Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

zz_nr7_58 (1)

Tekst: Aga Kozak

Zdjęcia: Grzegorz Broniatowski

Kto chce siku, bo już jedziemy” – w hali rozlega się pytanie przedszkolanki. Zaaferowane mikrusy z rozdziawionymi ustami i te, które właśnie porównują wartość swoich brokatowych zakupów, powoli przypominają sobie, że chcą. Bo i o tym można zapomnieć w miejscu, gdzie – użyję tego wyświechtanego życzenia, które właśnie tu się spełnia – gwiazdka trwa cały rok.

Boczną drogą odbijającą od trasy Warszawa – Rzeszów można szybko dojechać do poligonu, to wokół niego toczyło się niegdyś życie Nowej Dęby, poligonu czy też stworzonych dla niego zakładów metalowych, które podobno produkowały żelazka, które często wybuchały ludziom w twarz… Teraz miasteczko z dębem w nazwie ma park pełen drzew i wybrukowane kostką bauma chodniki – jednym z nich, ciągnącym się przez właściwą Nową Dębę aż do przedmieść, Dębów Wsi, mijając po drodze szpital, kościół, straż pożarną, szkołę i świetną piekarnię, można dotrzeć do siedziby Firmy Biliński. Za nią jest już tylko jednostka wojskowa. Rząd jodełek kryje długi blaszak przypominający hangar. Mogłaby się tu mieścić na przykład szwalnia. Choć po co szwalni tak duży parking? Stoi na nim mnóstwo samochodów, głównie autokarów z tabliczkami „wycieczka”. Jest zwyczajnie, jak w polskim Twin Peaks, gdzie rzeczy nie są tym, czym się wydają.

Bo po przekroczeniu śluzy drzwi w nozdrza dostaje się zapach pierniczków.

To Muzeum Bombki Choinkowej, jedyne na świecie. Powstało w miejscu, gdzie wyrabiano bombki na zamówienie dla najsłynniejszych amerykańskich sklepów, których zdjęcia wiszą pod sufitem, wśród nich Bloomingdale’s i Macy’s. Produkcja przeniosła się już w inne miejsce, bo trudno było malować precyzyjnie brokatowe kropki pod wzrokiem odwiedzających. Teraz można tu przyjechać w ciągu roku i zobaczyć, jak wytwarza się i zdobi bombki, te najbardziej cenione, polish.

To specjalny rodzaj, sprzedawany pod hasłem „polska bombka choinkowa” – mówi mi Janusz Biliński, kustosz muzeum, jego pomysłodawca i założyciel, właściciel Firmy Biliński. – Takie bombki są w Stanach bardzo cenione, muszą być oczywiście wykonane ręcznie i ręcznie ozdobione. Przyjeżdżają do mnie kontrolerzy sprawdzający, czy cały proces toczy się tak, jak powinien. Amerykanie mają wielki szacunek do tego rodzaju bombek i są one tam w cenie, sprzedaje się je w najlepszych domach handlowych – opowiada.

Polska bombka za oceanem może kosztować i 60 dolarów. I to taka „zwykła”, a są także kolekcjonerskie. Część bombek z Nowej Dęby trafia do zbieraczy. Kolekcjonerem był też sam Janusz Biliński. Od tego się zaczęło.

Jeździłem, szukałem rzadkich okazów, próbowałem sam dmuchać bombki, aż powstała ta firma – wspomina.

Dla wydmuchiwaczy bombek nie ma szkół, łatwiej znaleźć osoby, które bombki będą zdobić. Do tego potrzeba „tylko” precyzji i cierpliwości, o wiele większej niż przy malowaniu paznokci. Sam Biliński jest technologiem szkła, krótki czas pracował w fabryce szkła w Tarnowie, ożenił się z nowodębianką i kiedy zauważył, że na świecie robienie bombek jest w cenie, postanowił założyć tu fabrykę, która działa już 20 lat. Im większy sukces odnosił za granicą, tym coraz mniej sprzedawał w Polsce. Wreszcie oddał opiekę nad interesem dzieciom, a sam zajął się swoim oczkiem w głowie – zbiorami bombek, ich historią i tworzeniem muzeum.

