Rozmowa: Historia, która mogła przytrafić się każdemu
Guy Deslile, kanadyjski rysownik, animator oraz autor bestsellerowych komiksów (ostatnio nakładem kultury gniewu ukazał się jego „Zakładnik”) opowiada o pracy i podróżach, o opiece nad dzieśmi i planach na przyszłość.
Agata Napiórska: Twoja żona Nadege pracuje dla organizacji Lekarze bez Granic. Towarzyszyłeś jej podczas wyjazdów na misje i wtedy powstawały twoje bestsellerowe „Kroniki jerozolimskie” i „Kroniki birmańskie”. Czy miałeś wpływ na wybór miejsca wyjazdu?
Guy Delisle: Dwie pierwsze książki – „Shenzhen” i „Pyongyang” – zrobiłem wcześniej, podczas moich delegacji z pracy w studiu animacji, a że firmy produkujące animacje współpracują z najtańszymi firmami na świecie, najczęściej są to Chiny i, jeszcze do niedawna, Korea Północna. Jeśli natomiast chodzi o Lekarzy bez Granic, dla których pracuje moja żona, sprawa wyglądała tak, że zaproponowano jej wyjazd na misję w Jerozolimie lub do Kinszasy w Kongo. Wiedzieliśmy, że w Kongo jest problem z malarią, a że wybieraliśmy się na misję z dwójką małych dzieci – wybór był prosty i wygrała Jerozolima.
AN: Pojechaliście tam na rok. Twoja żona pracowała zwykle od rana do wieczora, prawda?
GD: Na początku pracowała w zwyczajnych godzinach, od 8 do 17. Ale potem, w 2008 roku, nastąpiło gwałtowne pogorszenie sytuacji w Strefie Gazy, pracowała więc właściwie po 24 godziny na dobę.
AN: A ty przez cały czas zajmowałeś się dziećmi.
GD: Nie była to dla mnie żadna nowość: wcześniej też to robiłem, bo to ja mam elastyczną pracę. Mogę pracować nad swoimi ilustracjami o dowolnej porze, mogę też przez jakiś czas nie pracować w ogóle. Przyzwyczaiłem się do takiego trybu. Kiedy żona dostaje propozycję wyjazdu, myślę: okej, rok w nowym miejscu, w międzyczasie dokończę książkę, porobię szkice. Zwykle okazuje się jednak, że przy dzieciach jest tyle roboty, że czasu na rysowanie mam naprawdę mało. Próbowaliśmy wynająć kogoś do pomocy, ale było to cholernie drogie, a w Jerozolimie właściwie niemożliwe.
AN: Dlaczego?
GD: Nikt tam nie chciał zajmować się obcymi dziećmi. Kobiety, które nie pracowały, zajmowały się po prostu swoim własnym potomstwem.
AN: Czy jako ojciec spacerujący z dwójką dzieci po Birmie czy Jerozolimie robiłeś wrażenie na przechodniach?
GD: Wcale nie tak wielkie. Rzeczywiście, spotykałem jedynie kobiety z wózkami. Ale miałem kolegę Duńczyka, którego żona pracowała z moją, był więc w takiej samej sytuacji, co ja. Najczęściej przebywaliśmy jednak wśród ekspatów, na których ojciec opiekujący się dziećmi nie robi żadnego wrażenia. Oczywiście w ortodoksyjnych żydowskich dzielnicach jedynie kobiety zajmowały się dziećmi, ale generalnie Jerozolima jest dość nowoczesnym miastem.
AN: A jak wygląda wasze życie teraz, kiedy osiedliście we Francji?
GD: Szczerze mówiąc, podobnie – rano dzieci idą do szkoły, a my do pracy. Mam studio, w którym pracuję, staram się za późno nie wracać do domu, żeby być na miejscu, kiedy dzieciaki wracają ze szkoły. Pracując w domu ma się wrażenie, że nie wychodzisz z pracy, a od kiedy mam pracownię, czuję większą równowagę między życiem i pracą.
AN: Podobno rysujesz podczas wszystkich swoich podróży.
GD: Staram się. Kiedy byłem w Polsce poprzednim razem, zrobiłem sporo szkiców. Mam słabą pamięć, więc robię sobie rysunkowe notatki.
