Codzienność hodowców owiec
Tekst: Szymon Holcman
Zdjęcia: materiały prasowe dystrybutora
W najbliższy piątek, 12 lutego, na ekrany polskich kin wchodzi bardzo wyjątkowy film – Barany. Islandzka opowieść. Ten nagrodzony na festiwalu w Cannes obraz rozgrywa się w scenerii dalekiej Północy i opowiada historię dwóch braci, mieszkających na odludziu. Gummi (Sigurður Sigurjónsson) i Kiddi (Theodor Júlíusson) są rywalizującymi ze sobą hodowcami rzadkiej odmiany islandzkich owiec. Żyją w zgodzie z wielowiekową tradycją. Cenią ponad wszystko swoją wolność. A przy tym nie rozmawiają ze sobą od czterdziestu lat. Wieloletni braterski spór nabiera nowej siły, gdy nieprzewidziane zdarzenia zagrożą ich dotychczasowemu życiu.
W siedzibie polskiego dystrybutora Baranów – Gutek Film – z reżyserem Grimurem Hákonarsonem o życiu islandzkich hodowców, filmowców i owcach oczywiście rozmawiał Szymon Holcman.
Szymon Holcman: Jak wygląda zwykły dzień islandzkiego hodowcy owiec?
Grimur Hákonarson: Wstaje się około 8 rano, je szybkie śniadanie i rusza do stodoły, by nakarmić owce sianem. To zimą ma się rozumieć, kiedy nie ma pożywienia na łąkach. Karmi się je dwa razy dziennie, ale jest zawsze masa pracy na farmie w ciągu dnia, bo zazwyczaj hodowcy oprócz owiec mają też konie, czy inne zwierzęta. Choć oczywiście z owcami jest dużo łatwiej niż z takimi krowami, które oprócz pielęgnacji trzeba regularnie doić, i ma się w ciągu dnia trochę czasu dla siebie. Najgorętszy okres to czas, kiedy na świat mają przyjść młode. Ta końcowa faza owczej ciąży oznacza, że trzeba być przez trzy tygodnie całą dobę na nogach.
Owce hoduje się najczęściej dla jagnięcego mięsa, choć wraz ze wzrostem turystyki, coraz większą wagę przywiązuje się do wełny i produktów z niej zrobionych. Większość właścicieli małych stad, takich gdzie zna się każdą owcę z imienia, nie żyje tylko z hodowli zwierząt. Na to mogą pozwolić sobie pracujący na farmach, gdzie jest kilkaset owiec.
Kiedy decydujesz się na bycie hodowcą owiec na Islandii, nie robisz tego dla pieniędzy. To raczej wybór podyktowany pasją i tym, że sprawia ci to przyjemność. Ten zawód oznacza bycie blisko przyrody, hodowcy najczęściej żyją w górskich rejonach wyspy, ale też izolację. To przeciwieństwo życia w rejonach zindustrializowanych.
Już w pierwszych minutach filmu widać, że hodowcy są ze swoimi owcami niezwykle blisko. Traktują je z czułością, którą zazwyczaj rezerwuje się dla kochanków i z troską, jaką podchodzi się do dzieci. To dziwna, może nawet niepokojąca mieszanka.
Sceny otwierające film są naprawdę bardzo realistyczne. Oparłem je na tym, co sam widziałem i ręczę, że takie sytuacje są prawdziwe. Wielu farmerów, choć oczywiście nie wszyscy, po wejściu do stodoły ściska owce, całuje barana w usta. Dla ludzi nie zajmujących się owcami może się wydawać to dziwne, ale to prawdziwy obraz tej relacji.
W języku polskim tytułowe słowo – „barany” – używane jest też jako określenie kogoś mało rozgarniętego, nieszczególnie mądrego. Czy po islandzku też ma dodatkowe znaczenie?
Tak, tytuł filmu ma podwójne znaczenie, z tym że w islandzkim „baran” to ktoś bardzo uparty, a nie głupi. Baran to zwierze, które potrafi długo próbować przepchnąć rogami ścianę i nie odpuszcza. Główni bohaterowie mojego filmu, dwaj bracia, są właśnie takimi osobami.
I podobnie jak hodowane przez nich owce, są również ostatnimi przedstawicielami wymierającego gatunku hodowców.
W mieszkaniu jednego z braci wisi głowa starego barana. To prawdopodobnie przodek stada, którym opiekuje się bohater. Stada, w którym zwierzęta należą do jednych z najlepszych w całej Islandii. Stąd tak silna motywacja braci, by je ocalić. Z kolei bracia należą do starego gatunku farmerów, który podobnie jak ich owce, jest gatunkiem zagrożonym przez modernizację, globalizację. To ostatni Mohikanie takiego sposobu hodowli owiec.