Muzeum to jedna wielka hala. Koło wejścia można zajrzeć do zbudowanych na zasadzie wunderkammer pokoików z różnych stron świata. W każdym oczywiście stoi choinka… Jest drzewko polskie z ludowymi wzorami i przepięknymi bombkami, tak zwanymi reflektorami (pamiętacie je z dzieciństwa; karbowane wgniecenie w bombce powstaje podczas wydmuchiwania bombki, kiedy szkło jest jeszcze miękkie, naciska się je w specjalny sposób i wciąga powietrze do środka), oraz rekonstrukcjami dawnych bombek (ich kolekcja – tych, które nazbierał Janusz Biliński, oraz tych, które przynieśli ze swoich domów pracownicy lub nadesłali z różnych stron Polski anonimowi dawcy – jest tuż obok, są w niej wzruszające pajacyki z drucianymi rączkami i materiałowymi czapeczkami). Jest patriotyczna choinka amerykańska – bogata i biała,na tle szałowej tapety w dolary, z witryną eksponującą cupcake’owe bombki. Jest i ulubiona Janusza Bilińskiego, który uwielbia wzory wiktoriańskie – dickensowska, z kominkiem w tle. Jest także oszczędna norweska oraz wręcz koronkowa, uroczysta, acz frywolna francuska.

Od bożonarodzeniowych gabinetów można przejść do sklepu. Mimo marca, września, października stoi tam ogonek kupujących z koszykami pełnymi okazów, które zapewne powędrują w świat, do znajomych i rodziny, w końcu ten sklep to jedyne miejsce poza Stanami i internetem, gdzie można dostać bombki Bilińskiego. Przed ladą przepychają się nieświadome tego maluchy, uczestnicy wycieczek, które zwłaszcza w okresie przedświątecznym, przyjeżdżają tu z całego regionu. Muzeum –jest przecież, według lokalnych rankingów, jedną z trzech największych atrakcji Podkarpacia. Dzieci wkładają do koszyków niewielkie bombeczki – kulki, autka, aniołki. Podsadzają się nawzajem, żeby dotrzeć do tych brokatowych, niebieskich, które są w koszu oddalonym od krawędzi wysokiej lady. Biegają między rozwieszonym towarem, udając, że są uważne, i trącając niechcący bombkowe sowy, które zadowoliłyby hipsterów z Greenpointu, albo bombki foczki, które pod choinkę przyjaciołom i ofiarodawcom powinien wysyłać Greenpeace. A one się nie tłuką.

Bo bombka to nie jest wcale taka krucha rzecz, jakby się mogło wydawać.

Niech pani to da, ja przeniosę, bo widzę, że pani się boi – śmieje się z mojego pietyzmu, gdy podnoszę jedną z bombek (wersja trendy-fashion, z piórami w środku), pani Edyta, przewodniczka. – Ja też na początku tak do bombek podchodziłam, ale teraz wiem, że one się tak łatwo nie tłuką, biorę bez ceregieli. – Macha ręką z bombką.

Podobne podejście ma Janusz Biliński, którego z lękiem pytam o jego delikatne hobby i o to, jak przewoził kupowane na pchlich targach w Polsce okazy. Śmieje się: jakie pudełka, jaki karton? Że wypełnienie jakieś? Faktycznie, gdy dzieci w muzeum dostają do ręki bombkę do pomalowania, charakterystyczny odgłos pacnięcia i jęk rozczarowania rozlegają się nader rzadko. A może nie słychać ich w ogólnym harmidrze zachwyconych przedszkolnych głosików?

Wszyscy jednak milkną, kiedy na specjalnym podium siada barczysty pan ostrzyżony na jeżyka. Przed sobą ma małe alchemiczne laboratorium. Długie szklane rurki, palnik, przyrządy. Zaczyna rozgrzewać sodowe szkło do takiego stopnia, że ciągnie się jak przezroczysty bezbarwny karmel. Potem zaczyna w nie delikatnie dmuchać, formując idealną kulkę – to z niej można zrobić mój ulubiony reflektor, wciągając powietrze, które o dziwo, choć sama bańka jest bardzo gorąca (co sprawdzam, parząc sobie ręce, kiedy chwytam świeżo wydmuchaną bombkę), nie wypala płuc dmuchacza. Dmuchacz pokazuje też, jak wytwarza się bombki z matrycy – małe serduszka oraz sopelek-świderek. Wszystko wygląda na zaskakująco proste. Doświadczony rzemieślnik może wydmuchać dziennie 300 bombek.

