Minimalizm na talerzu
Tekst: fragment książki „Minimalizm dla zaawansowanych czyli jak uczynić życie jeszcze prostszym.” autorstwa Anny Mularczyk – Meyer. Książka została wydana nakładem wydawnictwa Black Publishing.
Jednym z najbardziej zagraconych pomieszczeń w naszym mieszkaniu był aneks kuchenny. W szafkach i na blatach zalegały sprzęty takie jak maszyna do pieczenia chleba, ciśnieniowy ekspres do kawy, toster, czajnik elektryczny, miksery, kamień do pizzy, koszyczki do wyrastania pieczywa, opiekacze i tak dalej. Książki kucharskie i poradniki dietetyczne zajmowały na regale dobrych kilka półek. Gromadziłam też rozmaite magazyny kulinarne, a moim ulubionym kanałem telewizyjnym był ten poświęcony wyłącznie kuchni.
Wiele czasu i uwagi poświęcałam posiłkom, ich planowaniu, przygotowywaniu, dbaniu o to, by mieć zapas składników. Niemal codziennie go uzupełniałam, co zresztą stanowiło świetny pretekst do odwiedzin w galeriach handlowych. Panicznie się bałam, że mogłoby mi czegoś zabraknąć właśnie wtedy, gdy będę tego najbardziej potrzebowała. Nie brałam pod uwagę improwizacji czy używania zamienników. Uważałam, iż trzeba trzymać się przepisów i nie można samowolnie ich zmieniać. Zwykle kupowałam po kilka opakowań tego samego, na wszelki wypadek. I bardzo często musiałam wyrzucać przeterminowane albo zepsute produkty, których nie zdążyłam na czas wykorzystać.
Moje myśli nieustannie kręciły się wokół jedzenia. Nabawiłam się tej obsesji, paradoksalnie, przez to, że niemal połowę życia spędziłam na odchudzaniu się. Na dietę po raz pierwszy przeszłam jeszcze w szkole średniej i przez kolejne dwadzieścia lat niewiele było okresów, gdy nie próbowałam schudnąć. Nieustannie poszukiwałam diety idealnej i wciąż wypróbowywałam nowe. Zaczęłam od starego dobrego liczenia kalorii, potem poznałam tajniki łączenia pokarmów oraz zawiłości indeksu i ładunku glikemicznego, wreszcie starożytne mądrości chińskiej kuchni pięciu przemian i wiele innych skomplikowanych systemów żywieniowych. Wmawiałam sobie, że najważniejsze jest dla mnie zdrowie i dobre samopoczucie, ale w istocie zrobiłabym wszystko, żeby po prostu zobaczyć na wadze mniejszą liczbę. Z zapałem wzorowej uczennicy kontrolowałam skład potraw, wielkość porcji i pory posiłków. Okresy hiperkontroli przeplatały się jednak z momentami całkowitego odpuszczenia, gdy rzucałam się na słodycze lub napychałam pieczywem, zmęczona ciągłym odmawianiem sobie wszystkiego, co smaczne, więc na przemian traciłam i odzyskiwałam kilogramy, jak żywa ilustracja efektu jo-jo.
Mało co tak komplikuje życie jak przejście na nową dietę. Najpierw trzeba się zapoznać ze wskazówkami i historiami osób, które ją stosowały, czasem także z książką odpowiedniego aktualnego żywieniowego guru. Potem należy iść na zakupy i zgromadzić zapasy odpowiednich produktów, większość diet wymaga bowiem spożywania określonych cudownych składników, innych natomiast – raz ziemniaków i marchewki, innym razem, powiedzmy, tłuszczu albo owoców – każe unikać jak ognia. Przez kolejne tygodnie powinno się studiować uczone księgi, opanowywać nowe zasady i wypróbowywać stosowne przepisy na potrawy takie jak racuszki z otrębów, ciast z cukinii czy frytki z selera, które mają imitować swoje niedietetyczne odpowiedniki i może i są smaczne, ale wtedy, gdy je się je jako opiekany seler, a nie zamiast frytek. A później urok nowości przemija, człowiek zaczyna się nudzić i tęsknić za tak zwanym normalnym jedzeniem, aż wreszcie całkowicie traci zainteresowanie daną dietą i wraca do dawnych przyzwyczajeń. Gdy zaczęłam stosować minimalizm, nie sądziłam, że w jakikolwiek sposób wpłynie to na moje nawyki żywieniowe, chociaż byłam bardzo zmęczona nieustannym kontrolowaniem zawartości swojego talerza. Podczas porządkowania starych papierów i fotografii znalazłam jednak dokumenty, które dały mi do myślenia: zdjęcia i karty badań z czasów liceum, gdy po raz pierwszy przeszłam na dietę. Wynikało z nich, że moja waga od tamtego czasu niemal nie uległa zmianie. Owszem, przez tych dwadzieścia lat wiele razy chudłam i tyłam, kilka razy znacznie. A jednak ważę teraz tyle samo co na początku. Więc po co było to wszystko? Pieniądze wydawane na poradniki i sprzęty kuchenne, godziny spędzone na poznawaniu nowych diet, przepisów i technik kulinarnych, ciągłe kontrolowanie się. Tyle wysiłku, frustracji i cierpień, by zatoczyć koło i wrócić do punktu wyjścia? Zarobiła na tym niejedna firma, a ja zyskałam chyba tylko problemy z trawieniem.
