Rozmowa: W muzyce poszukuję ładunku intelektualnego
„W mojej codzienności dążę do tego, żeby moje życie było jak najbardziej powtarzalne, ale od czterdziestu lat mi się to nie udaje”. Z Waldemarem Malickim, pianistą, kompozytorem i współzałożycielem Filharmonii Dowcipu – niezwykłego formatu muzycznego, rozmawiamy o jego zwykłym życiu, muzyce, planach na przyszłość i jego stosunku do rzeczy – a przede wszystkim, do fortepianów.
Mateusz Bzówka: Jak wygląda zwykłe życie Waldemara Malickiego?
Waldemar Malicki: Odkąd jestem aktywny zawodowo, znacznie zmieniła się struktura zatrudnienia czy zarobkowania, a co za tym idzie, również sposób spędzania czasu wolnego. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że moje zwykłe życie wygląda inaczej niż innych ludzi, ale wydaje mi się, że teraz coraz więcej osób pracuje w ten nieco niekonwencjonalny sposób. Pojawiło się ostatnio określenie – work-life balance i chyba o to w nim chodzi – trzeba odnaleźć równowagę między czasem pracy i czasem odpoczynku, i to staram się właśnie robić. Coraz więcej środowisk czy grup zawodowych zaczyna żyć zupełnie inaczej niż do tej pory. W mojej codzienności dążę do tego, żeby moje życie było jak najbardziej powtarzalne, ale od czterdziestu lat mi się to nie udaje. Przez cały czas coś powoduje, że zbaczam z kursu, wyłamuję z tej rutyny… co oczywiście jest wynikiem mojej działalności artystycznej. Publiczność nie jest zbyt skłonna do podróży, więc ja muszę jeździć, żeby docierać do widzów. Ten stan trwa i dlatego ciągle jestem w drodze. Ale wydaje mi się, że inni muzycy, tkwią w tym stanie jeszcze głębiej i to mnie pociesza.
MB: Życie muzyków jest życiem w drodze?
WM: „W drodze”, teraz to sobie uświadomiłem, brzmi jak jakiś odmienny stan od normy. Ale dla mnie to właśnie jest norma. Gdybym porównywał się z innymi ludźmi, którzy np. kupują bilety na mój koncert pół roku wcześniej, to z jednej strony – dla mnie jako muzyka jest to niezwykle budujące, a z drugiej – jest to godne podziwu, że są ludzie, którzy pół roku wcześniej są sobie w stanie coś zaplanować, coś, co nie jest związane z ich pracą, a z czasem wolnym, przyjemnością, rozrywką. To wspaniałe! Chciałbym, żeby wszyscy kupowali bilety z takim wyprzedzeniem, bo może wtedy i ja bym wiedział, co będę robił za te sześć miesięcy.
MB: No tak, wtedy jest większa pewność, że tam Pan dojedzie.
WM: Dokładnie! Ta „droga” i jakiś rodzaj „planu w procesie” to podstawowe cechy życia muzyka. Gram bardzo dużo koncertów zamkniętych, kameralnych… Często zapraszają mnie różnego rodzaju firmy i te koncerty zdarzają się bez żadnej regularności, nie mam tutaj planu czy grafiku. Mówię o tym z dumą. Dlaczego? To piękne, że z własnych pieniędzy, prywatnych, ktoś mnie chce zaprosić. Za publiczne, podatnika, to każdy głupi może! A już z własnych? Trzeba bardzo chcieć! Suma summarum, dążę do tego, żeby moje życie było po prostu jak najbardziej poukładane.
MB: Rozumiem, że idąc tym tropem, wspólnie z kolegami-muzykami założył Pan Filharmonię Dowcipu. Co to takiego?
WM: Trudno powiedzieć! Format Filharmonii Dowcipu jest tak niespotykany, tak złożony, że nie potrafimy go do końca zdefiniować. Jak już wszyscy pomrzemy, może jakiś teoretyk, badacz historii muzyki przełomu XX i XXI wieku będzie w stanie, z dystansu, jakoś nas dookreślić. W XVIII wieku ludzie nie definiowali tego, co robią, tak jak to nazywali badacze z wieków późniejszych. Oni po prostu grali to, co im pasowało i jak im pasowało. Mam nadzieję, że podobnie będzie z nami.
MB: Co wyróżnia Filharmonię na tle innych tego typu zespołów?
WM: Filharmonia Dowcipu ma cechy, które są jej siłą i słabością jednocześnie. Siłą na pewno jest jej oryginalność – nie można powiedzieć, że jesteśmy kopią, odpowiednikiem czegoś z zagranicy. Jeżeli jest coś podobnego, to jest to co najwyżej zagraniczna wersja nas. Słabością jest natomiast to, że poprzez naszą odmienność, nie mamy tzw. targetu, czyli grupy widzów-pewniaków, którzy zawsze przyjdą, tak, jak przychodzą dajmy na to miłośnicy meczów piłki nożnej, Konkursu Chopinowskiego czy spotkań z pisarzem. Nasza grupa odbiorców nie jest jasno określona i, podobnie jak nas, nie da się jej scharakteryzować – to po prostu bardzo różne osoby, których jedyną wspólną cechą jest to, że lubią to, co robimy i wiedzą, jaki rodzaj emocji, przeżycia czy rozrywki, możemy im zaproponować. A my proponujemy przeżycie wielozmysłowe. Gramy wiele rodzajów muzyki, do tego dochodzą elementy obyczajowe, kabaretowe czy komentowanie wydarzeń aktualnych, na przykład oficjalnych. Ale to też bez zbędnego zacietrzewienia.
