Pocztówka z wakacji: Niekończąca się paleta kolorów
Wiedziałem, że w Hiszpanii jest gorąco. I to nie tylko za sprawą temperatury. Oprócz klimatu ogromne emocje wzbudzają tam również ludzie (kto widział teledysk do Bailamos ten wie) i niekończąca się paleta kolorów. Wystarczył mi tydzień podróżowania po Andaluzji, by bez cienia wątpliwości przyznać, że twierdzenie to jest prawdziwe.
Malaga. To właśnie tam zaczęła się moja przygoda. Pierwsze wrażenie? Siedlisko turystów, niekończąca się ilość luksusowych hoteli i przerysowane wybrzeże, gdzie każde miejsce jest dobre na selfie. Mam jednak to szczęście, że podczas swoich podróży zdarza mi się zabłądzić. Dzień później nogi zaprowadziły mnie do starej części miasta. Zimny, marmurowy bruk robił ogromne wrażenie w połączeniu z kamienicami pokrytymi charakterystyczną dla Hiszpanii mozaiką. Na każdym rogu wiekowi panowie, dzierżąc jeszcze starsze mandoliny, wygrywali zawodzące, hiszpańskie melodie. W mało urodziwym barze zaskakująco pyszne kalmary w sosie piri piri, wolno gotowana wołowina w pomidorach i palonych bakłażanach, placuszki z krewetek i cebuli, oraz kultowe danie „tortilla de patatas” czyli zapiekanka jajeczno-ziemniaczana. Zjadłem wszystko. Tak, wiem, spora ilość, ale wyznaję zasadę, że nowe miejsca najlepiej odkrywa się przez kuchnię, ludzi i przyrodę.
A o tej ostatniej można powiedzieć naprawdę sporo. Andaluzyjskie tarasy uginają się pod ogromną liczbą roślin, patia skryte w cieniu starych kamienic to istna dżungla pełna alokazji, strelicji, paproci i waszyngtonii. A na deser La Concepción Botanical Garden. To podobno jeden z najpiękniejszych ogrodów botanicznych w Europie. Przyroda to moja słabość, więc spędziłem w nim kilka godzin oglądając, dotykając i czytając o roślinach, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Wszystkie wiekowe, duże i soczyście zielone.
Po odkryciu metropolii przyszła pora na mniejsze, ale nie gorsze atrakcje – tak zwane białe miasta Andaluzji. Ardales, Arcos de la Frontera i Ronda. Z krótkim przystankiem nieopodal miejscowości El Chorro, gdzie kryje się słynny szlak ciągnący się wzdłuż stromych ścian wapiennego wąwozu, tak zwany El Caminito del Rey. Przewodnikowe opisy zapowiadały niezłą wyprawę, która w rzeczywistości okazała się dwugodzinnym spacerem wypełnionym nieziemskimi widokami i szumem płynącej poniżej wody. Wracając jednak do pueblos blancos. Spacerując między białymi fasadami domów pomalowanych wapnem, łatwo było się zgubić. Jedyną wyróżniającą się budowlą w mieście był kościół, który górował nad niskimi zabudowaniami. Iglesia de San Pedro w Arcos de la Frontera robi ogromne wrażenie. Wysoka, zimna i pełna złota. Budowle sakralne przypominały o utraconym kiedyś bogactwie Hiszpanii.
Najpopularniejszym i najpiękniejszym z białych miast jest wspomniana wcześniej Ronda – przynajmniej tak się ją przedstawia w Internecie. Trzeba przyznać, jej położenie na skraju wąwozu sprawia, że każde zdjęcie stamtąd nadaje się na pocztówkę. Niestety, turystyczny klimat potrafi zepsuć wszystko, a chodzenie gęsiego między uroczymi domkami szybko staje się męczące. Pomimo wskazówek znajomych zdecydowałem się na nocleg w Jerez de la Frontera.
I nie żałuję. To właśnie w tym miejscu doświadczyłem prawdziwego klimatu Hiszpanii. Spacerując jak zwykle na oślep pozwoliłem sobie przeżyć przygodę kulinarno-kulturalną. Chleb z prażonymi orzechami ziemnymi maczany w oliwie rozmarynowej nigdy nie smakował lepiej. Przez winne risotto z krewetkami królewskimi i świeżymi borowikami zaszumiało mi w głowie. A na deser? Przypadkowa wizyta w barze wypełnionym po brzegi Hiszpanami i Hiszpankami. Wszyscy z kieliszkami i tapasami czekali na cotygodniowy pokaz flamenco. Jeżeli zastanawialiście się skąd Penelope Cruz lub Salma Hayek mają w sobie ten żar, polecam popatrzeć na zatracone we flamenco hiszpanki. Ogień!
Ostatnie dni w Andaluzji wypełniła mi Sewilla. Wszystko w tym mieście się zgadza. Największa na świecie katedra, pałace które nadal zachowały swój dawny blask i liczne targi, czyli mercado, na których stoiska uginają się pod ogromną ilością świeżych owoców morza, oliwek i serów. Luksus łączy się z prostym życiem. Można spacerować tam bez większego planu, a każdego dnia i tak odkryje się coś nowego. Oczywiście z butelką wina pod pachą, a w dłoni świeże figi nadziane solonymi migdałami – kwintesencja Hiszpanii. Polecam, Alex.
//
Alex Bielicki
W teorii brandingowiec i ninja social mediów. W praktyce fotograf, kucharz i dziennikarz. Wszystko spina w jedno tworząc bloga o życiu od kuchni: alexniespaltego.com