I wtedy uświadomiłam sobie, że odchudzanie to temat zastępczy. Pochłania mnóstwo energii i uwagi, zajmuje myśli i czas, ale jest jak chodzenie w kółko. Często wyobrażałam sobie, jak cudowne będzie moje życie, gdy wreszcie osiągnę wymarzoną wagę. Jakie piękne ubrania sobie kupię, jak bardzo wszyscy będą mnie podziwiać, jakie smakowite dania będę mogła jeść w nagrodę za wszystkie te wyrzeczenia. Ale gdy schudłam, wcale tak nie było. Czułam się nieswojo, gdy komplementowano moją figurę, nie umiałam czerpać przyjemności z jedzenia, wydawało mi się wrogiem. Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą począć, czym się zająć, o czym myśleć. Moje życie jako osoby szczupłej miało być cudowne, a okazywało się zupełnie zwyczajne. Rozczarowana, czym prędzej przybierałam na wadze, by znów mieć zajęcie i nie wzbudzać nadmiernego zainteresowania, do którego – w odróżnieniu od odchudzania się – nie byłam przyzwyczajona.
Uderzyło mnie, jak wiele czasu poświęcam na takie działania zastępcze. Diety, niepotrzebne zakupy, gromadzenie przedmiotów, dodatkowe prace zarobkowe – wszystko po to, by ani przez chwilę nie być bezczynną. Ciągle zajmowałam czymś swój umysł, aby nie musieć zaglądać w siebie. Nie chciałam zostać sam na sam ze swoimi myślami, bo wtedy musiałabym w końcu odpowiedzieć sobie na pytanie, czym chcę się zajmować i jak chcę przeżyć życie.
Mój stosunek do jedzenia odzwierciedlał moje relacje ze światem i samą sobą. Opierałam się na pochodzących z zewnątrz wytycznych formułowanych przez różne i często zmieniane autorytety, bo nie miałam odwagi wziąć na siebie odpowiedzialności za własne wybory. Nie znałam swoich rzeczywistych upodobań, bo nigdy nie zastanowiłam się nad tym, co naprawdę lubię i co mi najlepiej służy. Zmagałam się z licznymi nieprzyjemnymi dolegliwościami, takimi jak zaburzenia snu, problemy z trawieniem i cerą, bo nie umiałam ocenić, co jest dla mnie dobre, a co mi szkodzi. Nie wiedziałam, jakiej ilości i jakiego rodzaju jedzenia potrzebuję, by dobrze się czuć i nie przybierać na wadze, bo przez ciągłe odchudzanie się przestałam rozpoznawać głód i sytość. Byłam wciąż głodna – zapewne dlatego, że organizm, który nie dostawał tego, czego potrzebował, domagał się więcej jedzenia w nadziei, że w końcu to dostanie. Wmawiałam sobie, że smakują mi te pokarmy, które dopuszczała aktualnie stosowana dieta. Ignorowałam sygnały wysyłane przez ciało – zachcianki dotyczące określonych smaków czy potraw – i wmuszałam w nie to, co przewidywał jadłospis. I tak wyglądało moje życie niemal w każdej dziedzinie – ignorowałam swoje prawdziwe potrzeby, nie miałam ze sobą kontaktu, opierałam się na zewnętrznych autorytetach zamiast poznać siebie i zawierzyć swojej intuicji.
