Czeczot, kawa i cynamon
Z Danką spotykamy się w redakcji „Zwykłego Życia”. Przyjeżdża z Łodzi białym, lekko podrdzewiałym oplem astrą z 1994 roku. Cały tył auta, bagażnik i miejsca dla pasażerów, zajmują stoły. Całkiem małe i większe, trójnogi i czwórnogi, z orzecha, cynamonu i topoli. Rozmawiamy o Godardzie, naturze drewna i sposobie na życie, w podróży, ze stołami.
Mateusz Bzówka: Jak to się stało, że nie rozmawiamy o ubraniach? Przecież skończyłaś Wydział Tkaniny i Ubioru na łódzkiej ASP.
Danuta Włodarska: Tak, ale dyplom zrobiłam w pracowni Innowacyjnego obiektu do wnętrz. No i tam, trochę na przekór, a trochę dlatego, że „było mi wolno”, zrobiłam swoje pierwsze stoły. Wychodząc od ich podstawowej formy i funkcji, połączyłam nogi z blatami ze szkła, pleksi i kamienia, które ozdobiłam tradycyjnymi kaukaskimi wzorami. To była moja pierwsza świadoma ucieczka w przestrzeń. Wtedy też ostatecznie się przekonałam, że chcę iść w kierunku mebla.
MB: Kaukaskie dywany? Skąd taki pomysł?
DW: Nie zamykam się na żadne inspiracje. Każdy bodziec, który mnie zainspiruje, jest dobry i możliwy do użycia. Widziałam w nich zetknięcie kultury Wschodu i Zachodu. Wschód kojarzył mi się z koczowniczym trybem życia, nomadyzmem i ciągłymi zmianami i jakąś taką dzikością. Stąd te kaukaskie zdobienia. Natomiast na Zachodzie to właśnie wokół stołu budowano dom, a następnie miasto i państwo. Stół dla Europejczyków to stabilizacja. Stąd forma i funkcja. To mnie kręciło, to pomieszanie i wrzucenie do jednego gara elementów z kompletnie przeciwnych biegunów.
MB: Całkowicie zmieniłaś medium, z tkaniny artystycznej na meble. Czy to była łatwa decyzja?
DW: I tak, i nie. Pomyślałam, że chciałabym zrobić stoły z kamienia. I zrobiłam. W zasadzie tylko jeden. Na więcej nie miałam siły. Czas i trudności w produkcji pokazały, że nie będzie to możliwe. Kierował mną po części pragmatyzm. Jeżdżenie z nimi astrą po świecie, nawet jeżeli kamienne byłyby „tylko” blaty, nie jest może niemożliwe, ale na pewno byłoby bardzo trudne. Próbowałam więc innych materiałów, na przykład pleksi czy szkła. Ostatecznie jednak zostałam przy drewnie.
MB: Nazwa twojej marki „Two or Three Things” to też wynik inspiracji, ale filmem.
DW: Tak, bo film i animacja zawsze były mi bliskie. Mój tato, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, często organizował nam domowe DKF-y, i to oglądanie filmów pasjami zostało mi do dzisiaj. Two or Three Things to część tytułu filmu Jeana-Luca Godarda z 1967 roku Dwie lub trzy rzeczy, które o niej wiem….
MB: A jak się to ma do twoich stołów? Przecież to film o prostytucji, w szerokim kontekście, panoszącej się na paryskim osiedlu, skrywanej pod blichtrem i bogactwem elit.
DW: Jest tam scena, w której bohater zastanawia się, czym jest prawda i czym jest przedmiot. Popijając przy tym kawę z filiżanki. Zawładnęła mną strona wizualna tej sceny. Absolutnie! Ten jeden kadr i tekst mówiony z offu przez Godarda, który stał się potem moim twórczym mottem, spowodowały, że koniec końców, powstały moje obiekty. Bo nie chcę ich do końca nazywać stołami, a przynajmniej nie zawsze. Pierwszy stół, który powstał, był właśnie kobaltowy, ze złotym rantem, tak ja ta filiżanka z filmu. Musiałam jednak znaleźć materiał, który pozwoli mi uzyskać efekt mieszającej się kawy, czarnej, z delikatną cremą. I to tutaj pojawił się fornir. Z czeczota orzecha kalifornijskiego o bardzo nieregularnym, abstrakcyjnym rysunku.
MB: Fornir brzmi bardzo poważnie. To nadobna i tradycyjna technika wykorzystywana już w średniowieczu. Z drugiej strony w świadomości Polaków chyba dosyć znienawidzona przez popularne niegdyś meblościanki na „wysoki połysk”.
