Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Sorge czyli Boża Wola to małe miasteczko na Lubelszczyźnie, w którym rozgrywa się historia powieści Aleksandry Zielińskiej. Tragedia związana z wydarzeniami w miasteczku zmienia życie paru rodzin. To powieść o stracie i o żałobie. Z Aleksandrą Zielińską rozmawiamy o jej ostatniej, niezwykle osobistej książce.

Tytułowe Sorge, czyli miasteczko o nazwie Boża Wola istnieje naprawdę na Lubelszczyźnie. Czy z prawdziwego miasta wzięłaś jedynie nazwę, a może więcej?

Z prawdziwie istniejącej miejscowości rzeczywiście zapożyczyłam nazwę, która w zestawieniu z niemieckim słowem “sorge” uruchomiła we mnie mnóstwo skojarzeń. Korzystałam z doświadczenia, inspiracją częściowo była rzeczywiście Lubelszczyzna, bo w trakcie studiów spędziłam tam mnóstwo czasu podczas swojej pierwszej pracy terenowej w geodezyjnej firmie. Ale i inne przestrzenie, zasłyszane historie, filmy (w książce silnie zaznacza się wpływ Larsa Von Triera, bo podczas pracy przypomniałam sobie zarówno Dogville, jak i Melancholię, jeden z moich ulubionych filmów wszechczasów), a przede wszystkim wyobraźnia. W „Sorge” po raz pierwszy chyba tak mocno zaufałam intuicji, bardziej niż precyzji, z którą konstruowałam poprzednie książki.

Wychowałaś się na wsi, wśród przyrody, której nie brakuje w Twoich książkach. Mieszkasz w Krakowie. Dlaczego zabrałaś się za małe miasteczko?

Rzeczywiście, od czasu studiów mieszkam w Krakowie, przyjechałam na pierwszy rok i tak po prostu zostałam, aczkolwiek coraz silniej czuję, że potrzebny jest ruch w przyrodzie i zmiana. Pochodzę natomiast z maleńkiej wioski na Podkarpaciu, która wciąż jest dla mnie ważną przestrzenią. Myślę, że przez ten dysonans trudno mi się gdziekolwiek poczuć u siebie, na miejscu, w domu.

Do tej pory pisałam głównie o dużych miastach lub małych hermetycznych wsiach blisko natury, a tym razem zamiast badać kontrasty między tymi sceneriami chciałam poszukać czegoś innego, skupić się na szarościach, z których czasem można wyczytać więcej niż z jaskrawych kolorów. I takie też jest moje Sorge – miasteczko gdzieś na Lubelszczyźnie, trochę zapomniane przez świat, trochę odpamiętane przez mieszkańców, wprawdzie położone przy ruchliwej krajówce, ale wciąż zanurzone w osobnej bańce, zbudowanej wokół kultywowania przeszłości. Sorge żyje tym, co już było – i właśnie, żyje, bo chciałam z miasteczka uczynić kolejnego bohatera, organiczną istotę, która się wierci i przebudza.

Istotnym dla powieści miejscem jest dwór rodu Czyżewskich, inspirowałaś się jakimś prawdziwym dworkiem?

Rzeczywiście, inspirowałam się historią dworku z moich rodzinnych okolic, w którym doszło do tragicznych wydarzeń podczas drugiej wojny światowej. Szukałam informacji na ten temat, rozmawiałam z pracownikami miejscowego muzeum, zwiedziłam sam budynek, sporo czasu spędziłam w okolicznym parku. Niemniej jednak w finalnej wersji książki raczej subtelnie nawiązałam do rzeczywistych detali, w przeprowadzeniu riserczu bardziej chodziło mi o wychwycenie mechanizmu przekazywania sobie traumatycznych historii z pokolenia na pokolenie. Interesowało mnie nakładanie własnych interpretacji na prawdę, konstruowanie się legend miejskich i wiejskich, kształtowanych w zależności od opowiadacza. Sama uwielbiałam, jak rodzice czy dziadkowie opowiadali mi o przeszłości, wzbogacając ją o swój punkt widzenia, w efekcie rosła kula śniegowa kolejnych narracji, z którymi dojrzewałam.

Piszesz o kobietach, które nie mają lekkiego życia: matkach i córkach – o stracie i o żałobie. Czy trudno dochodzi się do siebie po napisaniu takiej książki, wydaje się dość osobistej?

Racja, dwa główne tematy, jakie w “Sorge” eksplorowałam to rzecz jasna wspomniana żałoba, ale i próba odzyskiwania głosu. Oba te zjawiska starałam się ująć jak najszerzej. Z jednej strony czytamy o żałobie po osobach tragicznie zmarłych w wyniku wypadku, a z drugiej mamy bardzo zbliżone emocje, towarzyszące rozstaniu, poronieniu, czy utracie wspomnień. Natomiast podnoszenie własnego głosu to niezgoda, by naszą historię opowiadał, zakłamywał ktoś inny – to bohaterki chcą robić to same, po swojemu, z całym ryzykiem, jakie się z tym wiąże. I racja, bohaterki reprezentują przeróżne życiowe doświadczenia. Anonimowa dziewczyna zmaga się z syndromem ocalonej, a przez to wykluczonej przez lokalną społeczność, ni to cud, ni to klątwa. Tula zatraca się w żałobie po zmarłej córce. Adela zmaga się z postępującą demencją i w tym całym zapomnieniu chce zachować kobiecość i te wszystkie elementy, jakie czynią z niej Adelę. Wszystkie bohaterki są mi w jakiś sposób bliskie, więc rzeczywiście trudno mi było wyjść z ich świata, ten proces trwa chyba dalej, ale już płynnie w kierunku innych trzasków, innych skrzydłokwiatów i innych flamingów.  

