Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Wizyta w studio w północnym Londynie to podróż w czasie. Surowe pomieszczenia magazynu w Stoke Newington wypełniają kolorowe kule. Na sznurach pod sufitem suszą się skrawki stylizowanych map. Ktoś w skupieniu cieniuje akwarelami wybrzeża Afryki, inni werniksują gotowe globusy. Obok największej, niemal półtorametrowej kuli siedzi czarny terier. Londyńska pracownia to siedziba Bellerby and Co, twórców ręcznie robionych luksusowych globusów. Przedsięwzięcie, które praktycznie nie mogło się udać, okazało się strzałem w dziesiątkę.

Kiedy ojciec Petera Bellerby’ego, emerytowany inżynier, konstruktor okrętów, miał skończyć osiemdziesiąt lat, jego syn zaczął poszukiwać prezentu. Musiał być wyjątkowy. Wreszcie trafił na odpowiedni pomysł: „Pomyślałem, że ojca ucieszyłby nowy globus na biurko”. Peter zaczął odwiedzać londyńskie sklepy z zamiarem kupna idealnego modelu, szukał go także w czasie zagranicznych podróży. Jednak trafiał tylko na wyprodukowane w Chinach polityczne globusy, niektóre w kiczowatych barwach sepii.

Przez moment rozważał kupno antyku, ale uznał, że wiekowe modele nie nadają się do codziennego użytku. „Przy każdym dotknięciu coś odpada”, komentował z przekąsem. Po roku poszukiwań dał za wygraną. Postanowił zrobić globus sam.

Bellerby chciał wykonać dwa modele: jeden dla ojca, drugi dla siebie. Na projekt przeznaczył kilka tysięcy funtów i wyliczył, że globusy powinny być gotowe w ciągu kilku miesięcy. Odgrodził zasłonami część jadalni, którą przeznaczył na pracownię, i zabrał się do pracy. Był rok 2007.

 

Po osiemnastu miesiącach Peter nie mieszkał już w tamtym domu – musiał go sprzedać. Nie miał też samochodu. Włożył w produkcję globusów wszystkie swoje oszczędności. W śmieciach przez ten czas wylądowało sto pięćdziesiąt modeli, które nie spełniały oczekiwań autora. Bellerby zapomniał na zawsze o kręgielni, której zarządzaniem wcześniej się zajmował. Kiedy podliczył, że praca nad globusami kosztowała go ponad 150 tysięcy funtów, nie tylko się nie poddał, lecz postanowił założyć firmę. Dzięki temu mógł wykorzystać wszystko, czego do tej pory się nauczył. Wynajął studio w północnym Londynie i przeniósł tam prace. Tak powstało Bellerby and Co.

Pytany, czy widział sens w działalności firmy wytwarzającej wyłącznie luksusowe globusy, Peter odpowiada, że postanowił o tym nie myśleć. Oczywiście, jak sam mówi, nikt nie używa już globusów, aby wyznaczyć drogę z punktu A do punktu B. Sam deklaruje, że codziennie używa GPS-u i internetowych map, i bardzo je sobie chwali. Globusy służą do czegoś zupełnie innego: inspirują, aby wyruszyć w drogę.

 

Budujemy lepszy świat

Globusy są nieustannym wyzwaniem dla ich twórców. „Kiedy zaczynałem pracę nad produkcją, założyłem, że to nie może być bardzo trudne”, opowiada Bellerby. Wydawałoby się, że wystarczy nakleić mapę na kulę i umieścić całość na obrotowej osi. Okazało się, że to tylko pozory. W trakcie pracy Bellerby zrozumiał, dlaczego tylko dwie osoby na całym świecie zajmują się rzemieślniczym wytwarzaniem globusów.

Na początek Peter postanowił znaleźć dobrą mapę. Zamówił prototyp w renomowanej firmie, ale po szczegółowym zbadaniu jej okazało się, że roi się na niej od błędów. Nazwy arabskich miast były zazwyczaj niewłaściwie zapisane. Niektóre miejsca zaznaczono dziesiątki kilometrów od ich prawdziwego położenia.

Przez następny rok Bellerby analizował każdy centymetr mapy, porównując go z najlepszymi mapami satelitarnymi. Konsultował ze specjalistami każdą wątpliwość. W czasie podróży do Indii odkrył, że w 2011 roku nazwę stanu Orissa zmieniono na Odisha. Poprosił znajomego pilota, aby przeleciał nad Jeziorem Aralskim, aby sprawdzić, jak bardzo wyschło. Kiedy w 2012 roku region na Antarktydzie nazwano imieniem Królowej Elżbiety, mapy w Bellerby and Co odpowiednio zaktualizowano. Na wypadek politycznych zawirowań i zmian granic Bellerby umieszcza na każdym globusie datę jego powstania.

 

Kolejnym krokiem w produkcji było stworzenie odpowiedniej kuli. Musiała mieć doskonałą symetrię, bardzo dokładne wymiary i idealnie wyważony środek ciężkości, aby swobodnie się obracać. Żadnej z firm, do których zwracał się Bellerby, nie udało się sprostać jego oczekiwaniom. Wreszcie skontaktował się ze specjalistami z Formuły 1, którzy wyprodukowali idealnie równe formy. Od tamtej chwili rzemieślnicy z Bellerby and Co samodzielnie odlewają w pracowni połówki kul z gipsu, szlifując krawędzie przed złożeniem i montażem na obrotowej osi.