Kiedy to odkryłam, postanowiłam raz na zawsze porzucić wszelkie diety i nauczyć się odżywiać stosownie do swoich potrzeb i upodobań. Nauka nie była łatwa i zajęła mi wiele miesięcy. Prześladowały mnie nagromadzone przez lata przekonania: że trzeba jeść mało, ale często, że należy unikać tłuszczów i opierać dietę na produktach zbożowych, i tak dalej. Nie potrafiłam zapomnieć o piramidach żywieniowych, kaloriach i odpowiednich połączeniach składników. Niezwykle trudno było mi porzucić ten bagaż i zdobyć się na samodzielność. Bałam się, że jeśli zawierzę intuicji, zrobię sobie krzywdę, zachoruję, zacznę gwałtownie tyć.
Wmawia się nam, że powinniśmy się odżywiać według wytycznych lekarzy i dietetyków, bo oni, dzięki badaniom i obserwacji, wiedzą, co jest najzdrowsze. I że istnieje idealny system, który jest gwarancją zdrowia i długowieczności. Ale te zalecenia wciąż się zmieniają, produkty niegdyś zakazane wracają do łask i odwrotnie. Pomyślałam, iż skoro od lat próbuję odżywiać się zgodnie z oficjalnymi wytycznymi, ale nie czuję się w pełni zdrowa i nie potrafię utrzymać stałej wagi, to może powinnam zaufać sobie i swoim zmysłom. Przecież ludzie przez całe wieki jakoś radzili sobie bez pomocy fachowców.
Zaczęłam od sporządzenia dwóch list: listy tego, co lubię, oraz listy tego, czego nie lubię. Chociaż wcześniej utrzymywałam, że lubię absolutnie wszystko, chwila szczerości nad kartką papieru wykazała zupełnie co innego. Nie lubię wielu produktów, które wmuszałam w siebie w ramach odchudzania, na przykład piersi kurczaka i indyka, odtłuszczonego nabiału czy brązowego ryżu, lubię zaś te, których sobie odmawiałam jako niedietetycznych: miód, czekoladę, jaja, boczek, śmietanę, tłuste sery i wieprzowinę.
Powiedziałam sobie, że mogę jeść wszystko. Na jakiś czas odrzuciłam wszelkie zasady, by się dowiedzieć, co naprawdę mi służy i smakuje. Pozwalałam sobie na zakazane smaki, jadłam pizzę, słodycze i fast foody. Zaczęłam odwiedzać serwujące hamburgery z frytkami i napojami gazowanymi restauracje, które dawniej omijałam szerokim łukiem. Nieczęsto, zwykle raz w miesiącu. Traktowałam to jako ćwiczenie. Oswajałam się z jedzeniem, którego do tej pory zabraniałam sobie jako niezdrowego i tuczącego. Starałam się czerpać przyjemność z posiłku i jeść powoli, smakować każdą frytkę, poczuć smak, zapach i konsystencję. Obserwowałam swoje reakcje. Początkowo towarzyszyło mi poczucie winy. W mojej głowie tkwiło przekonanie, że nie wolno jeść śmieciowego jedzenia, bo jest niezdrowe. Wszyscy tak mówią, ale miejsca, gdzie się je sprzedaje, są pełne ludzi. Nie wiedzą, że się trują, czy nie chcą o tym myśleć?
Chciałam na własnej skórze sprawdzić, czy fast foody naprawdę są dla mnie niewskazane. Dzięki regularnym wypadom na hamburgera z frytkami szybko się o tym przekonałam. Oprócz uczucia sytości nie dawały mi nic pozytywnego. Po każdym takim posiłku czułam się fatalnie. Byłam ociężała, w brzuchu przez dobrych parę godzin bulgotało, czasem wręcz bolało. Zakazany owoc stracił atrakcyjność. Zrezygnowałam ze śmieciowego jedzenia, ale tym razem na podstawie osobiście przeprowadzonego eksperymentu i własnych obserwacji, a nie ze względu na odgórne zakazy. Bez żalu.
Coraz lepiej kojarzyłam reakcje organizmu z tym, co i o jakiej porze zjadłam. Próbowałam różnych opcji. Podczas podróży po południowej Europie przyzwyczaiłam się do lekkich śniadań, często na słodko – tosty z oliwą i pomidorem jak w Hiszpanii albo z konfiturą lub miodem jak we Francji czy Włoszech. Później zastąpiłam je owsianką z suszonymi owocami, miodem i orzechami. Wydawała mi się zdrowsza i bardziej sycąca. Z czasem zauważyłam jednak, że wszystkie te warianty dają mi wprawdzie dużo energii, ale po początkowym pobudzeniu przychodzi senność i szybko robię się głodna – bywa, że już po godzinie. Za to dania na bazie jajek i warzyw, czasem z dodatkiem sera lub boczku, sycą na długo i pozwalają na utrzymanie aktywności przez całe przedpołudnie. Później wpadłam na to, że na śniadanie można jeść zupę warzywną czy inne dania pozostałe z obiadu z poprzedniego dnia, bo przecież przyporządkowanie określonych potraw do danej pory to kwestia zupełnie umowna.
