Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

 

417678_10150612036740665_924468043_n-1 Zrzut ekranu 2014-06-5 o 00.21.18

Z radością informujemy, że objęliśmy patronat nad książką noblistki Alice Munro. Fragmenty „Księżyców Jowisza” ukazały się po raz pierwszy w New Yorkerze w 1978 roku. Książka ukazała się w 1982 roku, ale teraz wreszcie po raz pierwszy w Polsce za sprawą Wydawnictwa Literackiego

 

Prue

Prue była kiedyś z Gordonem. Po tym, jak odszedł od żony i przed tym, zanim do niej wrócił – w sumie rok i cztery miesiące. Później się rozwiódł. Potem nastąpił okres niezdecydowania, pomieszkiwania ze sobą i zrywania; w końcu jego była żona wyjechała do Nowej Zelandii, najpewniej na dobre.

Prue nie wróciła na Vancouver Island, gdzie poznali się z Gordonem i była szefową hotelowej sali restauracyjnej w jednej z miejscowości wypoczynkowych. Znalazła sobie pracę w Toronto, w sklepie ogrodniczym, Znała już wtedy w tym mieście sporo ludzi, w większości znajomych Gordona i jego żony. Lubili Prue i byli gotowi się nad nią litować, ale ona zbywała tę gotowość śmiechem. Jest bardzo sympatyczna. Mówi z akcentem, który mieszkańcy wschodniej części Kanady nazywają angielskim, choć urodziła się w Kanadzie – w Duncan na Vancouver Island. Dzięki temu akcentowi nawet najbardziej cyniczne zdania potrafi wypowiadać w ujmujący, niefrasobliwy sposób. Opowiada o swoim życiu w formie anegdot − w których nadzieje są niweczone, marzenia wyśmiewane, nic nigdy nie układa się zgodnie z oczekiwaniami, wszystko w przedziwny sposób się zmienia i nigdy nie można spodziewać się wyjaśnień − lecz po rozmowie z nią ludziom zawsze jest lżej na duchu; mówią, że to wielka ulga zetknąć się z kimś, kto nie traktuje siebie zbyt poważnie, jest taki miły i spokojny i nigdy nie wysuwa prawdziwych roszczeń ani skarg.

Bez ogródek skarży się jedynie na własne imię. Prue, jak mówi, to grzeczna uczennica, a Prudence – stara panna. Dając jej tak na imię, rodzice byli na tyle krótkowzroczni, że nie uwzględnili nawet okresu dojrzewania. A co by było, pyta, gdyby wyrósł jej bujny biust albo rozkwitłaby zmysłową urodą? Czy też imię, które znaczy „rozwaga”, miało być gwarancją, że do tego nie dojdzie? Teraz, gdy, drobna i jasnowłosa, zbliża się do pięćdziesiątki, obsługuje klientów z obowiązkową żwawością, bawi gości, którzy przychodzą do niej na kolację, chyba niezbyt różni się od osoby, jaką wyobrazili sobie jej rodzice: promiennej i życzliwej, pogodnej obserwatorki życia. Trudno skojarzyć ją z dojrzałością, macierzyństwem, prawdziwymi problemami.

Jej dorosłe dzieci, owoce zawartego we wczesnej młodości na Vancouver Island małżeństwa, które nazywa kosmiczną katastrofą, przyjeżdżają do niej i zamiast domagać się pieniędzy, jak dzieci innych, przywożą prezenty, próbują opłacać jej rachunki, załatwiają ocieplenie domu. Prue cieszy się z podarunków, wysłuchuje rad i, niczym lekkomyślna córka, nie odpowiada na listy.

Dzieci mają nadzieję, że nie została w Toronto ze względu na Gordona. Wszyscy mają taką nadzieję. Ona sama wyśmiałaby te podejrzenia. Bywa na przyjęciach i urządza je u siebie; czasami umawia się z innymi mężczyznami. Jej podejście do seksu daje wielką pociechę tym z jej przyjaciółek, które wpędzają się w straszne stany namiętności i zazdrości i mają poczucie, jakby straciły orientację, czego się trzymać. Prue, jak się wydaje, traktuje seks jak zdrową, nieco niemądrą przyjemność, taką jak taniec i wystawne kolacje – coś, co nie powinno stawać na przeszkodzie temu, by ludzie odnosili się do siebie życzliwie i serdecznie.