W wywiadach opowiadałeś, że odbyło się wiele castingów na role owiec w filmie. Co musiały one zaprezentować, żeby trafić do jego obsady?
Zależało nam na dwóch rzeczach. Po pierwsze musiały być odpowiedniej konstrukcji psychicznej. Szukaliśmy owiec spokojnych, zrelaksowanych. Drugim czynnikiem był wygląd. Musiały się po prostu dobrze prezentować na ekranie, na swój sposób zależało nam na superowcach. Podczas tych castingów pomagał nam zaprzyjaźniony hodowca, podpowiadający który baran miałby szansę wygrać barani konkurs piękności. Ten, który ostatecznie znalazł się w filmie był zwierzęciem wyjątkowo spokojnym, dostojnym i miał bardzo okazałe rogi, co również było niezwykle istotne. To musiał być bardzo męski baran.
Odwiedziliśmy w trakcie tych castingów około pięciu hodowli i wybraliśmy zwierzęta z każdej z nich. Dość problematyczne było przewiezienie ich wszystkich na miejsce zdjęć i trzymanie ich razem. Musiały do siebie przywyknąć. To trochę, jak zatrudnianie aktorów z różnych części świata, z innych miast, którym na czas zdjęć trzeba załatwić hotel, sprawić żeby przez chwilę żyli zupełnie gdzie indziej.
Co podczas realizacji zdjęć okazało się najtrudniejsze – praca z aktorami, zwierzętami, czy może coś zupełnie innego, jak np. warunki pogodowe?
Muszę powiedzieć, że świetnie pracowało mi się z aktorami, całą ekipą, ale też ze zwierzętami. Jednak zawsze trudno jest kręcić w śniegu, podczas zimy. To są zupełnie prozaiczne sprawy, ale trzeba na przykład uważać, żeby się nie poślizgnąć, nie przewrócić. – 15 stopni nie pomaga w takich sytuacjach. A tu musieliśmy nakręcić finałową sekwencję, która rozgrywa się w niesamowitej burzy śnieżnej. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie realizowałem i to było dla mnie duże wyzwanie. W porównaniu do planów filmów dokumentalnych, które robiłem było to prawie jak kręcenie filmu akcji w Hollywood. Nasz budżet był skromny, a stworzenie na ekranie sztucznej burzy śnieżnej sporo kosztuje, więc czułem presję i bałem się, że nie uda nam się nakręcić jej tak, by sprawiała realistyczne wrażenie, a od tego zależało powodzenie filmu.
Chyba więc się udało, skoro Barany podbijają serca kinowej publiczności na całym świecie.
Myślę, że to dlatego, że to historia skupiona na człowieku, a w jej centrum jest rodzinny konflikt, coś z czym wielu ludzi, niezależnie od ich miejsca zamieszkania, jest w stanie się utożsamić. Do tego film jest w nieoczywisty sposób zabawny. To poczucie humoru, konstrukcja postaci może kojarzyć się z filmami braci Coen, którzy z kolei przyznają się do inspiracji skandynawskim kinem.
Zaczęliśmy od pytania o codzienne życie hodowcy owiec, a jak wygląda zwyczajny dzień reżysera?
Zdecydowanie nie jestem rannym ptaszkiem. Wstaję o godzinie 10.00 i potrzebuję trochę czasu żeby się rozkręcić. Tak naprawdę najbardziej produktywny jestem wieczorami, po kolacji. Jeśli piszę scenariusz to staram się wyjechać poza miasto. Barany pisałem w domku na wsi i gdy tylko zdarzała się twórcza blokada to szedłem porozmawiać z okolicznymi farmerami, piłem kawę, próbowałem ten kryzys „rozchodzić”. To pomagało.
To wszystko oczywiście zmienia się, kiedy zaczynają się zdjęcia, wtedy pracuję w zupełnie innym tempie. Wstaję bardzo wcześnie i pracuję przez kolejne 16 godzin. Kiedy kończy się dzień zdjęciowy oglądam, to co udało się podczas niego nakręcić, planuje następne ujęcia. Praca na planie jest trochę jak maraton.
Bycie filmowcem to dla mnie sposób na życie, nie traktuję tego do końca jako pracy, nigdy nie zrobiłem czegoś ze względów komercyjnych. Kiedy więc czytam książkę, gazetę to na swój sposób również pracuję – przecież w każdym momencie mogę natrafić na coś, co mnie zainspiruje, co dostarczy materiału, który wykorzystam w filmie.
A mógłbyś zamienić życie filmowca na życie hodowcy owiec?
Z natury jestem samotnikiem. Mogę tygodniami do nikogo się nie odzywać i nikogo nie widzieć. Im jestem starszy, tym bardziej pociągające wydaje mi się życie na wsi. Mam sporo wspólnego z bohaterami mojego filmu. A na pewno jestem równie uparty, jak oni.