Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

„Skromny przepych” – te słowa Feliksa Jasieńskiego, propagatora kultury i dziedzictwa materialnego Japonii w XIX-wiecznym Krakowie, idealnie oddają dalekowschodnią estetykę – wyszukaną, choć prostą, subtelną, choć niepozbawioną wyrazistości. Sam Manggha nie był nigdy w Kraju Kwitnącej Wiśni, ale do osiągnięcia wyżyn znawstwa, nie było mu to najwyraźniej potrzebne. Podobnie jak Czesławowi Zabiegło, samoukowi, którego cierpliwość, precyzja, rzemieślniczy kunszt i niezwykła pasja do wykonywania zbroi samurajskich budzą zachwyt i uznanie – zarówno w kraju, jak i w ojczyźnie niezwyciężonych wojowników, w Japonii, do której w końcu, po wielu latach, trafił.

Mateusz Bzówka: Panie Czesławie, skąd pomysł, aby zająć się wytwarzaniem samurajskich zbroi? W Japonii nie jest to zbyt popularne zajęcie, a co tu mówić o Polsce, w której można pana pasję nazwać niszą niszy.

Czesław Zabiegło: Zaczęło się dosyć przewidywalnie, od mojej ogólnej fascynacji historią i kulturą Japonii, która jest niebywała, zupełnie różna od kultury europejskiej. Natomiast to, co od zawsze fascynowało mnie w zbrojach, to to zderzenie ich wyjątkowego piękna z tak okrutnym zawodem, którym było bycie samurajem, bo ci byli niebywale skuteczni w tym, co robili. Początkowo moja miłość do zbroi była czysto platoniczna. Przez długi czas marzyłem o tym, aby mieć własną zbroję, jednak w tamtym czasie nie było mnie na to stać. Postanowiłem więc zrobić ją sam. Tak to się wszystko zaczęło, trochę z przypadku.

Jaka była zatem pierwsza rzecz, którą pan wykonał?

Od jednej z moich córek dostałem książkę o zbrojach z całego świata, był w niej rozdział dotyczący Japonii. I jednym z opisywanych tam przedmiotów był element zbroi japońskiego samuraja, a konkretnie kabuto, czyli hełm. Zachwycił mnie jego kształt i precyzja wykonania. I choć został sfotografowany jedynie od góry, postanowiłem go odtworzyć, wykonać replikę – choć to trochę za dużo powiedziane, bo musiałbym go mieć przed oczami, dotknąć, zważyć i zmierzyć. I chyba była to całkiem udana próba, ponieważ jak tylko wiadomość o moim kabuto się rozeszła, powędrował on w ręce osoby, która miała zbroję, ale niekompletną, brakowało jej właśnie hełmu.

A pierwsza zbroja?

Pierwsze dwie zbroje, które zrobiłem, stanowiły dla mnie test. Powiedziałem sobie: jeżeli pokonam ten próg, to później będę mógł zająć się tym na poważnie. Jakiś czas to trwało, ale po kilkunastu miesiącach dwie zbroje były gotowe. Zrobiłem im zdjęcia, przygotowałem albumy dotyczące każdej z nich i wysłałem je do Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie. W odpowiedzi na moją przesyłkę dostałem odpowiedź od pani Małgorzaty Martini, która obecnie jest starszym kustoszem tego muzeum. To był bardzo miły list, który zachęcił mnie do dalszej pracy. Pani Martini bardzo dobrze oceniła moje zbroje, co oczywiście dodało mi skrzydeł, zacząłem więc robić kolejne, jeszcze bardziej zaawansowane i wymagające kolejnych umiejętności. Od tamtego czasu zrobiłem dwadzieścia pięć kompletnych zbroi, a obecnie jestem na finiszu pracy nad dwudziestą szóstą.

Taka zbroja samuraja to rzemieślnicze dzieło totalne – aby wykonać jedną, jeden talent i fach w ręku nie wystarczą. Od zawsze miał pan smykałkę do rzemiosła?

Manualnie zawsze byłem do przodu, że tak się wyrażę. Ale rzeczywiście w zamierzchłych czasach zbroi nie robił jeden rzemieślnik, tylko kilku, a mistrz wykonywał jedynie finalne prace i sygnował. Ja muszę wszystko robić sam, i to dobrze, bo z doświadczeniem nabywanym przez lata tajniki kowalstwa, szycia, pozłotnictwa, cyzelatorstwa czy haftowania nie są już mi obce.

Czyli nie miał pan wcześniej bliższego kontaktu z rzemiosłem?

