Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Z okazji premiery książki Weroniki Gogoli – „Po trochu” (wyd. Książkowe Klimaty, 2017), publikujemy jej pierwszy rozdział, o pożarze. Miłej lektury!

W Olszynach biją w dzwony z różnych powodów. Najczęściej na Anioł Pański. Rano i wieczorem też. Zawsze o tej samej porze. No i pół godziny przed każdą mszą. Ale w dzwony bije się też na śmierć. Najpierw trzeba pobiec do wujka Janka, najlepiej od razu, bo wujek Janek zawsze wszystko wie: kto umarł, dlaczego i kiedy pogrzeb. Czasem dzwony słychać równocześnie z wyciem syren strażackich. Wtedy jest pożar. Najpierw strażacy uruchamiają syreny, a zaraz potem odzywają się dzwony. Ale wtedy już do nikogo się nie biegnie ani nie dzwoni, tylko wychodzi się przed dom i patrzy, skąd idzie łuna. Czasem ją widać, a czasem nie. Ale tamtej nocy nie musieliśmy nawet wychodzić z domu, bo pożar był tuż pod naszym oknem. Leżałam już w łóżku, kiedy zaczęły wyć syreny. Zaraz potem do domu zapukał wujek Właduś i powiedział spokojnym głosem: Giees się pali. Wujek Właduś był dzwonnikiem i zawsze musiał być w pogotowiu, żeby bić w dzwony, kiedy trzeba. Zawsze mówił spokojnym, cichym głosem. To do niego wszyscy krzyczeli, dlatego że był głuchy. On już nie potrzebował krzyczeć. Powiedział: Giees się pali. Od razu chciałam wybiec na pole i zobaczyć to na własne oczy. Ale Mama powiedziała, że nie mogę, bo tam śmierdzi, wszystkie chemikalia się palą i mogę dostać od tego raka. Mama zawsze straszyła mnie rakami albo wilkami. Mówiła: Nie drap pieprzyków, bo dostaniesz raka. Nie siedź na kamieniu, bo dostaniesz wilka. Nie wiem, czego miałam się bać. Czasami sobie nawet myślałam, że byłoby miło dostać raka. Wilka może nie, bo jednak wilk jest straszniejszy. Ale raka? Kiedy Tata był mały, to można jeszcze było łowić raki w Olszynce. Teraz już nie. Po prostu już ich nie ma.

Chciałam zobaczyć pożar na własne oczy, ale musiałam zadowolić się wejściem na parapet i patrzeniem przez okno. Dziwnie to wyglądało. Giees był największym sklepem w Olszynach. Był jeszcze magazyn, ale to nie to samo. W magazynie kupowało się gwoździe, a w gieesie słodycze. A teraz cały ten budynek zamienił się w wielką ścianę ognia. Trzask słychać było nawet w moim pokoju. Patrzyłam na ogień i trochę się bałam, że przyjdzie do nas, tak jak powódź. Może dlatego się posikałam.

Było mi też trochę smutno, że już nigdy nie będę mogła tam pójść. Kiedy Mama albo ciocia wysyłały mnie na zakupy, zawsze pozwalały mi zostawić sobie resztę. Reszty nigdy nie było dosyć, żeby kupić sobie jajko niespodziankę, ale na lizaka zawsze starczyło. Takiego czekoladowego, który ciągnął się jak krówka. Kiedy prosiłam Mamę o jajko niespodziankę, zawsze odpowiadała: Uzbieraj sobie. Tylko dziadek przywoził mi z Sącza jajka niespodzianki zupełnie za nic. Ale on nie przyjeżdżał za często. Więc zbierałam do skarbonki wszystkie reszty z zakupów, aż skarbonka się wypełniła. Myślałam, że jestem bogata. Że stać mnie nawet na klocki Lego. Ale to były stare pieniądze. Wysypałam wszystko, co nazbierałam przez całe wakacje, i okazało się, że starczy mi dokładnie na jedno jajko niespodziankę. Jakoś to wszystko mi się przypomniało, kiedy patrzyłam na płonący giees. Czułam nawet, jak czekolada rozpływa mi się na podniebieniu. Jak się długo patrzy w ogień, to różne dziwne myśli przychodzą do głowy. A to był bardzo duży ogień.