Przyglądałam się temu, jak na zmiany diety reagują moja skóra i mój żołądek, zwracałam uwagę na to, jak śpię, notowałam zmiany wagi. Zauważyłam, że lepiej się czuję i chudnę, gdy ograniczam spożycie węglowodanów, takich jak warzywa skrobiowe i zboża, na rzecz sezonowych owoców, jedzonych zwykle wieczorem zamiast kolacji, i odkryłam, że nadmiar produktów mlecznych wywołuje u mnie dolegliwości skórne i żołądkowe.
Najtrudniejsza okazała się nauka rozpoznawania głodu i sytości. Przedtem jadłam o porach narzucanych przez diety, teraz czekałam, aż poczuję się naprawdę głodna. W trakcie posiłku co pewien czas przestawałam jeść, by sprawdzić, czy się najadłam, czy jeszcze nie.
Po latach zjadania wszystkiego, co miałam na talerzu, trudno mi było pozwolić sobie na niedokończenie posiłku, odłożenie na potem albo – jeśli było to w restauracji – poproszenie, by zapakowano mi na wynos to, co zostało, i podziękowanie za dokładkę i deser, choć zdarzało mi się też rozkoszować tą przyjemnością bez wyrzutów sumienia.
Poznawanie własnych potrzeb żywieniowych obfitowało w niespodzianki. Ze zdziwieniem odkryłam, że gdy słucham swojego apetytu, mogę bez przykrości jeść o wiele mniej niż wcześniej. Mój rozepchany żołądek z czasem się skurczył, teraz potrafię się nasycić małą porcją i jem zwykle tylko trzy razy dziennie. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, iż wcale nie jestem prawie wegetarianką, jak mi się przez kilkanaście lat wydawało. Zmuszałam się do niejedzenia mięsa, bo wydawało mi się, że powinnam, że tak jest zdrowiej i bardziej etycznie. Podjęłam kilka prób, raz nie jadłam mięsa prawie przez rok, ale nic z tego nie wyszło. Po ostatniej z tych prób, podjętej za namową znajomego zdeklarowanego jarosza, ponownie zadałam sobie pytanie, czy wegetarianizm na pewno jest dla mnie, skoro nie przynosi mi poprawy samopoczucia i nie potrafię w nim wytrwać.
I wtedy pojawiła się inna refleksja. Wychowałam się na wsi, gdzie zjadanie zwierząt uważa się za naturalne. Jako dziecko wiedziałam, że kury i gęsi najpierw biegają po zagrodzie, ludzie karmią je i dbają o nie, a potem pewnego dnia zabija się je, usuwa pierze, oczyszcza, gotuje czy piecze i zjada. Nieraz widziałam martwe ptaki z obciętymi głowami. Nie przerażało mnie to. Świń i krów moi rodzice nie hodowali, ale były u sąsiadów. Dzieci uczono, że zwierzętom należy zapewnić jak najlepszy byt, trzeba je dobrze karmić i nie wolno ich męczyć, ale na koniec zostaną zabite i zjedzone.
Dlatego chociaż szanuję wybory wegetarian, nie uważam jedzenia zwierząt za okrutne czy niemoralne. Jestem tylko przekonana, iż zawsze należy szukać mięsa pochodzącego z hodowli, gdzie zwierzęta miały zapewnione przyzwoite warunki. Lepiej kupić droższe mięso i zjeść go mniej, ale za to jak najlepszej jakości. Dobre warunki hodowli przekładają się zresztą na walory smakowe.
W domu uczono mnie też, że nie wolno marnować jedzenia. Tymczasem często postępowałam zupełnie inaczej i wyrzucałam przeterminowane pokarmy zamiast lepiej planować zakupy i odpowiednio wykorzystywać zgromadzone zapasy. Zaskoczyło mnie, że próbuję narzucić sobie niezgodny z moim systemem wartości wegetarianizm, a postępuję sprzecznie z zasadą, którą zawsze uważałam za słuszną.
