiwaniu własnego języka twórczego w fotografii koncertowej i teatralnej).