Dotykam kolorów
„O tym, czy jakiś strój podoba mi się lub nie, decyduje jego faktura. Nie mogę go zobaczyć, więc poznaję dotykiem. Podobnie jest z moimi torebkami – szyjąc, badam rękami, czy to będzie ładne”. Poznajcie Elę Bartkiewicz, twórczynię znanych z Instagrama torebelek. Sama o sobie mówi, że nie ma głowy do handlu i potrzebny jej menadżer. Tym menadżerem okazała się projektantka Eliza Chojnacka. Kiedy poznała Elę, stwierdziła, że jej niewidzialne dotąd torebki trzeba zaprezentować światu.
Na instagramowym profilu, nazwanym przez Elizę torebelkami, znajdziecie różne, często zaskakujące modele – od obszernych shopperek na naprawdę duże sprawunki po małe saszetki na paszport i zaskórniaki. Jedna z pierwszych torebelek, jakie pojawiły się w internecie, była zrobiona z białej siatkowej koszulki – idealna na owoce i warzywa albo słoiki z wekami. Z kolei małe i wąskie torebelki z białej tkaniny z napisem „Lato” szybko znalazły zastosowanie jako torby na chleb. Strzałem w dziesiątkę okazała się też mała transparentna torebka w kolorze pudrowego różu – odpowiedź Eli na modę na przezroczyste materiały. Oprócz torebek na jej profilu na Instagramie znajdziecie także kosmetyczki – jedne z najpiękniejszych to te perłowe, z arabeskami wyszywanymi z koralików. A kim jest ich autorka?
Klaudia Kryńska: Kiedy zaczęły się pani problemy ze wzrokiem?
Elżbieta Bartkiewicz: Mam wrodzoną jaskrę. Gdy byłam mała, lekarzom udało się uratować moje lewe oko i ono musiało mi wystarczyć. Widziałam na tyle dobrze, że mogłam pójść do szkoły i uczyć się razem z widzącymi dziećmi. Nie używałam białej laski, poruszałam się samodzielnie nie tylko po Gdyni, ale nawet po miastach, których dobrze nie znałam.
KK: A jak wyglądało pani dzieciństwo?
EB: W dzieciństwie bardzo dużo czytałam! Moją pierwszą lekturą, na której uczyłam się czytać, był „Głos Wybrzeża”, taka nasza popołudniówka. Codziennie czekałam na babcię, aż wróci wieczorem z kiosku i będę mogła podebrać jej gazetę. Najpierw oczywiście czytałam tylko nagłówki pisane drukowanymi literami i sama na początku w ten sam sposób pisałam, ale kiedy poszłam do szkoły, nauczyłam się czytać i pisać, i czytać na całego (śmiech). Co prawda zawsze musiałam używać bardzo mocnej lupy, ale świetnie sobie radziłam. Chłonęłam wszystko: science fiction, fantasy, kryminały, sensacje, reportaże. Do dziś kocham książki, ale czytam je głównie uszami – mam mnóstwo audiobooków. Kupiłam sobie też skaner, który zamienia pismo na mowę i w ten sposób czytam głównie prasę: „Gazetę Wyborczą”, „Politykę”, „Newsweek”. Oprócz czytania zawsze lubiłam rysować.
KK: Czyli chęć tworzenia towarzyszyła pani od zawsze?
EB: Tak. Rysowanie szybko zamieniłam na fotografię. Do tej pory pamiętam swój pierwszy aparat – radziecki, na szerokie filtry 6:9. Niestety zdjęcia wychodziły tylko przy słonecznej pogodzie i tylko na zewnątrz. Za to na początku lat 90. automatyczny aparat z lampą błyskową za 50 dolarów przywiozła mi zza granicy moja koleżanka. Obfotografowałam nim wszystkie Jarmarki Dominikańskie, festyny i imprezy rodzinne. Albumy z moimi zdjęciami przypominają fotoreportaże – na tych zdjęciach prawie nie ma mnie.
KK: Dlaczego w takim razie została pani masażystką?
EB: Kochałam sztukę, ale wiedziałam, że nie będę mogła się z tego utrzymać, a medycyna też od zawsze mnie pociągała. W dzieciństwie zamiast bawić się lalkami, najczęściej robiłam im operacje. Bardzo chciałam być pielęgniarką, ale wiedziałam, że z moim wzrokiem nie przyjęto by mnie do szkoły. Bycie lekarzem tym bardziej odpadało, więc z zawodów medycznych pozostał mi właśnie ten. Poświęciłam się masażowi bez reszty i nie żałuję.
KK: Podobno w PRL-u zawód masażysty miał być zarezerwowany wyłącznie dla osób niewidomych.
EB: Niezupełnie. W latach 70. próbowano co prawda uruchomić drugą szkołę masażu dla osób niewidomych i słabowidzących, ale okazało się, że zapotrzebowanie na masażystów było duże, a chętnych wśród niedowidzących – zbyt mało. Dlatego zostawiono tylko szkołę krakowską, którą sama skończyłam. To były wspaniałe czasy – byłam dorosła, samodzielna, daleko od domu.
