Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Spotykamy się w pochmurną, jesienną sobotę w przestrzeni Oleandrów 3. Miła Skoczek – Śliwińska, twórczyni marki biżuteryjnej Milarteto promienna, pełna energii i pasji kobieta, która opowiedziała mi o swoich związkach z naturą i sztuką oraz o długiej – ale zwieńczonej sukcesem – drodze do spełniania swoich marzeń i planów.

Magdalena Jobko: Historia Milarte rozpoczyna się „w domu położonym z dala od zgiełku wielkiego miasta”, jak piszesz na stronie internetowej. Czy dorastanie w takim miejscu miało wpływ na Twoje zainteresowanie sztuką?

Miła Skoczek-Śliwińska: Tak, naturalnie. Dom – pracownia, który stworzyli moi Rodzice, był i jest dla mnie miejscem magicznym. Mój Tata był rzeźbiarzem, tak jak ja ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Nasz dom był specyficzny, bez typowego ,,etatowego” harmonogramu. Zawsze pełen działań, ludzi i z czuwającą nad wszystkimi zdarzeniami Mamą, jak pięknie mawiał Tata – kapłanką  domowego ogniska. Ojciec był artystą wszechstronnym – zajmował się rzeźba, malarstwem. Był również świetnym pedagogiem, niezłomnym w swoich poglądach i czynach. Jego postawa twórcza i życiowa zawsze mi imponowała.

MJ: Czy jako dziecko mogłaś uczestniczyć z ojcem w pracach twórczych?

MS-Ś: Tak, pamiętam jak w podstawówce czekałam tylko na sprzyjającą okazję, aby umknąć ze szkoły i pomóc przy zleceniach, które realizował Ojciec. Moja pasja do sztuki rodziła się naturalnie, po prostu była częścią mnie. Tuż obok powstawały rzeźby, obrazy, szkice – podglądałam z zaciekawieniem proces kreacji i w głębi duszy marzyłam, aby w przyszłości ten wymiar życia był również moim.

MJ: Czy Twoi rodzice od początku akceptowali Twoje zainteresowanie sztuką czy raczej woleliby Cię widzieć w roli prawnika czy lekarza?

MS-Ś: Decyzja o wyborze drogi życiowej nie jest łatwa, kiedy się ma 18-20 lat, dlatego najważniejsze jest, aby realizować swoje marzenia. I w tym właśnie zawsze wspierali mnie Rodzice, za co jestem im bardzo wdzięczna – za zaufanie i wiarę we mnie, choć nie ukrywam były też ciężkie chwile.

MJ: Czytając opis Milarte na Twojej stronie, zaintrygowało mnie zdanie dotyczące żywiołów. Czy to, że wychowywałaś się blisko natury wpływa na Twoje projekty?

MS-Ś: W naszym domu zawsze był szacunek dla przyrody, jej rytmu. Z domu wyniosłam przekonane, że człowiek nigdy jej nie pokona i trzeba być wobec niej pokornym. Dorastanie blisko natury i jej obserwacja, niewątpliwie ma ogromny wpływ na moje projekty. Mój pierwszy – rozeta Cztery strony świata – ma swoje źródło właśnie w fascynacji przyrodą. Czwórka zawsze była mi bliska – cztery strony świata, cztery pory roku, cztery etapy życia ludzkiego. Stanowimy część świata natury i jesteśmy wobec niej naprawdę mali.

MJ: Mam wrażenie, że inspiruje Cię nie tylko natura, ale i zmysłowość. Zapachy, faktura, smaki. 

MS-Ś: Tak, zdecydowanie. Z dzieciństwa pamiętam zapach świeżo parzonej herbaty, którą mój ojciec pijał hektolitrami, dym z papierosa – palił tylko Popularne, terpentyna, farby olejne… Niesamowita mieszanka. Wiem, że mówię dużo o ojcu. Był moim mistrzem, prowadził mnie przez zawiłe meandry sztuki. Był przy tym bardzo krytyczny, i chyba dlatego i ja jestem tak krytyczna wobec tego co robię. Właśnie przez to w swojej biżuterii dbam również o jakość, nie tylko o oryginalny design.

MJ: Mam wrażenie, że wielu projektantów zapomina o jakości, skupiając się tylko na projekcie, a jest to jednak niezwykle istotne, żeby coś było nie tylko piękne, ale też trwałe.

MS-Ś: Tak, zdecydowanie. Liczy się solidność.

MJ: Wrócę jeszcze na chwilę do powstania MilarteCo sprawiło, że zaczęłaś się zajmować projektowaniem biżuterii? Bo jak przypuszczam, nie od początku drogi artystycznej planowałaś taką działalność.

MS-Ś: Oczywiście, że nie. W czasach Liceum Plastycznego w Nałęczowie, przygotowywałam się równolegle do egzaminu do Szkoły Teatralnej. Był to czas mojej ogromnej fascynacji kinem i teatrem. Nie udało mi się jednak dostać, miałam więc rok przerwy, praca za granicą, dobra szkoła życia i czas na przemyślenia. Po powrocie postanowiłam wrócić do rzeźby i malarstwa, dostałam się na ASP w Warszawie. Zawsze miałam słabość do pięknych i ozdobnych przedmiotów, ornamentu – w tym do biżuterii. Człowieka zawsze pociągało to co ładne, wystarczy sięgnąć pamięcią do starożytności. Ornamenty – egipskie,greckie – są mi bliskie, i w przyszłości z pewnością pojawią się w moich projektach. Od zawsze szkicowałam spirale, zawiłe linie, meandry. Pojawiały się w moich rysunkach, malarstwie, później na ceramicznych koralach, aż w końcu pojawiło się srebro. 