Nie! Wykonywałem zawód całkowicie inny, aczkolwiek historycznie mający bezpośredni związek z samurajami. Byłem policjantem, a dokładnie kryminalistykiem policyjnym. I proszę pamiętać: kryminalistykiem, a nie kryminologiem, jak to tu i ówdzie napisano.

Czym zajmuje się kryminalistyk?

Za zadanie ma oględziny miejsca zdarzenia, ujawnienie i zabezpieczenie śladów oraz przygotowanie materiałów dla rzeczoznawców i biegłych. Moja praca polegała głównie na wnioskowaniu przebiegu zdarzenia na podstawie śladów. Od pracy kryminalistyka zaczyna się cały proces postępowania przygotowawczego czy później śledztwa. Nie powiem, bywają w kryminalistyce również prace mało estetyczne, ale dzięki temu i dziesiątkom pobytów w Zakładzie Medycyny Sądowej dokładnie poznałem budowę ludzkiego organizmu. Wtedy to była moja codzienność. Dzisiaj staram się zapomnieć o tamtym życiu.

Jak obecnie wygląda pana dzień pracy? Wyobrażam sobie, że wykonanie jednej zbroi to mozolny, wielogodzinny proces.

Przeciętnie, żeby wykonać zbroję, potrzeba 12001300 godzin. Jeżeli mam dzień zaplanowany na pracę przy zbroi, nie ma mnie w domu już o 6. Do mojej pracowni z mieszkania mam 15 minut drogi piechotą, także najpóźniej o 7 jestem już gotowy do działania i pracuję do 15, z przerwą na kawę czy herbatę i jakąś bułkę. Koło 16 jestem już w domu, bo pod wieczór przychodzi pora na obowiązki domowe. Tak dzisiaj, mniej więcej, wygląda mój dzień pracy. Ale na przestrzeni lat wyglądał on różnie, w zależności od tego, gdzie akurat znajdowała się moja pracownia. Na samym początku mojej działalności, do roku 2004, miałem ją w Bytomiu, w służbówce w starej śródmiejskiej secesyjnej kamienicy, gdzie było moje królestwo. Kładłem wtedy kowadło na kolana, żeby za bardzo nie zakłócać sąsiadom spokoju. Później przeniosłem się z pracownią w moje rodzinne strony, bo od zawsze marzyłem, że jak moje dzieci dorosną, wrócę w Sudety. I to marzenie się ziściło. Moja małżonka nie bardzo chciała wyprowadzić się na wieś, ale dała mi krzyżyk na drogę i na prawie dziesięć lat wyprowadziłem się do Złotego Stoku, w Górach Złotych, dzieląc czas między pracę w mojej samotni oraz czas spędzany z rodziną w Bytomiu. W Złotym Stoku dzierżawiłem od gminy obiekt, który został wybudowany z przeznaczeniem na przepompownię wody, i ponieważ to miejsce nie było budowane na cele mieszkalne mimo włożonej gotówki i pracy, wciąż panowała tam okrutna wilgoć. Po namowach rodziny, ze względów zdrowotnych wróciłem więc do Bytomia, ale tak naprawdę najważniejszym powodem powrotu do miasta były moje wnuczki, którymi musiałem i chciałem się zająć, wspólnie z moją żoną oczywiście. Także widzi pan, przedłożyłem wnuczki nad moje ukochane góry i wróciłem z pracownią na Śląsk. Obecnie moja pracownia znów mieści się w Bytomiu, w obiekcie poprzemysłowym, w którym dawniej była drukarnia, więc dziś nie muszę już dbać o sąsiadów i mogę tłuc w kowadło, ile wlezie.

Nie tęskni pan za Sudetami?

Teraz w Bytomi jest inaczej, niż wtedy, gdy mieszkałem w Złotym Stoku, gdzie całe dnie spędzałem na robieniu zbroi, oczywiście z przerwami na sen i posiłki. Wykonywałem wtedy jedną zbroję w pół roku – szybko, jak powiedział mi japoński mistrz, którego poznałem podczas mojej wizyty w Japonii. W tej chwili zrobienie jednej zbroi, choć nie zajmuje więcej czasu, trwa dłużej – doszły mi inne zajęcia, jak chociażby opieka nad moimi wnuczkami.

Mój plan dnia, o którym wspominałem wcześniej, chciałbym realizować codziennie, ale rzadko się to udaje. Wydaje mi się, że długo bez pracy bym nie pożył, więc moim jedynym codziennym rytuałem jest właśnie ona. Innych rytuałów nie kultywuję, w odróżnieniu od mistrzów japońskich, którzy mieli i wciąż mają swoje indywidualne zwyczaje, poprzedzające pracę nad zbroją lub na jej zakończenie.

