Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

O tym, jak odnieść sukces w branży wydawniczej, o partnerskim układzie opartym na zaufaniu i o satysfakcji wartej milion dolarów rozmawiamy z Adrianem Magrysem i Mateuszem Surmą, założycielami niezależnej wytwórni płytowej Lanquidity Records

Ola Kozak: Pamiętacie, kiedy pierwszy raz pomyśleliście o założeniu labela i o tym, że to się może udać?

Adrian Magrys: Znamy się z Mateuszem od wielu lat i często rozmawialiśmy o tym, że fajnie byłoby stworzyć label. Nie mieliśmy pojęcia, kiedy i w jaki sposób to zrobimy, ale pierwsza myśl pojawiła się na koncercie Speakers Corner Quartet. Stwierdziliśmy wtedy, że to jest ten moment i to jest ten zespół, którego płytę chcemy wydać.

Mateusz Surma: Tak też się stało – pierwsza płyta w katalogu Lanquidity to właśnie Speakers Corner Quartet. Zawsze wiedzieliśmy, że chcemy robić coś związanego z muzyką. Zaczęliśmy od organizowania koncertów w Londynie, ściągnęliśmy parę zespołów z Polski, współpracowaliśmy też z artystami brytyjskimi. Dziewięć lat temu podjęliśmy decyzję o założeniu labela. To była długa droga – wszystkiego uczyliśmy się od zera, od kwestii prawnych po tematy produkcyjne.

Obaj wywodzimy się z szeroko rozumianego punk rocka, niezależnej sceny końca lat 90. Już wtedy pojawiła się myśl, że wytwórnia płytowa nie musi być korporacją, może być mała i niezależna, że byłoby fajnie taką założyć. Wtedy niezależne wytwórnie istniały w świadomości ludzi jako coś nowego i odważnego, zarówno w Polsce, jak i za granicą, dzisiaj wygląda to inaczej.

AM: Inspiracją dla nas był ruch DIY i to tak naprawdę stanowiło podstawę labela – chcieliśmy to zrobić po swojemu, z nadzieją, że się uda. Wiele innych labeli i twórców poszło tą drogą. To jest autentyczne i wiarygodne – prezentujesz coś co naprawdę kochasz.

OK: Wspominacie lata 90. – dużą rolę odgrywała wtedy prasa muzyczna.

AM: W czasach, kiedy nie było internetu, a dostęp do muzyki był dużo bardziej ograniczony niż teraz, najważniejszym magazynem był dla mnie „Brum”. To była gazeta, w której można było poczytać o jazzie, yassie, noise’owych rzeczach z Ameryki, hip-hopie. Wszystko było nowe, wszystkiego chciało się posłuchać, a kiedy już się udało, to czuło się megaradość. Moją wielką inspiracją i swoistym guru prasy muzycznej był redaktor Rafał Księżyk – pisał o muzyce jak nikt inny wtedy w Polsce i był motorem dalszych poszukiwań. Pamiętam, jak co miesiąc czekałem, aż wyjdzie nowy numer magazynu, zastanawiając się, co nowego w nim znajdę. Wydaje mi się, że teraz wszystkiego jest za dużo, przy tak łatwym dostępie do muzyki często tracimy czas na mało wartościowe rzeczy, kiedyś podejście do muzyki było inne, bardziej wyjątkowe.

MS: Dla mnie równie ważna była „Antena Krzyku”, do której również pisał Rafał Księżyk. Swoją drogą, to właśnie Księżyk zrecenzował w „Machinie” naszą pierwszą płytę.

AM: Wysłaliśmy mu nasz materiał, a on odpowiedział, że to jest świetne i że recenzja ukaże się w najnowszej „Machinie”. To było niesamowite – osoba, która miała ogromny wpływ na nasze gusta muzyczne, recenzuje nasze debiutanckie wydawnictwo, do tego tak pozytywnie! Bardzo miłe uczucie.

OK: Jak wybieracie artystów?

MS: Główne kryterium wyboru to muzyka, która nam się po prostu podoba i której nie będziemy się wstydzić. Nie patrzymy na to, co jest akurat na topie. Oczywiście, będąc w tej branży, obserwujemy zmiany, nowe nurty – to fascynujące, jak zmienia się rynek muzyczny, ale w ogólnym rozrachunku te zmiany nie wpływają na to, jakich artystów wydajemy.

AM: Nasz katalog jest różnorodny – znajdziesz w nim klasykę jazzu, jego bardziej awangardowe odmiany i inne rzeczy – chociażby najnowszą płytę NOON-a, która jazzowa w ogóle nie jest. Jeżeli coś jest dobre – robimy to i tyle.

Lanquidity Records online

OK: Zatem jaki jest wasz sposób na osiągnięcie sukcesu w branży wydawniczej?

MS: Ciężka praca i dużo szczęścia.