MJ: A co z symboliką? Mam wrażenie, że to również jest dla Ciebie istotne. Zmysły, przyroda i symbole. 

MS-Ś: Tak, symbol dzieła dla każdego odbiorcy może mieć inne znaczenie. Tworząc nadaję jednak kierunek odbioru mojej intencji np. herb miłości Amor vincit omnia czyli miłość zwycięża wszystko. Korona, miecz, kielich, wieniec laurowy. Każdy z tych elementów ma swoją symbolikę. Projekt ten pochłonął wiele godzin pracy – jest to moja najnowsza realizacja. Są również projekty do których wracam po wielu latach, jak na przykład Serce i krzyż.

MJ: A czy nadal zajmujesz się rzeźbą? 

MS-Ś: Chociaż teraz swój czas i energię poświęcam projektowaniu biżuterii, staram się znaleźć go również na rzeźbę. Planuję wprowadzić ją w zminiaturyzowanej formie do moich projektów.

MJ: A czy są jakieś inne plany?

MS-Ś: Tak, chciałabym w przyszłym roku otworzyć atelier Milarte.

MJ: Twoje prace na żywo wyglądają jeszcze lepiej niż na fotografiach. Zwłaszcza te w złocie, którego kiedyś nie lubiłam… mam wrażenie, że złoto w końcu, do niedawna kojarzące się głównie ze wschodnią tandetą, zostało oddemonizowane.

MS-Ś: Też nie czułam złota, a teraz pokochałam ten kolor. Mam zaprzyjaźniona pracownię galwanizacyjną, która naprawdę pięknie złoci moje prace, m.in. nieśmiertelniki.

MJ: No właśnie, to jest chyba Twój sztandarowy projekt. Skąd się wziął ten pomysł?

MS-Ś: Nieśmiertelniki mają tak prostą formę i przekaz, że zawsze cieszyły się popularnością. Kiedyś byliśmy z rodziną – mam 10-letniego syna, Franka – na Helu i odwiedziliśmy Muzeum Obrony Wybrzeża, bo Syn interesuje się II wojną światową. I siedział tam człowiek, który miał specjalną maszynkę i wystukiwał na nieśmiertelnikach imię, nazwisko, co ktoś sobie zażyczył. I może to banalne, ale tak mnie to zachwyciło, ujęło… tak fantastyczny i symboliczny pomysł. Tak jak kiedyś żołnierz szedł na wojnę i nieśmiertelnik był jego oznaczeniem, tak teraz, dzięki temu, że możemy nosić przy sobie „nasze” hasło, możemy jakoś wyrwać się z tej magmy nijakości, masy zdarzeń. Chciałabym, żeby te nieśmiertelniki stały się przekazywaną z pokolenia na pokolenie biżuterią. Mam też dużo nowych pomysłów dotyczących tej kolekcji, żeby pobawić się plastyką, zapełnić awers i rewers. Teraz jest tylko hasło na awersie, a chciałabym zacząć troszeczkę zmieniać tę koncepcję, dodać też obraz z którym się identyfikujemy. Nadać plastyczność.

MJ: Świetny pomysł z przekazywaniem biżuterii, zwłaszcza teraz, w dobie plastiku i sieciówek. Rzadko się już zdarza, żeby mieć po prababci jakąś cudowną biżuterię. 

MS-Ś: Wiesz, nasze babcie, prababcie nosiły naprawdę piękną i wysmakowaną biżuterię… Chciałabym, aby i moje projekty były ponadczasowe.

MJ: A jak wygląda u Ciebie proces tworzenia, czy masz jakieś swoje rytuały? Co Ci towarzyszy w momencie kiedy projektujesz?

MS-Ś: To wygląda bardzo różnie. Na przykład projekt METKA powstał, kiedy pijąc kawę w kawiarni, przeglądałam jakieś kobiece czasopismo. Moją uwagę zwróciła fotografia metki, mocno wyeksponowanej. Jakoś mnie to dotknęło, ometkowanie to symbol naszych czasów, wszystko musi być produktem… Tak naprawdę cały czas zbieram pomysły, noszę je gdzieś w sobie, szkicuję w notatnikach – mam ich chyba z 10,  jeden duży, drugi mały, trzeci zielony, czwarty… wiesz, już się gubię co w którym jest (śmiech). Siadam, biorę ołówek – bo pracuję klasycznie czyli kartka papieru i ołówek – i rysuję. I absolutnie nie mogę wtedy pić alkoholu, jedynie herbatę, zapalam papierosa, skupiam się, bo często jest tak, że nie nadążam za myślą, kilka pomysłów kotłuje się w głowie i nie nadążam tego rozrysować. Potrzebuję też ciszy.

MJ: A pora dnia? Jesteś sową czy skowronkiem? 

MS-Ś: Generalnie zawsze byłam sową. Chociaż kiedy urodził się Franek, to troszkę się ten rytm zmienił, niemniej to gdzieś chyba we mnie pozostało – zmrok mi sprzyja, zdecydowanie. Cholera, to ciekawe, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Chyba czas się przyjrzeć sobie i swoim rytuałom. I nieustannie tworzyć.

milarte.pl