Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Kraj błękitnego nieba, gdzie nie ma obowiązujących zasad. Są za to zakurzone pola budowy, krowy przechadzają się drogą wiodącą do lotniska i wściekli kierowcy „biednych” i „bogatych” samochodów, których ręce wydają się nieustannie spoczywać na klaksonie kierownicy.

Jadę do Mongolii przez Warszawę i Moskwę, wpadam z deszczu pod rynnę. Z kraju, gdzie podważono wszelkie zasady demokracji, przez kraj, który owe zasady stosuje tylko pozornie, do kraju, gdzie całkiem nie istnieją.

Lądując w Ułan-Bator widzisz ośnieżone wierzchołki gór, które dopiero oglądane z lądu tworzą miękki, płynny krajobraz. Spiłowane szczyty otaczają miasto, zatrzymując w nim powietrze i miejski zaduch. Dopiero na miejscu dowiaduję się, że to najbardziej zanieczyszczona stolica na świecie. Mieszkańcy jurt, rozrzuconych wokół centrum, komunistycznych bloków i lśniących wieżowców, zużywają ogromne ilości węgla, aby ogrzać się w dwudziestoparostopniowych mrozach. Dudniące silniki starych samochodów, unieruchomionych przez nieustanne korki, dorzucają swój wkład w postaci spalin. Niewiele osób porusza się tutaj pieszo, nie zmienia tego nawet polityka zakazu jazdy dla konkretnych numerów rejestracyjnych w wyznaczone dni tygodnia. Warszawski smog nigdy nie wydawał mi się tak niewinny.

Na tle szarych ulic wybijają się pomniki. Potężny Suche Bator na Placu Czyngis-chana, złoty Budda przy wzgórzu Zaisan. Wywodząca się  z obowiązującego w Mongolii buddyzmu filozofia zen nie znajduje tu do końca zastosowania. To chaotyczne miasto, które wydaje się porzucone gdzieś w środku rozbudowy. Nie dociera tutaj nawet satelita, który pozwoliłby mi użyć Google Maps. Aby spytać o konkretny adres restauracji czy muzeum, najlepiej zadzwonić na dedykowaną  infolinię. Nie ma jednak gwarancji, że podana lokalizacja czy godziny otwarcia będę zgodne z sytuacją zastaną na miejscu.

Niepewność  i zdumienie na całkowity brak organizacji, cichy zachwyt na widok starych klasztorów wyrastających spomiędzy architektonicznego bezładu. Mongolia nie jest krajem sprzeczności, ale niedokończonych spraw. Porzuconych inwestycji, zakurzonych mostów i sennych urzędów, gdzie poziom biurokracji przerasta wszelkie wyobrażenia. Minimalna płaca w wysokości 500 złotych miesięcznie, pcha w stronę złych wyborów. To kraj kwitnącej korupcji, która hamuje rozwój zwykłych obywateli.

Dzikość miasta i polityki kontrastuje z dzikością natury. Posłuszeństwo wobec jej sił  płynie tutaj we krwi. W miejscach nowych inwestycji mnisi stawiają magiczne totemy, aby przeprosić ziemię za ingerencję człowieka w krajobraz. Wyjeżdżając nieco dalej poza Ułan-Bator, niezmącone przestrzenie uświadamiają mi wyjątkowość tego miejsca. Mongolia to Polska razy pięć w rozmiarze i Polska podzielona przez dziesięć w liczbie ludności. Z dala od miasta toczy się zupełnie inne życie, które wydaje się nie do pogodzenia z aspiracjami stolicy. To nie prowincja, lecz świat, w którym ludzie walczą o dobry byt. Pomaga im wiara, poczucie rodzinnej wspólnoty i niesamowity instynkt.

Moja mongolska przyjaciółka mówi mi, że życie tutaj nie daje żadnych perspektyw. Moje myśli krążą wokół rodzinnego kraju. Zaczynam doceniać to, co udało nam się zbudować w Polsce przez ostatnie prawie trzydzieści lat wolności. To, że mogę być kim chcę, poruszać się swobodnie między europejskimi granicami, nieustannie odkrywać nowe miejsca w moim mieście. Zdumiewa mnie, z jaką łatwością te swobody podważa partia u władzy, budując poczucie nieustannej obawy i zagrożenia, skupiając nasze myśli wokół absurdalnej martyrologii, korumpując całą strukturę państwa, podcinając nam skrzydła. Gdy zaczyna brakować  nadziei, słowo przyszłość traci znaczenie. Nie ma fantazji, nie warto snuć plany. Mongolia wydaje się nie czekać na nic. Kraj piękny, lecz smutny, nie zmieni tego nawet błękitne niebo. Wracając do Polski, mimo majowej zieleni, też  trochę smutno i obojętnie. Na hasło „polska przyszłość”, wzrok zachodzi mgłą.

//

Marta Knaś 

Dziennikarka oraz freelancerka, pisze dla tytułów takich jak i-D, Trendland czy Indie Magazine. Krótkie historie’ to jej pierwszy autorski projekt oraz krok w kierunku marzenia o własnym wydawnictwie.