Wróćmy zatem do zbroi. Te wykonywane przez pana wzorowane są na tych z japońskiej epoki Edo, dlaczego?

To moja ulubiona epoka w historii Japonii. Trwała mniej więcej od 1603 roku, od objęcia władzy przez pierwszego sioguna z rodu Tokugawa, Ieyasu Tokugawa, do 1868 roku, czyli do końca epoki Samorajów, poprzedzonego przez restaurację rodu Meiji oraz objęcie władzy przez cesarza Mitsuhito. Epoka Edo to czas, można powiedzieć, wewnętrznej stabilizacji oraz całkowitego zamknięcia się wysp japońskich na świat zewnętrzny. W tamtym czasie samurajowie mieli dużo mniej pracy, a że wojsko, które się nudzi, staje się niebezpieczne, pozwolono im na różne rzeczy, których przedtem nie mogli robić lub nie mieli na nie czasu. I między innymi zajęli się właśnie zbrojami – zaczęli je przyozdabiać w bardzo wyszukany sposób. Epoka Edo to stylistyczny i estetyczny wulkan inspiracji. To nieprzebrany materiał, z którego mimo upływu lat ciągle korzystam.

W epoce Edo powstawały wyjątkowe zbroje?

Zbroje z wcześniejszych wieków też były przepiękne, ale nie były tak stylistycznie rozbuchane jak te z okresu Edo, gdy samuraj, niezwyciężony wojownik, osiadł i mógł swobodnie uprawiać rolę czy właśnie rzemiosło, co wcześniej było nie do pomyślenia, bo uchodziło za mało szlachetne.

W twej chwili robię zbroje wyłącznie autorskie, aczkolwiek zdarzyło mi się robić rekonstrukcje nieistniejących wcześniejszych zbroi. Tak było na przykład z tą, która pierwotnie należała do Yoshitsune Minamoto, generała, brata ówczesnego sioguna. Była to ówcześnie, i jest po dziś dzień, bardzo popularna w Japonii wczesnośredniowieczna postać, z której zbroi zachowały się tylko rękawy, tak zwane kote, które znajdują się w jednym z japońskich muzeów. Jeśli chodzi o kopie, to wykonałem trzy zbroje rodu Ii, bardzo charakterystyczne z uwagi na ich czerwony kolor. Ale cała reszta to moje zbroje autorskie, ściśle związane z epoką Edo, zarówno pod kątem stylistyki, jak i typu.

W wywiadach mówi pan o swojej działalności jako o hobby. Wciąż tak ją pan traktuje? Czy może z upływem lat to się zmieniło?

Zmieniło się, bo choć hobby też jest pracą, nie było taką pracą, która pochłania mnie tak jak teraz. Po przejściu na emeryturę zarejestrowałem moje rzemiosło jako działalność gospodarczą, ale szybko z niej zrezygnowałem, bo to były czasy, kiedy na tej działalności w zasadzie nie zarabiałem. W mojej praktyce od zawsze chodziło o rękodzieło, dokumentację zabytków, a ja miałem zbyt dużą konkurencję. Nie byłem też wykształcony w tej dziedzinie, więc mówiłem, że moje zbroje wykonuję hobbystycznie. Dzisiaj jednak wzbraniam się przed określaniem mojej działalności jako hobby, ponieważ jest to praca na pełen etat, która całkowicie mnie pochłania i przynosi wymierne korzyści. Kiedyś pan Henryk Socha, który swego czasu był dyplomatą w ambasadzie w Tokio i jest autorem wielu bardzo ciekawych książek o Japonii a moim zdaniem najlepszym znawcą historii miecza japońskiego w Polsce, zadał mi pytanie: U pana w mieszkaniu to pewnie w każdym kącie stoi zbroja? Na co ja: Tak, zbroje przechowuję w mieszkaniu, ale trzeba je sprzedawać, żeby było miejsce na następne, jeszcze lepsze.

Domyślam się w takim razie, że rodzina wspiera pana działalność?

Moja najmłodsza córka powiedziała nawet kiedyś, że ona też chce robić zbroje, ale ostatecznie zmieniła zdanie – została moją archiwistką i udostępnia w internecie zdjęcia moich prac. Średnia córka zajmuje się na co dzień rzemiosłem, ale całkiem innym – ceramiką, ma swoją pracownię koło Sanoka, a najstarsza nie ma takiego zacięcia. Wszystkie jednak całkowicie mnie popierają i wspierają.

A co daje panu największą satysfakcję w pracy nad zbroją? Proces czy efekt końcowy?

