Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Tekst i zdjęcia: Marta Mach

Nie znoszę podróżować sama. I nigdy tego nie robię. Chyba że nie mam innego wyjścia. Wiosną 2010 roku pracowałam kilka miesięcy w Indiach jako tłumaczka. Tłumaczyłam pomiędzy instruktorami a szkolonymi przez nich przyszłymi operatorami linii do produkcji puszek do dezodorantów w nowo powstającej fabryce w Dehradun, stolicy stanu Uttarakhand. Moja indyjska codzienność już po kilku dniach z permanentnego poznawczego podniecenia zmieniła się w przytłaczającą monotonię. Każdy wolny weekend wykorzystywałam więc na podróże. To były krótkie dwu- lub trzydniowe wycieczki. Transport w Indiach jest gorszy niż w Polsce. Pociąg może jechać nawet 200 kilometrów przez osiem godzin. Podróżowałam więc jedynie w obrębie stanu Uttarakhand, który na szczęście miał do zaoferowania kilka bardziej interesujących miejsc niż jego stolica, gdzie przyszło mi mieszkać.

Tego roku w Haridwarze (miasteczku położonym zaledwie 50 kilometrów od Dehradun) odbywała się Kumbh Mela, czyli hinduistyczne święto, podczas którego święci, mistrzowie duchowni, jogini i zwykli pielgrzymi zbierają się kolejno w jednym z czterech miast, by odbyć rytualną kąpiel w rzece. Obchody są bardzo skomplikowane, a ich rytm jest ściśle określony układem gwiazd: Jowisza i Słońca. Kiedy Jowisz wchodzi w znak Wodnika, a Słońce wkracza w znak Ryb, pielgrzymi kierują się do Haridwaru. Maha (czyli wielka) Kumbh Mela odbywa się tam co 12 lat. Ostatni raz przypadała właśnie na początku 2010 roku. Oficjalne źródła podają, że do połowy kwietnia około 40 milionów ludzi wzięło tam udział w rytualnej kąpieli.

Do Haridwaru dotarłam w upalny kwietniowy sobotni poranek. Kolorowy tłum przetaczał się przez miasto wzdłuż brzegów Gangesu jak łagodna fala. W powietrzu unosił się intensywny, ale przyjemny słodki zapach kadzideł. Obwoźni sprzedawcy co krok oferowali jakiś smakołyk. Turkusowa woda pięknie odcinała się od różowo-żółto-pomarańczowych budynków i równie barwnego zbiorowiska świętujących. Przez kilka godzin krążyłam bez celu, pozwalając bodźcom oddziaływać na moje wszystkie zmysły. Przysiadałam na schodach, żeby popatrzeć na grupki kąpiących się, po czym znowu ruszałam w lunatyczny marsz bez celu. Ulubioną „małpką” pstrykałam niezliczoną ilość zdjęć, bo wydawało mi się, że muszę zachować na kliszy prawie każdą sekundę tej wyjątkowej soboty. Dopiero wieczorem, kiedy dotarłam do hotelu, zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu podczas wycieczki nie miałam towarzystwa.

Tekst i pierwszy dyptyk został opublikowany w nr 8 Zwykłego Życia. Formuła cyklu „Pocztówka z wakacji” pozwoliła na opublikowanie jedynie tych dwóch zdjęć. Dziś publikujemy tutaj poszerzony materiał.

3