KK: Nie chciała pani zostać w Krakowie?
EB: Trochę się wahałam, czy zostać, czy wracać, ale akurat w przychodni stoczniowej szukano masażysty i stwierdziłam, że pojadę do Gdyni. To była bardzo dobra decyzja, lubiłam swoją pracę, dobrze się tam czułam. Niestety mój dział został zlikwidowany w 1999 roku i najprawdopodobniej stres związany ze stratą pracy przyspieszył rozwój jaskry w lewym oku. Wtedy jeszcze nie mówiło się o zastawce przeciwjaskrowej, która mogła uratować mi wzrok, żaden z tutejszych lekarzy nie zaproponował mi tego. O zastawce Ahmeda dowiedziałam się od koleżanki i postanowiłam sprowadzić ją ze Stanów, na własny koszt. Ale dostarczenie zastawki trwało, a ja z dnia na dzień widziałam coraz gorzej. Kiedy ją wreszcie dostałam, lekarzom udało się obniżyć ciśnienie w lewym oku i zoperowali mi mętniejącą rogówkę. Dzięki tej operacji widzę światło – mogę zlokalizować lampę, telewizor, okno. Gdyby nie to, żyłabym w zupełnej ciemności. Zastawka sprawiła, że przez większość czasu poruszam się samodzielnie.
KK: Czy to, że nie widziała pani na prawe oko, sprawiało, że czuła pani jakiś brak?
EB: Czasami, gdy wracałam wieczorem do domu, miałam problemy z przeczytaniem numeru autobusu, ale zawsze udawało mi się znaleźć pomoc. Umieszczone wysoko tablice z nazwami ulic też czasem sprawiały mi trudność, ale wystarczyło, że znalazłam kilka punktów odniesienia, i już wiedziałam, gdzie jestem. Miałam bardzo dobrą orientację w terenie, a to sprawiało, że nie błądziłam nawet w obcym mieście. Jedynym prawdziwym ograniczeniem było to, że nie mogłam zrobić prawa jazdy.
KK: Czyli nadal ma pani tak dobrą orientację w terenie?
EB: Dziś już nie. Co prawda wciąż swobodnie poruszam się po śródmieściu Gdyni i korzystam z komunikacji miejskiej, ale już przejazd kolejką trójmiejską jest dla mnie wyzwaniem. Dlatego jeśli chcę pojechać gdzieś dalej, zawsze kogoś ze sobą zabieram. Poza tym chodzenie w towarzystwie jest po prostu przyjemniejsze. Ostatnio często towarzyszy mi mój stoczniowy kolega. Dziś także poruszam się za pomocą laski, głównie przez wszechobecne reklamy na stojakach, które dla mnie są dosłownymi potykaczami. Jednak laska sprawia, że chodzę trochę wolniej, a wciąż nie do końca przyzwyczaiłam się do nowego tempa. Dlatego czasem, kierując się punktami odniesienia, zastanawiam się, czy już przeszłam dane miejsce, czy jeszcze do niego nie doszłam. Mimo wszystko staram się to trenować i nawet zakupy bardzo często robię sama.
KK: Jak radzi sobie pani w sklepie?
EB: Kiedy wchodzę do sklepu z laską, od razu podchodzi do mnie ochroniarz albo ekspedientka, żeby mi pomóc. Czasem sama ich o to proszę. Ogólnie spotykam się z życzliwością ludzi.
KK: O Gdyni mówi się, że jest miastem wyjątkowym – otwartym, tolerancyjnym, przyjaznym, a poziom zadowolenia z życia jest wśród gdynian bardzo wysoki.
EB: Tak, zdecydowanie. Moja koleżanka z Sosnowca, która kiedyś często wpadała do mnie w odwiedziny, za każdym razem mówiła, że w Gdyni czuje się jak na innej planecie, ludzie tutaj są życzliwsi, mili. Może to być oczywiście kwestia nastawienia – ona jest już zwyczajnie zmęczona Zagłębiem, tutaj przyjeżdża odpocząć i patrzy na wszystko trochę łaskawszym okiem. Ale samo miejsce też może tak działać. Kiedyś w rankingu miast przyjaznych niepełnosprawnym Gdynia zajęła pierwsze miejsce. Zabawne jest to, że latem, kiedy przyjeżdża tu wielu turystów, w ogóle nie muszę prosić o pomoc. Młodzi ludzie podbiegają i pytają, dokąd mnie zaprowadzić. Zwykle zwracają się do mnie po angielsku, bo biorą mnie za osobę zza granicy. W wielu przypadkach w ogóle tej pomocy nie potrzebuję, bo niektóre miejsca znam na pamięć, ale ostatnio, by nie zawstydzić człowieka, który zaoferował mi pomoc, udawałam, że nie umiałabym sama trafić i że to wielkie szczęście, że się pojawił.
KK: Dlaczego ludzie mylą panią z turystką zza granicy?