Teraz, kiedy była żona Gordona wyjechała na dobre, zdarza mu się odwiedzać Prue czy zapraszać ją na kolację. Nie zawsze do restauracji; często do siebie. Dobrze gotuje. Kiedy mieszkały z nim żona czy Prue, nie umiał zrobić w kuchni nawet najprostszej rzeczy, ale odkąd postanowił, że się nauczy, stał się – jak mówi zgodnie z prawdą – lepszy od jednej i drugiej.

Niedawno zjadł kolację z Prue. Przyrządził kotlet de volaille, a na deser crème brûlée. Jak większość kucharzy, którzy gotują od niedawna i na poważnie, mówił przede wszystkim o jedzeniu.

Gordon, z zawodu neurolog, według Prue jest bogaty – według większości innych ludzi też. Jego nowo wykończony dom stoi na zboczu wzgórza na północ od miasta, gdzie wcześniej znajdowały się malownicze, nierentowne farmy. Teraz królują tu wybudowane na maleńkich działkach i według indywidualnych projektów bardzo drogie siedziby. Opisując dom Gordona, Prue mówi: „Wiecie, że tam są cztery łazienki? Gdyby cztery osoby naraz miały ochotę na kąpiel, to nie ma sprawy. Tak naprawdę to trochę zbytek, ale bardzo miły, no i nie trzeba przechodzić przez korytarz w szlafroku”.

Część jadalna znajduje się na podwyższeniu – swoistej platformie, którą otaczają przestrzeń urządzona do słuchania muzyki, przestrzeń do rozmów przy kawie oraz ściana gęstej zieleni pod spadzistym przeszklonym dachem. Nie widać stamtąd drzwi wejściowych i korytarza, ale ze względu na brak ścian z jednego miejsca słychać, co się dzieje w drugim.

W trakcie kolacji zadzwonił dzwonek. Gordon przeprosił i zszedł otworzyć drzwi. Prue usłyszała kobiecy głos – tylko głos, nie poszczególne słowa, bo przybysz stał na zewnątrz. Słyszała też głos Gordona, zniżony do szeptu, ostrzegawczy. Nie trzasnęły drzwi – kobieta nie została zaproszona do środka – i do uszu Prue nadal dochodziły przytłumione, pełne złości dźwięki. Nagle Gordon krzyknął i zaraz pokazał się w połowie schodów, wymachując rękami.

– Crème brûlée! – zawołał. – Możesz?…

Zbiegł z powrotem, a Prue wstała od stołu i poszła do kuchni ratować deser. Gdy wróciła na miejsce, Gordon wchodził po schodach, dużo wolniej niż wcześniej. Widać było po nim wzburzenie i zmęczenie.

– Znajoma – rzucił ponuro. – Chyba nic się nie stało?

Prue zrozumiała, że pytanie dotyczy crème brûlée, dlatego odpowiedziała, że nie, udał się idealnie, wyjęła go w samą porę. Gordon podziękował, ale nastrój mu się nie poprawił. Najwyraźniej nie myślał o deserze, tylko o rozmowie przeprowadzonej w drzwiach. Aby odciągnąć od niej jego uwagę, Prue zasypała go profesjonalnymi pytaniami o rośliny.

– Zupełnie się na tym nie znam – powiedział. – Przecież wiesz.

– Myślałam, że może zacząłeś się znać. Tak jak na gotowaniu.

– To jej działka.

– Pani Carr? – zapytała Prue, wymieniając nazwisko gospodyni.

– Tak. A niby kogo innego?

Prue się zaczerwieniła. Nie cierpiała, gdy uważano ją za podejrzliwą.

– Problem polega na tym, że chyba chciałbym się z tobą ożenić – powiedział Gordon, ale nie wyglądało na to, by przyniosło mu to ulgę.

Jest masywnym mężczyzną, o grubo ciosanych rysach. Lubi nosić ciepłe ubrania, obszerne swetry. Oczy ma niebieskie, często przekrwione, a ich spojrzenie świadczy o tym, że w tej fortecy miękkiego ciała miota się bezradna, zagubiona dusza.

– To wielki problem, rzeczywiście – odparła Prue lekkim tonem, choć znała Gordona na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie żartował.