Potem srebrzy się je, wlewając do środka azotan srebra z wodorotlenkiem sodu. Mieszanka miękko i szybko – bo w 30 sekund – osadza się na ściankach szklanej kulki. Można dla przyjemności rozprowadzać płynne metaliczne srebro, wykonując koliste ruchy, ale nie trzeba, chemia i tak zrobi swoje. Dopiero na takim lustrze można malować – przede wszystkim barwić je, nakładać brokat, przyklejać sztuczne kamienie i piórka. Dzieciaki przechodzą do wielkiego stołu pod świecącym drzewem, gdzie zaczyna się migoczące szaleństwo – dostają klej, a w miseczkach już czekają błyszczące drobinki. W kilka sekund hala zamienia się w królestwo wróżek posypujących wszystkich magicznym proszkiem. Ginie głos Franka Sinatry śpiewającego w tle o gwiazdce, kreatywne szaleństwo absorbuje wszystkie zmysły.

Wiedzieliście, że są tacy, którzy bombki zamawiają na walentynki? I tacy, którzy – choć wygląda to na całkowite pomieszanie porządku – zamawiają je na Wielkanoc? W gablotach z eksponatami wyprodukowanymi przez Firmę Biliński szczególne miejsce zajmują te, które przygotowano na Halloween, mają nawet swój specjalny okolicznościowy „potworny” kącik. Wykrzywione, ale kolorowe i błyszczące twarze jak z koszmarów, wielkie dynie, kościotrupy, nietoperze i – moje ulubione – czaszki. Jedna z nich – misterna, meksykańska, czerwonolazurowa, z brokatowymi zdobieniami, jest właśnie malowana. To wzór na rok 2016, zamówienia przyjmuje się tu z tak dużym wyprzedzeniem. Zachcianki – Mikołaj w karecie albo w samochodzie z reniferem – przychodzą ze Stanów: uwzględniają trendy panujące w modzie wnętrzarskiej zapowiadane na dany rok, ustalane z największymi potentatami na rynku bożonarodzeniowym – choćby firmą Christopher Radko, od której Firma Biliński otrzymała tytuł Firmy Roku 2011. Jeśli chodzi o trendy, u Bilińskiego Gwiazdka 2014 to delikatne perłowe pastele – od pudrowego różu, stonowanej moreli po śmietankowy seledyn. Na tradycyjnych bombkach błyszczą się srebrne ornamenty i diamenciki. Są i pióra. Choćby w ogonach szklanych papug, których kolory przypominają najlepsze kwasowe teledyski czy przetykane perłami, na tle klasycznego wzoru na jajkach Faberge, bombkach robionych na kształt jubilerskiego cacek, wielkanocnych prezentów od carów Romanowów.