AM: Cały czas trzeba być aktywnym, funkcjonować w obiegu, być w kontakcie z dziennikarzami, brać udział w różnych eventach, pchać to, jak tylko się da – wzbudzić zaufanie rzetelną pracą.

MS: Budowanie zaufania jest chyba kluczowe w każdym biznesie. Co robiłeś wcześniej, jak postępujesz na co dzień, co tobą kieruje – to wszystko buduje zaufanie.

OK: Jak pracujecie?

MS: Nie możemy pozwolić sobie na pracę od do. Wieczorne maile, rozmowy i planowania są na porządku dziennym. Ale robimy to, co kochamy – nie jest to więc zbyt bolesne (śmiech).

AM: Nie ma opcji, żeby zamknąć biuro o 18. Obaj jesteśmy oldschoolowcami – uważamy, że najlepszy jest kontakt osobisty, na przykład z dziennikarzami, a to wymaga dużej elastyczności. Najwięcej pracy jest oczywiście wtedy, gdy nadchodzi moment premiery wydawniczej albo zbliża się zaplanowany event – wtedy dzień jest za krótki. Ale nie narzekamy, bo kochamy to robić. Dzień, który jest wypełniony od rana do nocy, daje bardzo dużo satysfakcji, uczucie warte więcej niż milion dolarów!

OK: Jak dzielicie się obowiązkami?

MS: Na pewno się uzupełniamy. Adrian ma smykałkę do zadań promocyjnych i organizacyjnych, ja z kolei jestem zafascynowany prawną stroną biznesu muzycznego. Innego podziału w zasadzie nie ma – kiedy ja czegoś nie mogę zrobić, Adrian to przejmuje i na odwrót. Znamy się już tyle lat, że takie rzeczy wychodzą naturalnie.

AS: W zasadzie nigdy nie mamy określonego planu działania. Dużo ze sobą rozmawiamy – Lanquidity to mocno przyjacielski i partnerski układ oparty na zaufaniu.

OK: Muzyka to wasza praca i pasja. Co robicie, żeby odreagować?

AM: U mnie wszystko kręci się wokół muzyki. Oprócz tego, że jestem wydawcą, jestem też kolekcjonerem muzyki. Moim codziennym rytuałem – oprócz kawy z rana – jest wysłuchanie przynajmniej jednej płyty winylowej z gramofonu. Inaczej dzień jest niepełny! Uwielbiam zwracać uwagę na to, jakie to wydanie płyty jest, który to press, jak wygląda okładka. Magia polega też na tym, że trzeba gdzieś pojechać i zdobyć płytę, na której ci zależy. Niekiedy czeka się latami, żeby kupić konkretną, a im głębiej w to wchodzę, tym jest trudniej wszystko ogarnąć – tyle tego jest.

MS: Tak, winyl musi polecieć! Poza tym staram się znaleźć codziennie trochę czasu na książkę – czytanie pozwala mi się odciąć od pracy i całego stresu, to taki czas tylko dla mnie. Staram się regularnie chodzić do kina. Zdecydowanie wolę nawet rzadziej pójść do kina niż obejrzeć film na komputerze. Za dużo rzeczy mnie wtedy rozprasza i odbiór filmu jest gorszy.

OK: Lanquidity w przyszłości?

MS: Najbliższa przyszłość to premiera NOON-a Algorytm. Jesienią planujemy wydanie albumu włoskiego artysty Tommaso Cappelatto. To projekt, którym jestem bardzo zajarany – artysta wykorzystał poezję Sun Ra, postaci, którą sami bardzo się inspirujemy. Nazwa naszego labela to tytuł jednego z albumów Sun Ra właśnie. Chcielibyśmy jeszcze wydać co najmniej dwa albumy w tym roku. Czy się uda? Czas pokaże!

OK: No właśnie, skoro już wiemy, skąd wzięła się nazwa labelu, to wyjaśnijcie jeszcze, dlaczego Sun Ra tak bardzo wam się podoba.

AM: Sun Ra to nie tylko bardzo zróżnicowana muzyka, ale i cała jego filozofia. Mówiąc o Sun Ra, warto zacząć od tego, że wydawał swoje płyty, zanim zaczęli robić to punkowcy. Był prekursorem ruchu „zrób to sam”. Jego wpływ można znaleźć prawie w każdym współczesnym stylu muzycznym. Jego dorobek to mnóstwo nagrań, od mega awangardowych, czasem nawet kakofonicznych dźwięków, przez nagrania z Cage’em, po piękne rytmiczne kompozycje. Naprawę jest w czym wybierać. Zagłębianie się w jego dorobek to wspaniała lekcja muzyki. Jest dla nas niekończącą się inspiracją.

Wywiad ukazał się oryginalnie w numerze 19 ZŻ „Ambicja”