Miałam swoją tajemnicę. Pod gieesem zawsze stali pijacy. I jeden z nich bardzo mnie lubił i zawsze kupował mi lody Apacz. Strasznie wstydziłam się, że to pijak daje mi lody, i jadłam je bardzo szybko, tak żeby zdążyć przed powrotem do domu. Aż bolały mnie zęby. Brzydziłam się tego, że pijak. Miał długie rzęsy, takie jak moja ulubiona pani w kościele, taka blondynka, która zawsze stoi przy tym samym fi larze i jest bardzo piękna, jak księżna Diana. Naprawdę piękna. Chociaż ma popękane pięty.

Patrzyłam na ogień i myślałam sobie, że coś się chyba skończyło. Nie wiedziałam dokładnie co, ale po prostu takie miałam przeczucie. Paliło się całą noc. Przyjechali nawet z OSP z Ołpin, bo sprzętu mieli za mało. Ogień nie chciał zejść. Nie przyznałam się do tego, że się posikałam, i poszłam spać w mokrych majtkach. Potem cały dzień bardzo mnie swędziało. Ale wstałam rano i zamiast do szkoły, poszłam popatrzeć na to, co zostało po gieesie. Wszyscy tak zrobiliśmy. Wyglądało to jak cmentarzysko słoni w Królu Lwie. Jak jakieś stare zamczysko, w którym straszy.

Kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola, czasem szliś my na spacer do chatki czarownicy. Trzeba było wyjść pod górę, obok placu zabaw, i iść w stronę lasu. Gdzieś w połowie drogi był stary zagajnik, a w nim waląca się chata. Panie przedszkolanki mówiły, że tam właśnie mieszkała czarownica. Niektórzy w to wierzyli, inni nie. Ale ja ją kiedyś widziałam. A teraz patrzyłam na zgliszcza gieesu i myślałam, że wszystkie te chemikalia, o których mówi Mama, parują teraz na mnie. Chłopcy brodzili nogami w czarnym smolistym popiele i szukali pieniędzy. Wszystkie dzieciaki przeczesywały ten wielki szkielet. Ja tylko patrzyłam. Bałam się wspinać na te ruiny. Zawsze się bałam wspinać. I pływać. Lubię być blisko ziemi: wtedy czuję się bezpiecznie. Wspinać się mogę jedynie po drzewach. Ale to dlatego, że drzewo przecież wyrasta z ziemi i tak nie do końca jest się od niej oddzielonym. Najczęściej wspinamy się z Karcią i Agą w Porembisku. Wchodzimy do wielkiej paryi, bierzemy ze sobą długi sznur. Rozdzielamy się i jedna zostaje po jednej stronie, a dwie naprzeciwko. Wybieramy najwyższe drzewa i wspinamy się tak wysoko, jak tylko możemy. Przewieszamy linę przez paryję, od jednego drzewa do drugiego, i wysyłamy sobie tajne wiadomości w pudełku od zapałek. Najczęściej piszemy o Bladych Twarzach, które mogą w każdej chwili nadejść. Bo jesteśmy Indianami. Nikt nie chce być Bladą Twarzą. Ludzie z Olszyn wyglądają jak Indianie. Jak się długo pracuje na słońcu i wietrze, to twarz robi się właśnie taka indiańska. Blade Twarze przyjeżdżają z Tarnowa. Piją sok grejpfrutowy i dziwią się, że nie znam jego smaku i krzywię się i pluję, kiedy piję go pierwszy raz. Albo że boję się zjeść serek pleśniowy. Jak się coś widzi pierwszy raz, to człowiek się boi. Indianie jedzą jelita z dzikiego bawołu. W naszym przypadku to były chrupki Flips. Kiedy polowałyśmy na mustangi w Porembisku, blisko Madery, śmiali się z nas: Tam są tylko owce i krowy! Gdzie mustangi! Nie wiem, jak to jest, ale niektórzy widzą coś, czego nie powinno być, a inni nie. Tak jest z czarownicą i mustangami w Olszynach. Niektórzy je widzą, inni nie. Nie wiem dlaczego.

Chcesz poznać pozostałe jedenaście godzin? Kliknij tutaj!

Stałam i patrzyłam, jak moi koledzy przeczesują zgliszcza, jak szukają skarbu. Przez chwilę nawet zawahałam się, czy nie zacząć się wspinać razem z nimi, ale przybiegli dorośli i przegonili nas z krzykiem, że to przecież może runąć i marsz do szkoły. Musieliśmy wietrzyć klasę, bo wszyscy śmierdzieliśmy pożarem. To dziwny zapach. Ani lepki, ani suchy. Ale bardzo mocny. Ale zapachy też kiedyś wietrzeją.