Błąd razy pi

Tajniki sztuki tworzenia globusów zostały zapomniane, kiedy odeszli ich ostatni twórcy. Najstarszy istniejący do dziś globus nazywa się Erdapfel, czyli Ziemskie Jabłko, i można go oglądać w Germańskim Muzeum Narodowym w Norymberdze. Został skonstruowany przez Martina Behaima na krótko przed wyprawą Kolumba, dlatego nie ma na nim wszystkich kontynentów.

Na Wyspach Brytyjskich najsłynniejszym twórcą globusów był Emery Molyneux. Wraz z jego śmiercią, pod koniec XVI wieku zapomniano o sekretach rzemiosła.

Właśnie dlatego Bellerby musiał nauczyć się wszystkiego sam. Pierwszą poważną kwestią, którą przyszło mu rozwiązać, było przekształcenie prostokątnej mapy w łukowate paski, zwane po angielsku gores, które trzeba nakleić na kulę. Bellerby stworzył specjalny program graficzny, w którym podzielił mapy na regularne części wzdłuż południków.

 

Mapy, z wydrukowanymi czarno-białymi konturami, maluje się pierwszą warstwą akwareli i skalpelem wycina idealnie symetryczne paski. W londyńskiej pracowni wysychające kawałki papieru wiszą na sznurkach jak pranie na balkonach. Potem, zwilżone specjalnym klejem, paski umieszcza się na gipsowych kulach. Peter potrzebował półtora roku, aby nauczyć się odpowiednio je przyklejać.

Cała trudność polega na tym, że naklejany papier jest wilgotny i łatwo go naderwać, wtedy cały proces zaczyna się od początku. Oprócz tego nie można pozwolić sobie na przesunięcie paska o ułamek milimetra. Przyklejanie mapy to ciągła walka z liczbą pi. „Jeśli każdy z dwudziestu czterech gores okaże się za mały o jedną dziesiątą milimetra – tłumaczy Bellerby – to powstanie prawie dwuipółmilimetrowa luka”. Na fabrycznie produkowanych globusach przez takie błędy znikają czasem całe kraje, równoleżniki urywają się i pojawiają się kilka milimetrów niżej albo wyżej. Peter uznał, że lepiej poświęcić procesowi więcej czasu i przeprowadzić operację „goring” bezbłędnie, niż kończyć wielomiesięczną pracę z tak słabym wynikiem.

Kulę z naklejonymi mapami umieszcza się na obrotowych osiach, po czymcierpliwie nakłada się jedną po drugiej warstwy akwareli, aż globusy osiągną odpowiednie tony. Morza i oceany na stylizowanych na antyki modelach barwi się na żółto, w przypadku innych Peter trzyma się współczesnej, błękitnej konwencji. Wszystkie nazwy są zapisywane krojem pisma Britannia, zaprojektowanym specjalnie na potrzeby Bellerby and Co przez typografa Jamesa Mosleya. Na koniec kulę pokrywa się kolejną warstwą kleju, który zabezpiecza papier przed promieniowaniem UV, i żywicznym lakierem. Globusy mają przetrwać setki lat.

 

Ludzie od planet

Od czasu, gdy Peter wstydził się powiedzieć przyjaciołom, dlaczego rzucił pracę w kręgielni, i w jadalni swego domu całymi dniami szukał błędów na mapach, wszystko się zmieniło. W londyńskiej pracowni zatrudnia teraz sześciu pracowników. Co roku studio opuszcza prawie trzysta modeli ręcznie robionych globusów. Tradycyjne materiały Bellerby łączy ze współczesnymi, co ma sprawić, że globusy będą jeszcze bardziej wytrzymałe. Zasady i szczegóły dotyczące produkcji trzymane są w tajemnicy. „Nie występujemy nawet o patenty – deklaruje Peter – aby nigdzie nie przedstawiać szczegółów procesu”.

Poza ziemskimi globusami w pracowni Bellerby and Co powstają także globusy astronomiczne, utrzymane w średniowiecznej stylistyce. Na granatowym tle widnieje osiemdziesiąt osiem gwiazdozbiorów i odpowiadające im mitologiczne formy. Peter pracuje także nad modelem Gagarin. Kolorystyka ma przypominać widok Ziemi z kosmosu.

 

Ogrom pracy, którą należy włożyć w powstanie każdego modelu, tłumaczy zawrotne ceny globusów, które opuszczają pracownię Bellerby and Co. Największy model – Churchill – o średnicy 127 centymetrów, inspirowany globusem, jaki dostał w prezencie angielski premier w czasie drugiej wojny światowej, kosztuje 39 tysięcy funtów. Najtańszy, dwudziestotrzycentymetrowy model kuli ziemskiej, idealny do postawienia na biurko – niecały tysiąc funtów.

Mimo to klientów nie brakuje. Poza magnatami, bogaczami ze świata finansjery i oddanymi kolekcjonerami manufaktura Bellerby’ego zdobywa rozgłos w świecie sztuki. Martin Scorsese zamówił cztery modele do swojego filmu Hugo. Yinka Shonibare, brytyjski rzeźbiarz nigeryjskiego pochodzenia, ustawił przed wejściem do londyńskiej Opery Królewskiej rzeźbę baletnicy, która zamiast głowy ma globus ze studia Petera.

A co z pierwotnym planem stworzenia wyjątkowego modelu na urodziny ojca? Z dwuletnim opóźnieniem pan Bellerby dostał w końcu obiecany prezent i teraz wielki globus stoi w centralnym punkcie salonu, jak przystało na prawdziwe dzieło sztuki.