Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Hanna Szymańska o papierze wie prawie wszystko. Miłość do niego ma we krwi, bo jej rodzinna tradycja poligraficzna sięga przedwojnia. W pracy ceni sobie możliwość skupienia i brak pośpiechu, w życiu – dobre jedzenie i czas wolny. Już niebawem, bo w najbliższy weekend, możecie spotkać Hannę osobiście na stoisku Paper Goods podczas krakowskiej edycji Niech Żyje Papier!

Marta Mach: Opowiedz o swoich rodzinnych tradycjach związanych z papierem. Wszystko zaczęło się w 1935 roku, prawda?

Hanna Szymańska: Tak. Mój tata prowadzi rodzinną firmę poligraficzną, która została założona w 1935 roku przez mojego pradziadka Stanisława Szymańskiego. Zakład przetrwał okupację, a działalność została wznowiona w roku 1945 przez Babcię Barbarę. W 1964 roku uzyskała ona tytuł czeladnika w rzemiośle introligatorskim, a jej mąż Kazimierz – tytuł mistrzowski. Po jego śmierci oraz przejściu babci Barbary na emeryturę prowadzenie firmy przejęli jej dwaj synowie – mój tata Wojciech i brat taty Antoni, którzy kierują nią do dziś. W marcu 1992 roku rozszerzyli swoją działalność o filię w Piasecznie. Rok później zaczęli samodzielnie prowadzić własną drukarnię, poszerzając tym samym działalność o szeroko rozumiane usługi poligraficzne. Od 1994 roku firma funkcjonuje pod szyldem „Poligrafia Bracia Szymańscy” – oto poligraficzna historia rodzinna w skrócie.

MM: Jak rozwijała się firma na przestrzeni dekad? Jak wyglądała jej działalność w PRLu, a jak w latach dziewięćdziesiątych?

HS: Trudno mi szczegółowo odpowiedzieć na te pytania, bo tata rzadko opowiadał w domu o pracy. Twierdził, że to, czym się zajmuje, nie jest pracą dla dziewczynek. Zresztą chyba dalej tak sądzi, dlatego nie pracuję w rodzinnej firmie. Otworzyłam własną działalność poszerzając zakres usług poligraficznych o usługi projektowo-wykonawcze. Nie da się ukryć, że tata bardzo mi pomaga w kwestiach technicznych – ma ogromne doświadczenie w tworzeniu artbooków, bo wykonuje rocznie ogromną ilość albumów cenionych na całym świecie. Gdy byłam w liceum, to dorabiałam sobie u niego w firmie, ale to była naprawdę ciężka i bardzo monotonna praca. Zakładałam słuchawki z zapętloną playlistą, żeby nie słuchać maszyn i potrafiłam po kilka dni zbierać jedną książkę. Często okazywało się, że pomyliłam jedną stronę i nakład szedł do kosza . Niestety poskutkowało to zwolnieniem. (Śmiech)

Paper Goods na Facebook'u

MM: Tak czy inaczej, rodzinne tradycje mocno ukształtowały Twoją ścieżkę kariery.

HS: Dokładnie. Studiowałam Grafikę na Akademi Sztuk Pięknych ze specjalizacją grafika warsztatowa. Jeszcze wcześniej sześć lat Architekturę Krajobrazu. Dziś mogę powiedzieć, że tak długi okres studiowania nauczył mnie cierpliwości, która w pracy bardzo mi się przydaje.

MM: Jak powstało Paper Goods?