Znów zadzwonił dzwonek do drzwi, dwa razy, trzy, zanim Gordon zdążył otworzyć. Tym razem rozległ się łoskot, jakby coś spadło na podłogę. Drzwi trzasnęły, a Gordon natychmiast pojawił się znów w zasięgu wzroku Prue. Zachwiał się na schodach, jedną ręką trzymał się za głową, drugą machał jednocześnie na znak, że nie stało się nic poważnego.

– Cholerny neseser – powiedział. – Rzuciła we mnie neseserem.

– I trafiła?

– Musnął mnie tylko.

– Narobił dużo hałasu. Co w nim było, kamienie?

– Pewnie metalowe opakowania. Dezodorant, takie tam.

– Aha.

Prue patrzyła, jak Gordon nalewa sobie drinka.

– Napiłabym się kawy, jeśli pozwolisz.

Poszła do kuchni nastawić wodę w czajniku, a Gordon w ślad z nią.

– Chyba jestem w niej zakochany – powiedział.

– Kto to?

– Nie znasz jej. Jest dość młoda.

– Aha.

– Ale naprawdę chciałbym się z tobą ożenić, za parę lat.

– Jak przejdzie ci zakochanie?

– Tak.

– Hm. Chyba nikt nie wie, co będzie za parę lat.

Opowiadając o tym, Prue mówi: „Chyba się bał, że się roześmieję. Nie rozumie, dlaczego ludzie się śmieją i rzucają w niego neseserami, ale zauważył, że tak się dzieje. A to właściwie naprawdę porządny człowiek. Taka cudowna kolacja. A tu przychodzi baba i rzuca neseserem. To całkiem rozsądne rozważać ślub ze mną za parę lat, kiedy przejdzie mu zakochanie. Myślę, że chciał mi to przekazać, żebym była spokojna”.

Nie wspomina o tym, że nazajutrz rano wzięła z toaletki Gordona bursztynową spinkę. Kupił tę parę spinek do mankietów w Rosji, na wakacjach, na które wybrali się z żoną, kiedy znów się zeszli. Wyglądają jak kwadratowe landrynki, złote, przezroczyste. Spinka szybko rozgrzewa się w jej dłoni. Wrzuca ją do kieszeni kurtki. Zabranie jednej od pary to nie jest prawdziwa kradzież. Prędzej pamiątka, żartobliwy psikus między dwojgiem bliskich sobie ludzi, coś zupełnie bez znaczenia.

Jest u Gordona sama – on wyszedł wcześnie rano, jak zawsze. Gospodyni przychodzi dopiero o dziewiątej. Prue musi być w pracy na dziesiątą – może zrobić sobie śniadanie, poczekać na panią Carr, z którą zna się od lat, i razem z nią wypić kawę. Ale odkąd ma w kieszeni spinkę, nie chce zostać. Dom zdaje się zbyt ponury, by spędzić w nim choćby chwilę dłużej, niż trzeba. Tak się składa, że Prue pomagała Gordonowi w wyborze działki. Ale za akceptację planu architekta nie odpowiada – wtedy już wróciła do niego żona.

Po powrocie do siebie Prue wkłada spinkę do starej tabakiery, którą dzieci kupiły w sklepie ze starociami wiele lat temu i dały jej w prezencie. Paliła wtedy i się o nią martwiły, dlatego podarowały jej pudełko pełne toffi i żelków, razem z karteczką: „Prosimy, już lepiej utyj”. To był prezent urodzinowy. Teraz w tabakierze poza spinką znajduje się kilka innych przedmiotów – drobiazgów bez wielkiej wartości, lecz nie bezwartościowych: emaliowana miseczka, ryba z kryształu, srebrna łyżeczka do soli. Prue nigdy ich nie ogląda, bo to nie są sentymentalne pamiątki ani łupy. Nie mają żadnego znaczenia rytualnego; często nawet zapomina, co ma w pudełku. Nie jest też tak, że zabiera coś za każdym razem, kiedy odwiedza Gordona, ani zawsze kiedy zostaje na noc, ani podczas wizyt, które uważa za szczególnie godne zapamiętania. Nie robi tego w zamroczeniu, nie sprawia też wrażenia, jakby kierował nią przymus. Po prostu od czasu do czasu bierze coś, chowa do ciemnej starej tabakiery i na dobrą sprawę o tym zapomina.

Tłum. Agnieszka Pokojska