Zdecydowanie proces, i to od samego początku, od momentu planowania… Wie pan, ja na miesiąc przed ukończeniu jednej zbroi, już myślę o następnej. Notuję sobie w pamięci, jak ma wyglądać, planuję i szkicuję zdobienia oraz rodzaje wykończeń, szukam materiałów, robię przymiarki. Moje planowanie jest systematyczne aż do dnia, kiedy biorę blachę i zaczynam kuć. Wtedy już klamka zapada i podążam ścieżką wytyczoną wcześniej. Najpierw kroję blachy w zależności od tego, co ma być z niej wykonane i w jaki sposób ma być uformowane. Większość elementów formuję na bukowym pieńku. Na początku taki wykrojony kawałek blachy wygląda na straszliwie zmasakrowany. Następnie młoteczkuję, czyli innymi słowy, wyrównuję nierówności. Aby uzyskać pożądany kształt, proces ten trwać musi bardzo długo. Gdy mam już gotowe wszystkie elementy do, czyli pancerza, skręcam je na próbę, żeby zobaczyć, czy wszystko do siebie pasuje. Jeśli tak, zaczynam kolejny etap – kładę na blachę kolorystyczną warstwę ochronną. Następnie przygotowuję ozdoby – blaszki, różne znaki. To również moment na pozłacanie niektórych elementów. Na końcu przychodzi czas na roboty krawieckie, których w samurajskiej zbroi japońskiej, wbrew pozorom, też jest sporo. Gdy wszystko jest gotowe, trzeba się zająć jedną z najprzyjemniejszych rzeczy, czyli składaniem i wiązaniem taśmami. Każdy ruch przy zbroi uważam za przyjemny i jestem bardzo niezadowolony, gdy mi się przeszkadza. Dla mnie praca to jest trans, przy którym nie raz zdarzyło mi się całkowicie odlecieć.

Wykonywane przez pana zbroje są tak wierne i bliskie oryginału, że nie ustępują tym, które można znaleźć w instytucjach kultury czy muzeach na całym świecie. Zresztą w prasie jest pan nazywany „polskim samurajem”. Zastanawia mnie jednak, czy sam uważa się pan za Samuraja.

Może zabrzmi to jak zarozumialstwo, ale pewne cechy charakterologiczne, wiązane z tymi tradycyjnie przypisywanymi samurajom, zauważam również u siebie. Z pewnością jest to lojalność i samodyscyplina. Zawsze staram się postępować według tych dwóch zasad. Ale czy czuję się samurajem? Z powodu tych dwóch cech po trosze pewnie tak. Wiele jest rzeczy tak przerażających, że aż pociągających. Podobnie jest z tym krwawym rzemiosłem samurajów. Zbroje od zawsze interesowały mnie bardziej od strony artystycznej i rzemiosła niż od strony ich militarnego wykorzystania. Nie mogę jednak powiedzieć, że gdy wykonuję zbroję, to całkowicie omijam sferę militarną. Ale tak jak powiedziałem, moim pierwszorzędnym celem jest strona estetyczna. Chciałbym w tym moim rzemiośle doścignąć mistrzów japońskich. Dawniej wiele razy zdarzało mi się zastanawiać nad tym, jak wykonać jakiś szczegół, jak połączyć dane elementy pancerza, w jaki sposób wykonać daną czynność najlepiej, jak to możliwe. I za każdym razem wpadałem na jakieś rozwiązanie. Gdy już uporałem się z jakąś trudnością na swój sposób, w momencie gdy dostawałem w ręce materiały, które mówiły o tych dawnych mistrzach i ich pracy, okazywało się, że moje rozwiązania wcale nie ustępowały miejsca oryginalnym rozwiązaniom mistrzów japońskich. W tych częstych momentach nachodzi mnie zawsze refleksja, myśl o moście, który łączył mnie z tymi przedwiekowymi mistrzami. Zastanawiam się czasem, czy nie za dużo w tę moją pracę wkładam duchowości, ale wie pan, oni też to robili, więc dlaczego ja nie miałbym?

Czesław Zabiegło

Urodził się w roku 1947 w Kamiennej Górze, w Sudetach. Jego rodzice byli osadnikami na tzw. Ziemiach Odzyskanych. W 1959 roku wraz z nimi został zmuszony do przeprowadzki do Bytomia. W latach 1967–1970 odbywał służbę wojskową. Od roku 1970 do przejścia na emeryturę pracował w pionie techniki kryminalistycznej policji. Na początku lat 90. zainteresował się kulturą Japonii, ze zbrojami samurajów jako tematem wiodącym. W 2008 roku została wydana książka „Zbroja japońska w teorii i praktyce”, której jest autorem i ilustratorem.

//

Tekst ukazał się pierwotnie w numerze drukowanym „Rytuały”, który możesz zamówić tutaj.