EB: Ach, to przez mój oryginalny wygląd. Po pierwsze, bardzo lubię wschodnie ciuchy. Interesuję się kulturą Indii, dużo o tym czytam, słucham też tamtejszej muzyki. Po drugie, jestem bardzo opalona. Od początku maja do końca sierpnia godzinami wyleguję się na balkonie z książką przy uchu. W dodatku nie używam żadnych kremów z filtrem, bo uważam, że skoro słońca jest w tym kraju jak na lekarstwo, to trzeba go nałapać jak najwięcej latem, żeby potem nie musieć łykać witamin. Wiem, że może się to wydawać zabawne, ale od Bydgoszczy na południe to może i macie lepsze lato, w Gdyni muszą nam wystarczyć niecałe trzy miesiące ciepła.
KK: Gdzie kupuje pani tak oryginalne ubrania?
EB: W ciucholandach. Wszystkie sari, jakie mam, były na wagę. Mam swój ulubiony second hand, w którym znaleźć można głównie ubrania z Anglii, stąd często trafiają się tam tradycyjne hinduskie stroje. Poza tym bardzo często kupuję chińskie bluzki i szlafroki. Te ostatnie szczególnie, bo o tym, czy jakiś strój podoba mi się lub nie, decyduje jego faktura. Nie mogę go zobaczyć, więc poznaję dotykiem. Większość moich ubrań ma aplikacje, cekiny, haftowane i wyszywane motywy. Niektóre rzeczy wynajduję też na Jarmarku Dominikańskim.
KK: Pani mama i babcia też lubiły takie kreacje?
EB: Nie, za to ja w dzieciństwie bardzo lubiłam zakładać letnie sukienki mamy – na nią były dopasowane, a na mnie wisiały. Do tej pory lubię luźne, powłóczyste ubrania. Tak nosiła się moja ciocia, którą podziwiałam.
KK: Po cioci odziedziczyła pani zamiłowanie do oryginalnych ubrań. A kto nauczył panią szyć?
EB: Też ona. Ale u mnie w rodzinie, oprócz mamy, szyli wszyscy. W czasie wojny jedna z babć utrzymywała się z szycia, mój tata i jego siostra, ciocia Alina, też bardzo dobrze posługiwali się maszyną. Ciocia dodatkowo robiła na szydełku i na drutach i tak naprawdę to jej zawdzięczam moją pasję. Gdy miałam jakieś wątpliwości i chciałam się czegoś nauczyć, szłam do niej. Zaczynałam od prostych rzeczy – bluzek i torebek, a później szyłam już imponujących rozmiarów maskotki – metrowe smoki, węże i żaby. Większość rozdałam dzieciom kuzynów i sąsiadów. Teraz z kolei jest popyt na moje torebki, więc maskotki poszły w odstawkę.
KK: Skąd pomysł na torebelki?
EB: Na pomysł torebelek wpadła Eliza (Chojnacka, przyp. red.). Poznałyśmy się przez jej mamę Beatę, którą z kolei znam przez naszego wspólnego znajomego. Zaprzyjaźniłam się z całą ich rodziną, a kiedy zobaczyli moje prace, zaproponowali mi współpracę. Dodatkowo Beacie pomagam czasem przy robieniu różnych dekoracji, którymi ozdabia swój pensjonat. Dwa lata temu robiłyśmy wspólnie bombki choinkowe, które wręczyłam w ramach prezentu mojej rodzinie – bardzo im się podobały.
KK: Skąd czerpie pani inspiracje do swoich projektów?
EB: Zewsząd (śmiech). Najlepsze pomysły przychodzą do mnie przed snem. Na to, co jest obecnie modne, naprowadza mnie Eliza. Często działam według jej sugestii, a czasami inspirują mnie materiały, które znajduję w ciucholandzie albo w swoich szpargałach. Kosmetyczka z koralików, która okazała się hitem na Instagramie, powstała po tym, jak opróżniałam swoją szkatułkę na biżuterię. I tu akurat wyszedł mi prosty wzór motyla.
KK: Czy szycie torebek jest trudne?
EB: Pierwsze torebki uszyłam, kiedy jeszcze pracowałam w przychodni. Zazwyczaj najpierw rysowałam sobie wzór, a potem za pomocą kalki nanosiłam go na materiał. Część rozdałam koleżankom, a część zostawiłam sobie. Torebki, które szyję dla siebie, są zupełnie inne niż te, które teraz sprzedaję – duże, z mnóstwem kieszeni i antywłamaniowe. Wiele z tych wzorów i wykrojów zostawiłam i kiedy straciłam wzrok, a potrzeba tworzenia towarzyszyła mi nadal, stwierdziłam, że to w szyciu sprawdzę się najlepiej. Dzięki wykrojom torebki wychodzą równo, ale wzory, które wykonuję na materiałach, są najczęściej abstrakcyjne. Trudno byłoby mi wykonać dokładnie jakiś skomplikowany geometryczny deseń. Dzięki torebkom nadal czuję się potrzebna.
***
Artykuł ukazał się pierwotnie w drukowanym numerze „Zmysły”
Torebelki możecie kupić w naszym pawilonie
Marszałkowska 27/35, pawilon nr 3