Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

„Nieważne, że śmierć nad tobą wisi, na jakiś czas i tak musisz wskoczyć w stare buty”. O komiksie opartym na wspomnieniach Marka i Anny Warzechów, o pamięci i lęku przed śmiercią rozmawiam z autorem komiksu „Tylko spokojnie” Bartkiem Glazą, bardziej znanym jako Henryk.

Jakub Demiańczuk: Komiksy opowiadające o chorobie i śmiertelności, takie jak „Niebieskie pigułki” czy „Kiedy Dawid stracił głos”, tworzone są zazwyczaj z perspektywy bliskich osób. Ty na chorobę Marka, na sytuację, w jakiej znalazła się jego rodzina, patrzysz z zewnątrz. Dlaczego zdecydowałeś się opowiedzieć tę historię? 

Henryk (Bartek Glaza): To Ania, żona Marka, zgłosiła się do mnie z pomysłem, żeby stworzyć komiks o życiu jej męża i jego walce z nowotworem. Zgodziłem się, choć pod warunkiem, że to będzie jakaś zamknięta opowieść. Że to nie będzie dziennik medyczny ani pamiętnik czasu choroby. Kolejna historia, że źle jest chorować, niczego nowego by nie wniosła. Nasze rozmowy były więc punktem wyjściowym do stworzenia scenariusza. A komiks jest idealnym medium do opowiadania takich intymnych, prywatnych, trudnych historii. Ania i Marek byli bardzo otwarci na propozycje, chcieli podjąć to wyzwanie, puścić wodze fantazji, zgodzili się, żeby pewne rzeczy uprościć, inne podkręcić i wcale nie odbierali tego jako ingerencji w prawdę. Nie mówili: „Nie, tak nie było; wykreśl to, popraw tamto; nie urosły mi włosy na całym ciele, to nieprawda!”.

JD: Znałeś ich, zanim zacząłeś pracę nad komiksem? 

H: Nie, ale znałem ich córki i to one skierowały Anię do mnie. Poznałem ją więc dopiero podczas pracy nad scenariuszem. A Marka jeszcze później, bo Ania najpierw sobie wymyśliła, że zrobi o nim komiks, ale nie chciała mu nic mówić, dopóki praca nie ruszy. Spotykaliśmy się ze trzy, cztery razy pod jego nosem, a on nawet nie wiedział, o co chodzi. Ale nie dopytywał, bo Ania jest nauczycielką, więc w ich domu często pojawiali się młodzi ludzie. I dopiero gdy mieliśmy już jakiś zarys scenariusza i pierwsze szkice, powiedzieliśmy: „Słuchaj Marek, chcielibyśmy zrobić komiks oparty na twoich przeżyciach. Byłoby super, gdybyś też się w to włączył i opowiedział, jak to z twojej strony wygląda”. Dopiero wtedy go poznałem. Byłem zresztą wtedy przekonany, że nie zgodzi się na takie przedsięwzięcie.

JD: Jakim był człowiekiem?

H: Bezkompromisowym pod każdym względem. Miał w sobie coś zasadniczego. Czułem, że albo powie „Nie podoba mi się to, spadaj” albo zaakceptuje pomysł w całości. Zgodził się, powiedział: „Zróbcie to, jak chcecie, ja wam ufam, nie będę w to ingerował”. No i był wielkim fanem muzyki. Prawdziwym ekspertem. Miał całe mieszkanie wypełnione płytami, wielkie regały bez żadnych plakietek, podpisów, jakiejś klarownej kategoryzacji, ale zawsze wiedział, gdzie co jest. Miał też wszystkie numery „Jazz Forum”, które mi zresztą podarował, bo u nich w domu już się nie mieściły.

JD: Na pierwszej planszy komiksu Marek siedzi przy tych regałach i ta scena wydaje się wręcz surrealistyczna, sprawia wrażenie, że to tylko artystyczny zabieg. Tymczasem na końcu albumu jest jego zdjęcie na tle tej płytoteki i okazuje się, że jego mieszkanie naprawdę tak wyglądało. 

H: Uparłem się na tę fotografię. Nie chciałem na końcu komiksu dawać nekrologu ani dat urodzin i śmierci, zależało mi na zdjęciu. Ale wszystkie, jakie przeglądaliśmy, były takie laurkowe, pozowane. Marek przyczesany, Marek w szaliku… I w końcu trafiłem na tę fotkę, naturalną, trochę rozmazaną, z tyłu jest jeszcze jego córka Kasia, czyli komiksowa Judyta. Idealne. To prawdziwy Marek.