Zamówienia na bombki mogą być jeszcze inne: począwszy od pocztówki z Waszyngtonu, poprzez okolicznościowe z okazji narodzin synka lub córeczki, zamawiane przez instytucje z okazji rozmaitych charytatywnych imprez lub na prezenty pod choinkę reprezentujące godnie firmę (bombki z przylepionymi ziarnami kawy), po takie, które powstały z okazji jubileuszu andersenowskiego: jest na nich łabędź z bajki, a trafiły w ręce duńskiej królowej. Tu zamówienia zawsze przyjmowane są przez samego szefa, nieważne, czy od poważnego kontrahenta, czy wyrysowane zostały ołówkiem na kartce i ma z nich powstać jedna bańka. To on opracowuje projekt („Trochę mam talentu plastycznego” – opędza się od moich pytań Biliński, od którego wyciągam, że po godzinach jeszcze maluje obrazy), zleca odlew gipsowy, jeśli się podoba – aluminiowy, i wraz z dmuchaczem sprawdza, czy jest on wykonalny, w końcu szkło to materiał specyficzny. Potem ustala każdy szczegół, po najmniejszy maz czy dokładną liczbę kropek, i praca może się zacząć. Taki proces przygotowywania bombki trwa nawet rok. I czasami zaczyna się w niespodziewanym momencie. Janusz Biliński przyznaje, że pomysł potrafi obudzić go w środku nocy (większość bombek wykonywana jest wedle jego wizji). Przechodzi wówczas z domu, ukrytego za muzeum, do hali i zaczyna eksperymentować. Jego pomysły nie należą do standardowych. Na przykład ostatnio – ponieważ wciągnęło go pływanie – wykonał serię bombek największych polskich żaglowców. Kiedy z hali wysypują się już wysikane wycieczki z brokatową wyprawką i nareszcie słychać głos Sinatry, Janusz Biliński przechadza się po muzeum. Przekomarza się z pracownikami, zagląda w kąty, przytula któregoś z kotów znajdek wałęsających się po fabryce, robi zdjęcia. A czasem staje i z rozbrajającym łagodnym uśmiechem patrzy na uśpioną błyszczącą salę.

Bo ja na punkcie tych bombek mam prawdziwą obsesję – mówi.

Zrzut ekranu 2015-12-23 o 16.08.42

Każdy z krajów ma swoje specyficzne bombkowe upodobania: Amerykanie uwielbiają ozdoby bogato dekorowane, o skomplikowanych kształtach, szczególną atencją darzą te z symbolami patriotycznymi. Francuzi są tu podobni do Polaków – podobają im się klasyczne bombki w odcieniach burgunda i szafiru oraz namalowane na nich zimowe motywy. Zupełnie inne bombki kupują Włosi – głównie pastelowe, różowe i fioletowe. Japończycy wieszają bombki z motywami roślinnymi. Australijczycy, Duńczycy i Brytyjczycy uwielbiają ozdoby w kształcie jajek Faberge.

Czym dekorowano choinki, zanim pojawiły się bombki? Jabłkami – przypomnieniem grzechu pierworodnego i symbolem płodności. Świeczkami – w różnych regionach symbolizującymi Chrystusa, Światłość Świata, lub powiązanie ze zmarłymi. Zdarzały się też zawieszone na drzewku ciastka, suszone owoce, ozdoby wykonane z papieru i słomy. „Jadalne” łańcuchy, zrobione na przykład z migdałów, pierniczków czy rodzynek, specjalnie wieszano nad płomieniem, by mógł przepalić nitkę i niespodziewanie rozsypać przysmaki. Kiedy wiszące u powały podłaźniczki zastąpiły drzewka stojące, pojawił się zwyczaj dekorowania ich wierzchołka aniołem lub papierową gwiazdą nawiązującą do betlejemskiej. Około 1600 roku w Niemczech zaczęły się pojawiać metalowe ozdoby na choinkę, również odlewane. To był pierwszy krok ku bańkom, których produkcja stała się możliwa dzięki opracowaniu pod koniec XVIII wieku w czeskich hutach szkła nowych technologii wydmuchiwania bardzo cienkich kul. Szklane bombki choinkowe po raz pierwszy wyprodukowano w 1848 roku w małej wiosce Lauscha w Turyngii, uratowało to działającą tam niewielką hutę przed bankructwem. Bombki zaczęto wysyłać do różnych krajów, aż około 1880 roku sprowadził je do Stanów F.W. Woolworth. Następne modyfikacje choinkowe są już dziełem Amerykanów.

Pierwsze bombki choinkowe, zwane w Małopolsce bańkami, pojawiły się w Polsce dopiero w XIX wieku. Były wykonywane ze szkła dmuchanego i początkowo imitowały orzechy i owoce. Później pojawiły się bombki w kształcie parasolek, instrumentów muzycznych, bucików, produkowane i sprowadzane z Norymbergii. Zostały nawet oprotestowane jako moda na cudzoziemszczyznę.

* Materiał ukazał się w 7. numerze magazynu Zwykłe Życie