Syndrom krzesła fryzjerskiego
Każda dobra fobia, niezależnie jak bardzo absurdalna, ma swoją określoną nazwę i miejsce zaklepane w encyklopediach medycznych. Strach przed fryzjerem nie doczekał się tego zaszczytu. Nauce jest znane jedynie zjawisko “syndromu krzesła fryzjerskiego”. Syndrom ten mam od dziecka.
Nie wiem, kogo należy winić za tę przypadłość, ale stawiam na polską kinematografię i Leona Niemczyka, a w szczególności jego Golarza Filipa w „Akademii Pana Kleksa”. Całe moje dziecięce życie szczerze bałem się Golarza i Leon Niemczyk miał u mnie dużego minusa już na starcie. Rola Krzyżaka, który w ostatecznym rozrachunku bałamuci Jagienkę, też mu raczej nie pomogła. Klamka zapadła – przez długi czas nie lubiłem ani Niemczyka, ani żadnego fryzjera. Do Niemczyka z czasem się przekonałem. Do fryzjerów nie.
Na szczęście zakład fryzjerski dumnie prezentujący swoją ofertę “Salon męski strzyżenie 15zł – 27zł” przy ulicy Targowej 46 nie jest zwykłym zakładem, a fryzjer tam strzygący zwykłym fryzjerem. Już przy wejściu mam wrażenie, że trafiam do innego świata – świata dawnej, zapomnianej już lekko Pragi. Świata poważnego, w którym rozmawia się o kobietach, o polityce, o sporcie, a moje włosy są jedynie pretekstem, niewiele znaczącym dodatkiem do wizyty. Fryzjer nawet nie pyta, jaką fryzurę sobie życzę, za co jestem mu wdzięczny. Cenię ten profesjonalizm w każdym calu, chroniący mnie przed podejmowaniem decyzji. Siadam i zapominam o mojej fobii, wciągnięty w pasjonującą dyskusję o kolejnych remontach mostów w Warszawie, opłacalności Stadionu Narodowego, wrażliwości płci pięknej w ogóle oraz niewrażliwości w szczególe.
Praga to miejsce, przez które przejeżdża się, jadąc z Warszawy do Białegostoku, safari dla tych, którzy mieszkają po lewej stronie Wisły. Tutaj nikt się nie zatrzymuje, tutaj się podziwia przez okna samochodu murale pamiętające czasy Gierka oraz z przerażeniem patrzy na dziury po kulach z czasów jeszcze wcześniejszych. Ale Praga żyje, oddycha, a fryzjer praski jest tym, czym kiedyś była wiejska studnia – sercem lokalnej społeczności. Mój fryzjer jest duszą Pragi, kiwa ludziom przez szybę wystawy, czasami wybiega się z kimś przywitać, zamienić kilka krótkich, cichych słów, czasami tylko skinie głową na kogoś – oni się znają latami, oni nie potrzebują już do siebie mówić. Czasami ktoś wbiega na chwilę, czasami zostaje na dłużej, tu wymienia się informacje, a czasem coś więcej.. O tym jednak nie napiszę – what happens at the barber, stays at the barber.
Rozmowa schodzi na jedzenie, a jeść na Pradze – na skrzyżowaniu Targowej i Ząbkowskiej, w miejscu, gdzie z jednej strony czekają sieciowe bary na Wileńskim, z drugiej nieprzeliczona ilość knajp i wyszynków wszelakiej konduity na Szmulkach – można różnie. Fryzjer patrzy na mnie badawczo, oceniając, jak mocno zdążyłem już wsiąknąć w praski klimat, i wynik testu jest chyba pozytywny, bo dostaję od niego coś ekstra – informację o pani Janinie z bazaru Różyckiego.
– Nie masz pan lepszych flaczków po tej stronie Wisły – kończy swoją opowieść, i to przesądza sprawę, z takimi stwierdzeniami się nie dyskutuje. Szybko więc płacę, biegnę jak burza do biura po pojemnik na jedzenie i ruszam na Różyca.
Bazar Różyckiego zasługuje na oddzielny artykuł, jeśli nie na książkę, ale nie mam teraz na to czasu – mój pusty brzuch i pusty pojemnik w ręku domagają się akcji. Wchodzę południowym wejściem na bazar i pytam o panią Janinę. Widzę zdziwione spojrzenia – tutaj albo jesteś lokalsem i jesz u pani Janiny od dziecka, albo nie masz się po co pytać… Wreszcie jest!
Widzę siedzącą na zydelku kobietę w wieku nieokreślonym, omotaną nieokreślonego koloru chustami, jej nieokreśloność wtapia ją w bazar w sposób iście doskonały. Podchodzę do niej i pytam, czy nie jest może panią Janiną.
– Tak, to ja – odpowiada zdziwiona.
– Przysyła mnie fryzjer – mówię cicho, a pani Janina z uśmiechem kiwa głową. Nie jestem już totalnie obcy, mamy naszego wspólnego znajomego, podstawę zaufania w tak wielu biznesach.
– Ja po flaczki – dodaję i przechodzimy do transakcji.
Pani Janina rozsznurowuje dużą biało-niebieską torbę w kratę, która przypomina mi czasy, gdy kiedyś o piątej rano na stacji kolejowej Warszawa Stadion zobaczyłem na własne oczy, jak jeden człowiek jest w stanie w ciągu paru minut wypakować z przedziału osiem takich toreb, zapakować je sobie na rower i całość w pośpiechu pchać w kierunku Stadionu Dziesięciolecia. Mężczyzna silny swoją tężyzną fizyczną, siłą tych toreb i towarów w tych torbach, niezniszczalna przedsiębiorczość według Adama Smitha w czystej, ludzkiej postaci.
Tymczasem z torby pani Janiny wyłania się ogromna metalowa kanka z parującymi flaczkami. Pani Janina sprawnie nalewa dwie chochle bulgoczącej substancji do mojego pojemnika i sięga na bok pod stertę szmat, odsłaniając… trzy małe, plastikowe, brązowe karły, które patrzą na mnie bez wyrazu. Dopiero po chwili zauważam, że karły mają różnego koloru małe czapeczki. Jest biała, czerwona i czarna, a pani Janina podpowiada zachęcająco: – Pan sobie doprawi do smaku. Wybieram karła z czarną czapką, mając nadzieję, że to pieprz, płacę…
Wracając do biura, patrzę na główną siedzibę Sanepidu, która piętrzy się naprzeciwko Różyca, i zastanawiam się, czy te dwa światy kiedykolwiek się spotykają, czy kiedykolwiek ktoś z Sanepidu odwiedził pani Janinę, czy pani Janina odwiedziła kiedykolwiek Sanepid,i że, chociaż może zabrzmi to nieco groteskowo, w kwestiach kulinarnych jednak bardziej ufam pani Janinie.
W biurze ogrzewam się miską gorących flaczków i myślę o mojej fobii, o fryzjerze, o pani Janinie, o ulicy Targowej, aż ostatnia łyżka dawnej, przemijającej już Pragi znika z talerza.
Tekst: Łukasz Kuncewicz
Zdjęcie: A. Łaszcz