 Jak wyglądała praca nad książką? Ile trwała? Gdzie pisałaś? W jakim rytmie?

Praca nad książką okazała się bardzo wymagającym doświadczeniem, zarówno pod względem emocjonalnym jak i fizycznym. Pierwsze myśli o tej historii pojawiły mi się dawno, już na etapie kończenia zbioru opowiadań “Kijanki i kretowiska”. Potem moje życie wywróciło się do góry nogami i tak naprawdę zaczęłam pisać na zgliszczach, w nowej rzeczywistości, ale na starych zasadach. Zatem na pierwszym miejscu zawsze konstruowanie historii w głowie, myślenie o niej i wałkowanie na wszelkie strony, a potem kwestia najtrudniejsza, czyli szukanie właściwego języka. Po raz pierwszy zabierałam się za trójgłosową narrację i tak szeroko zakrojony czas, jaki obejmowały wydarzenia (od czasów okołowojennych do współczesności) – wiedziałam, że to wymaga specyficznego doboru narzędzi. Kolejnym etapem jest już mrówcza praca przy komputerze, czyli czyste, fizyczne pisanie, następnie redakcja, a w moim przypadku dochodzi jeszcze czytanie na głos, bo zawsze zależy mi na uchwyceniu właściwego rytmu zdań, co czasem może być uciążliwe dla moich bliskich, bo czytam niektóre fragmenty raz za razem. Pisałam głównie w domu, rzadziej w czytelni, bo do pracy potrzebuję niemal absolutnej ciszy, ewentualnie białego szumu mojego osiedla.

Różowy flaming na okładce może zwieść czytelnika, dając złudne wrażenie optymistycznej lektury. Rozumiem, że to celowy zabieg. Jaki miałaś wpływ na okładkę? To Twój pomysł?

Owszem, flaming na okładce jest poniekąd przewrotny, ale moim zdaniem bardzo dobrze koresponduje z treścią. Przede wszystkim stanowi jeden z symboli, przypisany bohaterce, Tuli, swoisty totem kobiety, która jak rajski ptak została wyrwana z naturalnego środowiska gdzieś w wielkim świecie, gdzie zdobywała tytuły miss i wydawałoby się, że możliwości są nieskończone, wprost do miasteczka w zapomnianej części kraju, które te możliwości sukcesywnie zaczęło obcinać. Flaming wraz z trzaskiem i skrzydłokwiatem przebija się przez całą historię. Autorem pomysłu na okładkę i jej samej jest Tomasz Majewski, niesamowicie utalentowany grafik – mam wrażenie, że doskonale rozumie, jak zaprojektować moje książki w zgodzie z ich zawartością. To już nasz trzeci wspólny projekt i mam nadzieję, że nie ostatni.

Czym zajmujesz się poza pisaniem książek i opowiadań?

To trochę skomplikowana kwestia, bo wciąż jestem aktywna zawodowo w branży ściśle związanej z moim pierwszym kierunkiem studiów. Mianowicie, pracuję jako farmaceutka w aptece otwartej – na szczęście w niepełnym wymiarze godzin, bo inaczej nie umiałabym wszystkiego pogodzić. Należę również do zespołu literackiego przy Studio Munka, gdzie zajmuję się pracą nad scenariuszami różnej maści. Poza tym sporo czasu spędzam w rodzinnej wsi i doglądam gospodarstwa, dużo radości daje mi prosta praca w polu, robienie przetworów i dbanie o ogród. Z upływem czasu coraz bardziej zaczynam doceniać codzienność.

Jakie są Twoje dalsze plany? Teraz trwa okres promocji książki, odpoczniesz, czy zabierasz się za kolejną?

Jestem osobą aktywną, prawdę mówiąc ciągle szukam sobie nowych zajęć i nowych wyzwań, ale tak jak wspomniałam wcześniej, praca nad Sorge była wyczerpująca i chyba nadszedł czas, żebym w końcu odetchnęła, na pewno od dużych narracji. Chcę powoli wrócić do krótkiej formy, za którą się stęskniłam, a mam wrażenie, że czuję się w niej dobrze i intuicja mi podpowiada, że jeszcze mam z nią coś do zrobienia. Szukam również nowej przestrzeni dla języka i znakomitą odpowiedzią okazały się dla mnie teksty dramatyczne. Na razie się z tą formą oswajam. Wzięłam udział w warsztatach dla dramatopisarek, organizowanych przez Agatę Dąbek w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, efektem będzie cyfrowa antologia. Jesienią zadebiutuję w Dialogu, a przez resztę roku zajmę się pracą nad dramatem, na który otrzymałam właśnie stypendium twórcze miasta Krakowa. W międzyczasie mam zamiar odpocząć i liczę, że w końcu mi się uda.

 

 

Tu kupisz książkę