JD: Dopiero, gdy go poznałeś, pojawił się pomysł, żeby jego historię opowiedzieć przez pryzmat muzyki. Ze zjawami artystów pojawiających się w kluczowych momentach. 

H: Gdy zacząłem rozmawiać z Markiem, to przecież nie mówiliśmy od razu o chorobie, o strachu przed śmiercią. Gadaliśmy o naszych zainteresowaniach. Kiedy zorientowałem się, jak muzyka jest dla niego ważna, ile wie na jej temat, uznałem, że to idealne, bo nieoczywiste okulary, żeby spojrzeć na jego życie, opowiedzieć o śmiertelnej chorobie. Lepszego połączenia nie wymyślę. A w komiksie jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia. Skoro możemy „zatrudnić” Milesa Davisa czy Boba Dylana, włożyć im w usta jakieś dialogi, to trzeba to zrobić. Czułem, że to zadziała, doda tej opowieści trochę pieprzu.

JD: Czy muzyka, której słuchał Marek, inspirowała cię podczas pracy nad komiksem?

H: Trochę tak. Wcześniej nie przywiązywałem szczególnej wagi do muzyki. Ale po rozmowach z Markiem przypomniałem sobie, że muzyka to nie jest tylko radio, które gra gdzieś w tle. Muzyka to rytuał: wyjmujesz płytę z koperty, puszczasz, zachwycasz się tym, jak grali Zeppelini czy Stonesi. Na początku planowałem, że muzyka będzie odpowiedzialna za strukturę tego komiksu, a ulubione utwory Marka będą wyznaczać kolejne rozdziały, w końcu jednak z tego zrezygnowaliśmy.

JD: Na początku albumu pojawia się sporo autentycznych postaci, m.in. Helmut Nadolski podpalający swój kontrabas, ale niektóre występują pod pseudonimami albo w zmyślonych sytuacjach. Nie było takiego Jazz Jamboree, które opisujesz. 

H: Marek sprzedał mi całą masę anegdot. Był chodzącą encyklopedią, pamiętał wszystkie daty, koncerty, opowiadał co się działo na scenie. Ja te anegdoty jakoś przetworzyłem, są oparte na prawdziwych zdarzeniach, ale jakoś ubarwione. To komiksowe Jazz Jamboree też jest trochę wymyślone, a trochę prawdziwe: zależało nam na tym, żeby w pigułce oddać klimat festiwalu z tamtych lat, gdy na jednej scenie, jednego wieczora występowały największe polskie sławy jazzu i rocka i bluesa. To było dla mnie ważne, a szczegóły nie miały większego znaczenia. Pewnie znajdą się fani, którzy nam wytkną takie rzeczy. Czerpałem też wiedzę z magazynów muzycznych, które dostałem od Marka. Znalazłem tam mnóstwo fajnych informacji, z których nie mogłem niestety skorzystać. A takie zjawiska, jak jazz katakumbowy (w czasach stalinizmu granie jazzu w Polsce było zakazane, organizowano więc nielegalne, podziemne koncerty, stąd nazwa – przyp. jd), aż proszą się, by zrobić o nich komiks.

JD: Podobnie jak Jazz Jamboree, wydarzenia z życia Marka często traktujesz umownie.

H: Od początku zastrzegałem, że nie chcę robić komiksu dokumentalnego, bo ten równie dobrze można ułożyć z fotografii. Chciałem jak najdalej odejść od klimatów medycznych i stereotypowego melodramatu: płakania z rodziną, odwiedzania ulubionych miejsc. Wiedziałem, że trzeba skupić się na życiu, a nie na perspektywie śmierci. To jest paradoks związany z terminalną diagnozą: w twoim życiu zmienia się wszystko, a jednocześnie nic się nie zmienia. Twój świat się wali, ale dookoła ptaki śpiewają, autobusy jeżdżą, ludzie chodzą do pracy, ty musisz zapłacić rachunki. Mój komiks jest właśnie o tym momencie. Nie mogłem zamknąć go happy endem, nie chciałem śmiercią Marka, bo to wcale nie jest opowieść o śmierci, ale o śmiertelności. Każdy z nas miał – lub będzie mieć – taki moment iluminacji: na parę dni zapala ci się w głowie światło i zdajesz sobie sprawę, że twój czas jest ograniczony. Że kiedyś cię zabraknie. Ale potem ono gaśnie i u Marka też tak było. Miał taki okres po diagnozie, że nagle wszystkich chciał przytulać, kochać, trzymać za rękę. Lekarka powiedziała, że to przejdzie. I przeszło. Nieważne, że śmierć nad tobą wisi, na jakiś czas i tak musisz wskoczyć w stare buty. Wrócić do swoich obowiązków, śmiać się, złościć, denerwować. Zależało nam na tym, żeby w ten sposób to pokazać, żeby uchwycić tę naturalność, że dramatyczne sytuacje sąsiadują z takimi zwyczajnymi, codziennymi.