AN: Czy planowałeś, że z wyprawy do Birmy i Jerozolimy powstaną „Kroniki”?
GD: Nie, zupełnie nie. Kiedy zaczynałem, nie spodziewałem się, że kogoś mogą zainteresować historie z życia zwyczajnego faceta w obcym kraju. Wtedy zresztą rynek komiksowy wyglądał zupełnie inaczej, pierwszy mój album z podróży wyszedł w roku 2000, pracowałem wtedy jeszcze dla studia animacji, od czasu do czasu publikując krótkie komiksowe historie w magazynach. Nie było jeszcze tylu wydawnictw, komiksy generalnie były dużo bardziej niszowe niż teraz.
AN: A parę lat później nakład „Kronik Jerozolimskich” rozszedł się w setkach tysięcy egzemplarzy na całym świecie…
GD: Zupełnie się tego nie spodziewałem. Jestem zwykłym facetem, który obserwuje zwykłe życie dokoła, a potem rysuje komiksy.
AN: Twój ostatni album „Zakładnik. Historia ucieczki” nie jest twoim pierwszym komiksowym reportażem, jednak nie jest to już autobiografia.
GD: To historia Christophe’a André, którego poznałem piętnaście lat temu, zaraz po publikacji albumu „Shenzhen”, kiedy nie myślałem jeszcze, że uda mi się wydać więcej moich własnych historii. Christophe pracował z moją żoną dla Lekarzy bez Granic. Znałem jego historię z prasy. Wiedziałem, że był zakładnikiem w Czeczenii i że udało mu się uciec. To była niesamowita historia, a on z łatwością o niej opowiadał. Nagrałem jego wspomnienia, ale potem wyjechaliśmy z żoną na kolejne misje i zanim przystąpiłem do pracy nad „Zakładnikiem” udało mi się narysować jeszcze dwa albumy autobiograficzne. Dopiero kiedy na stałe wróciliśmy do Francji, powróciłem do tematu. Tak minęło te piętnaście lat.
AN: Było to niezłe wyzwanie dla ciebie jako rysownika: przedstawić 111 dni w jednym właściwie pomieszczeniu i to tak, że czytelnika przechodzą ciarki.
GD: Jako zawodowy animator lubię powtarzalność i drobne zmiany szczegółów. Lubię obserwować. Tutaj było inaczej, bo polegałem nie na swojej własnej obserwacji. Postanowiłem skupić się na samym Christophe, nie na politycznej czy geopolitycznej historii Czeczenii. Dlatego „Zakładnik” opowiada o tym, jak zachowuje się człowiek, którego nagle porwano, bez powodu odbierając mu wolność. Stawiam pytanie: jak przetrwać w sytuacji, kiedy inni całkowicie decydują za ciebie? Potrzebowałem wielu stron żeby pokazać, że dni więźnia są bardzo do siebie podobne, ale jednak różnią się od siebie pod względem emocji, jakie on przeżywa. Chciałem, żeby czytelnik poczuł to na własnej skórze. Zależało mi na zanurzeniu w historii, tak by przekładając kolejne strony czytelnik czuł się fizycznie zmęczony. Ale nie wiedziałem, że wyjdzie mi ponad 400 stron.
AN: Czytałam, że dzwoniłeś do wydawcy i mówiłeś, że jednak będzie 250 stron, a potem, że jednak 350…
GD: To prawda, na szczęście nie stanowiło to problemu. Samo rysowanie zajęło mi dwa lata. Pracowałem tylko nad tym albumem. Nie potrafię pracować nad kilkoma projektami równolegle. Dla mnie zaczynanie jakiejś historii jest jak wyruszanie z portu ogromną łodzią. Każde odrywanie się od pracy byłoby jak powrót do tego portu i znowu odbijanie w pełne morze. To zbyt męczące. Musiałem siedzieć z Christophem w tym jednym pokoju przez dwa lata.
AN: Dla mnie to jednak nie tylko historia o porwaniu i ucieczce, ale też historia o pasji i o tym, jak pomaga ona przetrwać w naprawdę trudnych warunkach. Christophe, żeby zabić czas i nie zwariować, przywoływał w pamięci przebieg wszystkich bitew napoleońskich. O czym ty byś myślał, gdybyś znalazł się w podobnej sytuacji?