Rezygnacja z diet pozwoliła mi zapanować nad marnotrawstwem. Gdy komponuje się potrawy z tego, co dostępne, i według swoich upodobań, o wiele łatwiej zużyć zapasy, zanim się zepsują. Kiedy odżywiałam się według zaleceń żywieniowych autorytetów, często nie potrafiłam wykorzystać zawartości swojej lodówki. Skomplikowane wskazówki dotyczące wyboru składników i przyrządzania posiłków prowadziły do marnotrawstwa.
Udało mi się także uwolnić od obsesji na punkcie jedzenia. Gdy wreszcie przestałam narzucać sobie sztywne reguły i ograniczyłam się do unikania żywności wysoko przetworzonej, moje myśli i działania przestały koncentrować się na przygotowaniu posiłków i gromadzeniu produktów. Nauczyłam się planować zakupy tak, by nie musieć codziennie odwiedzać marketów. Obecnie raz w miesiącu robię duże zakupy w internetowym spożywczaku, gdzie zaopatruję się w większe ilości artykułów, które można długo przechowywać, takich jak na przykład produkty sypkie. Raz lub dwa razy w tygodniu jadę z koszykiem na plac targowy po wiejskie masło i śmietanę, mięso, owcze sery oraz warzywa i owoce. Zieleninę przywożę także z ogrodu rodziców. Część produktów kupuję w dyskoncie. Nie mam już wrażenia, że większość życia upływa mi w hipermarkecie, a dzięki zakupom na targu i warzywom z działki nasz jadłospis zmienia się wraz ze zmianą sezonów.
Uświadomiłam sobie także, iż choć spędzałam w kuchni mnóstwo czasu, to wcale nie kochałam gotować, jak uważali niektórzy moi znajomi. Po prostu stosowane przeze mnie diety wymagały przyrządzania skomplikowanych potraw. Owszem, lubię sama przygotowywać posiłki, bo dzięki temu mam pewność, że są świeże i ze składników dobrej jakości. Cieszę się, kiedy smakują innym. Nie chcę jednak, by moje życie kręciło się wokół kuchni. Szukam potraw, które nie wymagają długich i pracochłonnych przygotowań, a jeśli nawet długo się gotują lub pieką, to nie trzeba ciągle do nich zaglądać. Rzadko sięgam po książki kucharskie, przestałam prenumerować czasopisma kulinarne. O wiele przyjemniej i zabawniej jest kierować się własną inwencją niż odtwarzać cudze pomysły. Zrozumiałam też, że gromadząc pięknie wydane książki z przepisami i apetycznymi zdjęciami, próbowałam zrekompensować sobie wyrzeczenia. Przeglądałam je dla przyjemności, której nie dawało mi narzucone przez dietę pożywienie.
Dbam o to, by składniki, których używam w kuchni, były jak najlepszej jakości, a takich produktów nie trzeba komponować w wymyślne potrawy. Dlatego nie potrzebuję już przepisów. Na co dzień jadamy prosto. Kawałek pieczonego mięsa z ziołami, do tego surówka lub duszone warzywa. Sałatki z tego, co znajdę w lodówce. Cukinia zapieczona z serem zrobionym przez moją mamę. Rosół, kapuśniak, zupa krem. Na śniadanie jajka w dowolnej postaci i domowy chleb. Takie gotowanie to żadna filozofia, nie wymaga nadzwyczajnych umiejętności, które zresztą wolę podziwiać w restauracji niż rozwijać u siebie.
To prawda, za jakość trzeba zapłacić albo zadać sobie nieco trudu, by znaleźć niedrogiego dostawcę. Ale dzięki temu, że cena takiego „prawdziwego” jedzenia bywa wyższa, bardziej się je szanuje, co dodatkowo motywuje, by go nie marnować i się nie przejadać. Gdy myślę o tym, ile pieniędzy wydałam na niepotrzebne rzeczy, czuję żal. Nie czuję go jednak, gdy od zaprzyjaźnionej sprzedawczyni na targu kupuję wiejską kurę czy ekologiczne jaja. Wiem, że przyrządzone z nich potrawy będą smakowały tak jak te, którymi kiedyś karmiła mnie mama, i dostarczą mi cennych składników odżywczych, których na próżno szukać w wysoko przetworzonej żywności z przemysłowej produkcji.
Przestałam postrzegać jedzenie jako substancje i kalorie. Myślę o nim teraz jako o niezbędnym do życia paliwie. Pamiętam jednak, że jakość tego paliwa ma zasadnicze znaczenie dla mojego samopoczucia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego.