HS: Paper Goods powstało nad oceanem, kiedy mieszkałam na portugalskiej wsi, 50 m od oceanu z dala od miasta. W tamtym okresie w mojej głowie nagromadziły się pomysły na cudowne produkty użytkowe. Moim pierwszym projektem był album na zdjęcia.vW założeniu marki od początku bardzo wspierał mnie mój partner, który przekonywał, że dobry produkt obroni się sam. Tak też się stało. Do każdego projektu podchodzę bardzo osobiście. Jeden produkt powstaje około pół roku. Pierwszym etapem jest pomysł, który zazwyczaj przychodzi spontanicznie. Potem kilka dni odczekuję – mam żelazną zasadę, że pomysł musi się „ułożyć”. Jeżeli przez następne kilka dni o nim myślę, to znaczy, że muszę go wykonać. Wiele pomysłów nie przeszło tego testu. Przy projektowaniu nie myślę „biznesowo”, bo chciałabym trafić do ludzi, którzy pokochają to, co zobaczą, docenią jakość i wyszukają smaczki. Kolejnym etapem jest makieta, tzw. mockup projektu, który ma zapewnić, że wykonany produkt będzie zarówno piękny, jak i funkcjonalny. Tu często pojawia się tata, który podpowiada techniczne rozwiązania.  Dla przykładu: w najnowszym projekcie wymyśliłam sobie poszarpane krawędzie papieru, ale tylko z jednej strony, tak żeby efekt nie wyglądał na przypadkowy. Tata wziął młotek i tłukł w wykrojnik tak długo, że postrzępił cały nóż i w ten oto sposób udało się uzyskać wyczekiwany efekt powielony na każdym arkuszu. Czwartym i końcowym etapem produkcji jest testowanie. Nigdy nie wypuszczam produktu bez wcześniejszych konsultacji z bliskimi, którzy dają sporo dobrych rad, wcielając się w potencjalnego kupca. Praktycznie wszystkie moje produkty są wykonywane 100% ręcznie. Jedynym wyjątkiem jest druk środków, ale nawet wydrukowane arkusze trzeba ręcznie złożyć, zszyć, sfalcować etc.

MM: Jak wygląda Twój przeciętny dzień pracy?

HS: Chyba cię zaskoczę. Bardzo cenię sobie sen dobre jedzenie i czas wolny. Dużo podróżuję, każdą wolną chwilę spędzam na działce. Uważam, że miasto demoralizuje i ogranicza kreatywne myślenie. Poza pracą nad Paper Goods, wykonuję zlecenia jako graficzka 3d i scenografka planowa. Codziennie dość długo jem śniadanie, następnie odpalam muzykę i zasiadam do komputera lub siedzę w pracowni. Pracuję mniej więcej 5-6 godzin dziennie. Później mam czas dla siebie. W piątek się zawijam i jadę na działkę.

MM: Co w podejściu do papieru jest dla Ciebie najważniejsze?

HS: Podchodzę do papieru i książek jak do produktu użytkowego: im bardziej używany, starszy, tym piękniejszy i bardziej szlachetny. Papier zachowuje wspomnienia. Mój pierwszy notatnik Surf Harmony został wykonany metodą harmonijki po to, aby móc go rozłożyć i zobaczyć swoją „mapę myśli’” – historię, którą samoistnie się tworzy z naszych notatek z biegiem czasu.

MM: Jak wygląda teraz rynek papierniczy? Jak sądzisz, czy cyfryzacja osłabiła popyt na wyroby papiernicze?

HS: W Polsce nie istnieje wiele firm oferujących użytkowe dobra papierowe dobrej jakości o fajnym designie. Jest to jednak bardzo niszowy rynek w naszym kraju. Oczywiście mamy kilka bardzo przyjemnych sklepów, które sprowadzają ciekawe, ładne produkty z zagranicy. Są to jednak rzeczy produkowane na wielką skalę, a co za tym idzie, niewiele w nich smaczków, które sprawiają, że są wyjątkowe. Jeżeli chodzi o popyt, zawsze znajdą się miłośnicy papieru i ładnych rzeczy i myślę, że cyfryzacja nie ma tu specjalnie większego znaczenia. Jeżeli chodzi o notesy, kalendarze czy planery, to oczywiście komputer czy telefon może je nam zastąpić, ale osobiście uważam, że nie jest to najwygodniejsze rozwiązanie. Nie wyobrażam sobie nie notować odręcznie. Po chwilowym zachłyśnięciu się technologiami, ludzie wracają do papierowych zdjęć, kalendarzy i notatników analogowych, ładnych eleganckich długopisów. To sprawia, że ci, którzy chcą ich używać, stawiają na jakość i pomysł, a w to mi graj.

Do zobaczenia w Krakowie!