DW: Sama musiałam się do niego przekonać i oswoić jego nową funkcję w moich produkcjach. Moi dziadkowie mieli w swoim mieszkaniu w bloku przedwojenne meble – właśnie fornirowane. Były tłem mojego dzieciństwa. W odpowiednim momencie przekułam to wspomnienie w obiekt. Wiesz, każdy liść surowego, naturalnego forniru jest unikatowy i niepowtarzalny. Nie znajdzie się dwóch identycznych. To jego ogromna zaleta. Dzięki temu każdy mój stół jest inny. A ta różnorodność ich struktury czy „rysunków” najlepiej jest widoczna w czeczocie, z którego korzystam najchętniej.
MB: A cóż to ten czeczot?
DW: Czeczot to rodzaj drewna. To na nim widać chorobę drzewa wynikającą z działania grzybów i bakterii, tam też powstają miejscowe zniekształcenia, różne bulwy, narośla, obrzęki i inne zmiany nowotworowe. Jest dosyć rzadko spotykany, nie każde drzewo posiada czeczot. A jeśli już się on pojawia, to nie każdy gatunek drewna nadaje się ostatecznie na blat, trzeba próbować. Ale to tam rysunek jest najbardziej skomplikowany, pełen sęków, nieregularnych linii oraz „bąbelkowych”, jasnych i ciemnych przebarwień. Są też różne techniki pozyskiwania forniru, w zależności od techniki cięcia i tego, pod jakim kątem zostało „pokrojone w plasterki” drzewo.
MB: Z jakich gatunków drzew korzystasz najchętniej?
DW: Blaty powstają najczęściej z orzecha kalifornijskiego lub kaukaskiego, czasem z brzozy lub z topoli. Ostatnio zrobiłam mały eksperyment. Dostałam czeczot z drzewa cynamonu – obłędnie pachniał! Nawet później, gdy był już blatem. Jednak umiejętność wybrania odpowiedniego drewna to wiedza, która przychodzi z czasem. Ten cynamon był dużym zaskoczeniem, ale i frajdą, jaką mają tylko odkrywcy!
MB: A konstrukcja?
DW: Zwykle jest bukowa. To bardzo wytrzymałe drewno, ale jednocześnie bardzo podatne na obróbkę i nadawanie mu pożądanych kształtów. Mimo że na pierwszy rzut oka nie wyglądają na skomplikowane konstrukcyjnie, to jednak wprawne oko stolarza dostrzeże ilość pracy włożonej w każdy stół. Początkowo nogi były przytwierdzone na stałe. To jednak szybko zostało zmodyfikowane, bo nie było do końca praktyczne. Elementy obłe, ranty, wyginane są pod wpływem pary. Drewno to niesamowite tworzywo. Pracującym, wiecznie w ruchu, niezwykle wrażliwym na zmiany ciśnienia, temperaturę i wilgotność powietrza. Zawsze ostrzegam klientów, że drewno pracuje, co może powodować drobne ryski i kreseczki na lakierze. To nie do uniknięcia. Ja jednak nie widzę w tym nic złego, nie jest to defekt. Taka natura drewna. Szanuję to.
MB: Ile trwa praca nad jednym egzemplarzem?
DW: Od samego początku do końca trwa od dwóch do trzech tygodni. Zdarza się, że nawet miesiąc. Najpierw w konsultacji z klientem wybieram fornir. I to jest najtrudniejsze, ale też najprzyjemniejsze zadanie. Musimy wtedy zdecydować, czy blat będzie miał wzór z jednego kawałka i czy będzie nieregularny, czy wręcz przeciwnie – łączony z dwóch lub czterech liści forniru. Im więcej kawałków, tym wzór jest bardziej skomplikowany. To trochę jak w kalejdoskopie. Następnie wybieramy kolor i decydujemy, czy zostaje naturalny fornir, czy będzie delikatnie barwiony. Jest z tym sporo zabawy, bo przy obróbce, malowaniu i lakierowaniu, nigdy nie ma stuprocentowej pewności, jaki rysunek drewna się ostatecznie pokaże, które sęki i żyłki czy drobne skazy wyjdą, a które się schowają.
MB: Sama bejcujesz? Wydaje mi się, że to taki final touch.
DW: Są do kupienia gotowe, sztucznie barwione forniry, włoskie, ale ja wolę barwić je sama. Czasem wychodzą z tego naprawdę piękne obrazy, a czasem wręcz śmieszne malunki przypominające test Rorschacha. Praca z drewnem nauczyła mnie, że eksperymentując, można niekiedy uzyskać zupełnie zaskakujące efekty, wrażenie głębi, coś na pograniczu trzeciego wymiaru, jak w masie perłowej. Na początku bałam się tego barwienia, szczególnie na mocne, intensywne kolory, takie jak karminy czy czerwienie. Bałam się, że będą zbyt określone, charakterne, że mogą kojarzyć się z jakąś biologiczną tkanką czy kawałkiem mięsa. Okazało się jednak, że i na takie stoły znajdą się chętni.