GD: On naprawdę zna się na tych bitwach! Nie wiem, o czym ja bym myślał. Chyba nie da się tego stwierdzić, ani przewidzieć. Christophe nie spodziewał się, że wiedza o bitwach napoleońskich pomoże mu przetrwać w niewoli. Przez ponad dwa miesiące był sam, bez książek, telefonu, komputera, telewizji… Nie miał żadnego dostępu do świata zewnętrznego. W takiej sytuacji nie wiesz dokąd zaprowadzi cię wyobraźnia. Inny porwany członek tej samej organizacji, znawca win z Bordeaux, analizował w myślach składy win… Nieustannie narażamy się na działanie tysięcy bodźców, i nawet kiedy odpoczywamy, to najczęściej zajmują nas kolejne fabuły seriali, filmów, książek.
AN: A tutaj masz nagle do dyspozycji tylko własny mózg.
GD: Christophe opowiadał mi, że jego umysł po dwóch miesiącach zaczął zwalniać. Niczym stary zmęczony pies po prostu zasypiał w ciągu dnia. Był coraz słabszy, nie tylko fizycznie.
AN: Najgorsze jest chyba to, że nie wiesz dlaczego zostałeś porwany, ani nie wiesz na jak długo.
GD: Tak, pod tym względem to gorsze niż zwykłe więzienie: odliczasz miesiące, ale nie wiesz kiedy i czy w ogóle cię wypuszczą. To prawdziwe tortury. Dla mnie znajomość z Christophem i możliwość opowiedzenia jego historii była naprawdę szczególnym doświadczeniem. Zaprzyjaźniliśmy się i kiedy rysowałem kolejne kadry, mogłem do niego w każdej chwili przedzwonić, żeby dopytać o jego uczucia w danym momencie.
AN: Teraz, po publikacji „Zakładnika”, dostajesz wiele mejli, w których ludzie opisują ci swoje historie. Czy jesteś zainteresowany zilustrowaniem którejś z nich?
GD: Nie. Historia Christophe’a była dla mnie naprawdę wyjątkowa. Nawet przed tymi mejlami, słyszałem bezpośrednio wiele nieprawdopodobnych opowieści członków NGO: jeden mężczyzna opowiadał mi na przykład, jak w Himalajach palił opium z tłumaczem Dalajlamy. Jednak to egzotyczne opowieści, a ja w żaden sposób nie mógłbym się z nimi utożsamiać. Historia porwania Christophe’a jest inna: mogła przydarzyć się każdemu, wystarczyło znaleźć się w niewłaściwym miejscu i czasie, nie trzeba było robić nic nadzwyczajnego – dlatego jest bardzo uniwersalna i aktualna.
AN: To nad czym będziesz teraz pracował?
GD: Przygotowuję czwartą część mojej serii „Vademecum złego ojca.” Za jakiś czas ukaże się także po polsku. To krótkie historie o wychowywaniu dzieci, o tym, że niełatwo jest być rodzicem, że ciągle popełnia się błędy i czasem ma się tego rodzicielstwa po prostu dość.
//
Guy Delisle
Urodził się w 1966 r. w Quebecu w Kanadzie. Studiował animację w Sheridan College w Toronto, ale najwięcej nauczyła go dziesięcioletnia praktyka. Pracował dla wytwórni zajmujących się filmem animowanym w Kanadzie, Niemczech, Francji, Chinach i Korei Północnej. Doświadczenia z dwóch ostatnich krajów przeniósł na karty powieści graficznych „Shenzen” (2001) i „Pjongjang” (wyd. kultura gniewu 2003). Ich sukces na całym świecie sprawił, że obecnie Delisle skupia się tylko na rysowaniu komiksów. Oprócz kolejnych relacji z podróży – „Kroniki birmańskie”, „Kroniki jerozolimskie” – wydał także zbiór krótkich humorystycznych opowieści o kobietach i mężczyznach pt. „Albert i Alina”, trzy albumy z serii „Inspecteur Moroni”, a także dwa tomy cieszącego się olbrzymią popularnością „Vademecum złego ojca”, będącego komiksowym dziennikiem z opieki nad dziećmi. Niedawno nakładem wyd. kultura gniewu ukazała się jego reporterska opowieść komiksowa pt. „Zakładnik. Historia ucieczki.” Mieszka z rodziną na południu Francji.