Zdecydowałem się przy tym uciec od współczesnego fetyszu prawdy, źródłowy materiał zamknąć w jakąś spójną narrację. Opowieść ma gigantyczną moc porządkowania, nadawania sensu, ratowania nas z informacyjnego chaosu. W „Tylko spokojnie” nie ma wszystkiego o chorobie Marka, ale jest to, co najważniejsze. Co z tego, że nie opowiadam wydarzeń dzień po dniu, nie używam konkretnych zdań, jakie wypowiadał. To nie miałoby sensu. Chodzi o to, żeby tę masę informacji ułożyć w jakiś literacki mit. Wiadomo, że duchy nie istnieją. Ale nie znalazłem lepszego symbolu, żeby pokazać nasze emocje wobec śmierci. Czy byłoby lepiej, gdybym narysował jakieś zwłoki albo dokładnie opisał fizjologiczne reakcje chorego? A wystarczy pokazać jego spotkanie z duchem i już czytelnik czuje to, co trzeba, aurę śmiertelności, niepokoju.

JD: Czy masz wrażenie, że ocaliłeś pamięć o Marku? Dzięki „Tylko spokojnie” będą pamiętać go nie tylko bliscy, lecz również ludzie, którzy w inny sposób nigdy by o nim nie usłyszeli. 

H: Dla mnie ważne było przede wszystkim, że mogłem opowiedzieć o człowieku z pasją. Zwyczajnym i niezwykłym jednocześnie. I tak jak mówiłem, nie chciałem realistycznej, dokumentalnej historii. Tak jak nie potrzebujemy tysięcy zdjęć, żeby kogoś pamiętać. Tak mamy z pamiątkami po dziadkach: wystarczy jedno zdjęcie, ale na nim wszystko jest. Widzisz tło, ubrania, gesty, kto stał obok. Przypominają ci się anegdoty, od razu budują w głowie obraz dziadka albo prababci. A co nam dzisiaj po gigabajtach fotografii? Czy one powiedzą nam o ludziach więcej?

Śledź nowości wydawnicze kultury gniewu na ich fejsie!

JD: Nie, bo jest ich za dużo, więc ich nie oglądamy.

H: No właśnie, robimy zdjęcia, ale nie robimy selekcji. Nie układamy ich w album, który opowiadałby jakąś historię. Nie porządkujemy swoich wspomnień.

JD: A ile ciebie jest w tej historii? Trudno chyba pisząc taki scenariusz uniknąć myśli o własnej śmiertelności, oderwać się od swoich lęków.

H: Przede wszystkim musiałem ze wszystkich wspomnień Marka i Ani wybrać te, które będą ciekawe dla czytelnika. Oni byli oczywiście przywiązani do wszystkich, ja musiałem zrobić selekcję, więc siłą rzeczy jest tam sporo ode mnie. I nie chodzi o to, że mam jakieś niezwykłe przeżycia czy przemyślenia, wcale nie, one są jak najbardziej zwyczajne i powszechne, ale dzięki temu łatwiej mogłem sprawić, że ta historia będzie wiarygodna w kresce, narracji, rytmie, dialogach. A takie sekwencje, jak wyimaginowana scena spotkania z ojcem, są w całości ode mnie. To jest moje pragnienie jako dorosłego mężczyzny, żeby czasami zjawił się ojciec, wziął mnie na kolana i powiedział: „Nie przejmuj się, będzie wszystko dobrze. Jestem tu, możesz na mnie liczyć”. Umieściłem to w komiksie i potem kila osób mi powiedziało: „Ale ten rozdział z ojcem mnie walnął”. Takich drobiazgów jest tam sporo.

Gdy skończyłem ten komiks, to pomyślałem, że się go wstydzę. Nie dlatego, że jest zły, ale dlatego, że on dużo mówi o mnie. Że to nie jest kłamstwo, ściema pisana pod publiczkę, i dlatego jeszcze bardziej boję się krytyki. Uznałem, że ten wstyd, jaki poczułem, to gwarancja, że opowiedziałem tę historię tak jak chciałem.

Henryk (Bartek Glaza)

Ilustrator, scenarzysta i rysownik komiksowy. Laureat Grand Prix 27. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier za pracę „Coś pękło” (scenariusz: Bartosz Sztybor). Jego najnowszy album „Tylko spokojnie” ukazał się nakładem wydawnictwa Kultura Gniewu.