Gdy zawierzyłam sobie, przestałam oglądać się na narzucane przez innych zasady i zaczęłam kierować się przede wszystkim samoobserwacją i intuicją, szybko zauważyłam pozytywne zmiany. Chociaż przestałam traktować odchudzanie jako priorytet, moja waga najpierw się ustabilizowała, a potem zaczęła powoli spadać. I – przede wszystkim – znacząco poprawiło się moje samopoczucie. Odzyskałam energię, wygładziła mi się cera, uwolniłam się od wahań nastroju i problemów ze snem.
Sposób, w jaki się obecnie odżywiam, niejednemu wyda się pewnie radykalny. Ze względu na nietolerancję glutenu nie jem pszenicy, jęczmienia, owsa i żyta, ograniczam także spożycie innych produktów zbożowych. Podstawą mojego jadłospisu są warzywa, jajka (także surowe), mięso, podroby i wybrane tłuszcze. Nabiał jem tylko domowy, z mleka zwierząt wypasanych na trawie. Zero cukru, oprócz okazjonalnego kawałka czekolady. Miód, ale w małej ilości. Oleje tylko tłoczone na zimno i wyłącznie na surowo, oprócz kokosowego, na którym czasem smażę. Ograniczona ilość orzechów i owoców. Sporadycznie ryby, bo coraz trudniej o takie, których mięso jest zdrowe. Wędliny rzadko i tylko z małych zakładów lub domowego wyrobu. Ach, i wino, regularnie i z przyjemnością. I czarna kawa. Poza tym dużo wody, mięta i kombucza, czyli napój ze sfermentowanej herbaty.
Wiele produktów, które dawniej lubiłam, teraz uważam za niejadalne. Nie umiałabym wrócić do ciastek, jogurtów owocowych i twarożków, batonów, smarowideł do pieczywa i płatków śniadaniowych.
Coraz częściej spotykam ludzi, którzy ignorują oficjalne żywieniowe zalecenia i zawierzają w tej kwestii własnym upodobaniom i intuicji. W efekcie poprawia się ich stan zdrowia i normuje waga.
Moja koleżanka, która mimo iż dbała o dietę i uprawiała sport, od lat miała kłopot z utrzymaniem stałej wagi i narzekała na samopoczucie, poddała się niedawno kosztownym testom genetycznym i skorzystała z porady tak zwanego nutridietetyka. Przyporządkowano ją do określonego typu metabolicznego i sformułowano wytyczne dotyczące odżywiania, które, ku jej zaskoczeniu, okazały się zbieżne z jej od dawna tłumionymi osobistymi upodobaniami. Po kilku miesiącach odżywiania się zgodnie z tymi zaleceniami Joanna schudła i zaczęła znacznie lepiej się czuć. Wygląda promiennie.
Może nie istnieje jeden uniwersalny model zdrowego odżywiania? Ludzie się przecież różnią. Może każdy powinien sam poszukać drogi, która będzie dla niego najlepsza. Jednym pewnie służy dieta roślinna, inni lepiej się czują, jedząc produkty pochodzenia zwierzęcego. Jedni wolą tłuszcz, inni potrawy mączne. Nauki badające związek między uwarunkowaniami genetycznymi a reakcjami na różne grupy pokarmów coraz szybciej się rozwijają. Ja, do czasu, gdy badania nutridietetyczne staną się przystępne cenowo, zdaję się na intuicję. Wierzę, że natura dała mi narzędzia potrzebne, by rozpoznać, jakie paliwo jest dla mnie najlepsze.
Ktoś mógłby się obawiać, że zdanie się na swoje upodobania doprowadzi do objadania się słodyczami i tłustymi przekąskami. Moje doświadczenie dowodzi czego innego. Poszukiwanie prostych i naturalnych potraw sprawiło, iż przestały mnie kusić niezdrowe potrawy, które kiedyś lubiłam. Na samo wspomnienie wszystkich tych batoników i rogalików z czekoladą o aromacie identycznym z naturalnym czuję niesmak. Nie miewam już ochoty na słodkie „co nieco” – może dzięki bardziej urozmaiconej i sycącej diecie.
Jedzenie odzyskało dla mnie właściwy wymiar. Daje mi energię i przyjemność. Przestało być fetyszem i zakazanym owocem. Wróciła też radość z jego funkcji społecznej – wspaniale jest dzielić smaczny i prosty posiłek z bliskimi.
——