MB: Ale niektóre blaty zdają się absolutnie naturalne, jakby wyszły prosto z tartaku.
DW: Był taki włoski artysta związany z ruchem Arte Povera, Giovanni Anselmo. Tworzył obrazy, które w rzeczywistości były płatami, kawałkami czystego kamienia. Najważniejsza była dla niego faktura oraz naturalny, utrwalony w kamieniu rysunek marmurowych czy granitowych żyłek. To niesamowite. To adoracja natury w najczystszej postaci! Anselmo dążył do ukazania jej piękna w surowej, najbardziej szlachetnej postaci. Podążam, a przynajmniej staram się podążać podobną ścieżką ideową.
MB: Wydaje mi się, że to dobry kierunek.
DW: Nie ingeruję w samą strukturę drewna. Nadaję jej kształt, ale ten niepowtarzalny rysunek zawsze zostawiam taki, jaki zastałam. Traktuję te moje stoły trochę jak obrazy, obiekty sztuki. Każdy jest inny i niepowtarzalny. Każdy jest „obrazem natury” samym w sobie. Dlatego też produkcja masowa nie wchodzi w grę. Moje stoły traktuję bardziej jako obiekty kolekcjonerskie, chociaż w pełni praktyczne. Ostatnio zaczęłam je numerować, tak jak numeruje się ryciny czy litografie. Planuję zrobić plakietkę, blaszkę znamionową jak na starych meblach, gdzie będzie umieszczony numer seryjny stołu. Ostatnio podjęłam decyzję, że więcej niż tysiąc ich nie zrobię, nie chcę.
MB: Ile do tej pory powstało?
DW: Około siedemdziesięciu trzech. Do tysiąca mam więc jeszcze trochę.
MB: Dla kogo są twoje stoły?
DW: Dla osób cierpliwych i tych, które są w stanie docenić staranność wykonania. No i oczywiście są w stanie na wymarzony, spersonalizowany, w jakimś stopniu, stół poczekać. Najdalej mój stół poleciał do Australii, ale znajduję również kupców na kontynencie – we Francji, Belgii, Szwecji czy Anglii. Dlatego podróżuję i jeżdżę na międzynarodowe targi. Oczywiście ważne jest nawiązywanie znajomości i przygoda wiążąca się z wyjazdem, ale produkt musi zarabiać i dać się poznać jak największej liczbie osób z różnych środowisk.
MB: Często jeździsz na targi? Jak to wygląda?
DW: Na targi zwykle jeżdżę sama. Bardzo lubię te podróże. Pakuję stoły do samochodu, włączam radio i jadę. Dzięki temu znam chyba już wszystkie stacje radiowe w Europie. Zwykle staram się wyjechać dwa, trzy dni wcześniej, żeby na spokojnie dojechać. Ale gdy już jest po targach, potrafię z nich wracać tydzień. Po drodze zwiedzam, poznaję miasta i nigdzie się nie śpieszę, chociaż w zasadzie powinnam szybko wracać do pracowni, by powysyłać maile, posprawdzać wizytówki i zająć się „bieżączką”. Dlatego też nie jeżdżę już na wakacje.
MB: Zazdroszczę! W przeciągu dwóch lat wzięłaś udział w ośmiu festiwalach o międzynarodowym zasięgu. Nie męczy cię to podróżowanie? To musi być spory wysiłek logistyczny.
DW: Branie udziału w wydarzeniach, na których się wystawiam – festiwalach czy targach, daje ogromną satysfakcję i energię do pracy. Nie wspominając już o kontaktach. To rekompensuje wszystkie logistyczne niedogodności. Nie ma tam zawiści, rywalizacji, każdy robi coś innego, każdy w miarę możliwości i zdrowego rozsądku, bo nie można wszystkiego zdradzać (to oczywiste!), dzieli się swoimi doświadczeniami. Międzynarodowe towarzystwo jest pod tym względem wymarzone. Po każdych targach, a nawet w ich trakcie, już myślę o kolejnych. To ogromna motywacja do pracy. Myślę, że jeżdżenie i pokazywanie się na międzynarodowych wydarzeniach to konieczność. Dobrze jest konfrontować swoje prace z tym, co robią inni ludzie, i z tym, co dzieje się na świecie.
MB: Nad czym teraz pracujesz?
DW: We wrześniu jadę do Berlina, to szybka akcja, krótka wycieczka z bardziej artystycznym projektem, który szykuję na tamtejszy Gallery Week. A oprócz tego rozwijam moją markę. Stoły stołami, ale mam ambicję zrobić z nimi coś, co nie jest związane bezpośrednio z funkcją, ale z wyglądem obiektu. To na razie plany, mniej lub bardziej zaawansowane, więc nie mogę ich zdradzić. Jednocześnie pracuję również nad kolejnym modelem stołu, inspirowanym postindustrialnym dziedzictwem Łodzi.