MB: Skąd zatem taki pomysł, aby połączyć dwie, na pozór tak bardzo oddalone od siebie rzeczy, jakimi są muzyka klasyczna oraz rozrywka, kierowana do szerszego, niż węższego, grona odbiorców?
WM: Gdybym chciał zebrać nasze myśli w jedną, to chodzi o to, że my jesteśmy bardzo zdystansowani. Do wszystkiego. I do muzyki klasycznej i pop-rozrywki. Nie mamy w zwyczaju sakralizować czegokolwiek. Niczego i nikogo nie traktujemy poważnie, a już najmniej siebie samych. O, przepraszam, jedyne, co traktujemy poważnie to życie i to też w takich aspektach, które są dla niego niezmienne, które istnieją od setek tysięcy lat. Dlatego wszystko ze wszystkim mieszamy, bo nam się wszystko ze wszystkim kojarzy! A jednocześnie zawsze staramy się widzów zaskoczyć – bo to zaskoczenie jest silnikiem, który napędza twórczość, liczy się niespodzianka. Sztuka jest wtedy, gdy nie wiadomo, co będzie dalej.
MB: A jakiej muzyki Pan słucha na co dzień, prywatnie, podczas gotowania, czy mycia zębów?
WM: Dobre pytanie! Staram się niczego nie słuchać. Bo szum mnie denerwuje. Od niemowlęcia nie znoszę muzyki klasycznej, a rozrywkową chyba jeszcze wcześniej znielubiłem. Najchętniej nie słucham niczego, bo wydaje mi się, że człowiek teraz powinien wracać do słuchania tego, do czego został stworzony – do słuchania dźwięków natury. Od jak dawna, jako rodzaj ludzki, słuchamy muzyki instrumentalnej? W najlepszym przypadku kilkaset lat. A muzyki mechanicznej? Kilkadziesiąt! A to śpiew ptaków, szum fal, szum trawy, drzew czy płacz dziecka – to są właśnie naturalne dla nas dźwięki. Ewentualnie dodałbym do tego jeszcze dźwięki wolno spadających kropel dobrego wina. Był kiedyś taki okres w muzyce współczesnej – muzyka konkretna, gdzie kompozytorzy starali się alterować w najróżniejsze sposoby to, co natura im proponowała. Ale ci kompozytorzy już pomarli, publiczność o tym zapomniała.
MB: Na Pana stronie internetowej przeczytałem i tutaj cytuję: „ma wszechstronny talent, który pozwala mu na niespotykane w świecie zabiegi klawiaturowe”. Zastanawiam się, co to znaczy?
WM: Pewnie mój psychoanalityk wyjaśniłby to Panu lepiej, ale mi chodzi o to, że muzycy wchodzą w bardzo bliskie relacje ze swoimi instrumentami, to dla nich tacy życiowi partnerzy. Dla mnie fortepian również. Ale w pewnym momencie przeszedłem w tym myśleniu, że tak powiem, na drugą stronę mocy. W tym momencie nie do końca interesuje mnie już czysto zmysłowe, fizjologiczne postrzeganie muzyki, rozumianej jako strumienia dźwięków, który ma budzić w nas emocje. Przestało mi to wystarczać. Wszyscy na czymś grają, wydają jakieś dźwięki. Ja poszukuję w muzyce trochę innej rzeczy – ładunku intelektualnego, tego, żeby muzyka trafiała nie do ucha, a do rozumu, do mózgu, żeby niosła za sobą informację, którą można odkryć w sposób emocjonalny, informację, która niesie nową gamę doświadczeń, nowy typ emocji związanych z intelektem. To mnie teraz fascynuje w muzyce. Na szczęście spotkałem na mojej drodze ludzi myślących jak ja – reżysera Jacka Kęcika oraz dyrygenta Bernarda Chmielarza. Porozumieliśmy się i razem działamy. Wszyscy we trzej kończymy w tym roku 60 lat – normalny muzyk w tym wieku umiera, a my postanowiliśmy właśnie rozpocząć karierę. Wyszliśmy z założenia, że młodość przychodzi z wiekiem i teraz na nią czekamy.
MB: A odbiorca? Jaki on powinien być?
WM: Do postrzegania muzyki w taki sposób, w jaki my go podajemy, przygotowany jest słuchacz wnikliwy, taki który naprawdę jest otwarty i gotowy na wyzwanie. Na szczęście powoli zbieramy sobie właśnie takie grono fanów, które, całe szczęście, potrafi być bezlitosne i zawsze dostrzeże jakieś niedociągnięcia, co motywuje nas do jeszcze cięższej pracy.
MB: Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do tego związku między muzykiem a jego instrumentem. To niezwykle ciekawe, że między człowiekiem a rzeczą może wytworzyć się taka zażyła, emocjonalna więź.
WM: Tak! Szczególnie jest to widoczne wśród muzyków etnicznych czy jazzowych, którzy darzą swoją trąbkę czy saksofon ogromnym uczuciem i miłością, grubo wychodzącą poza kawałek blachy.
MB: A jak to jest u Pana? Fortepian to nie trąbka, którą łatwo wziąć pod pachę i jechać w trasę.
WM: Właśnie wróciłem z Chin, gdzie miałem dziewięć koncertów z moim zespołem i na każdym koncercie, na scenie stał inny fortepian. Część z nich to były najwyższej klasy Steinway’e, ale część z nich stanowiły fortepiany, które, choć miały niemieckie nazwy, dało się w nich wyczuć silną proweniencję chińską. I one też były wspaniale przygotowane, ale to jednak nie to samo. Odległość chińskiego fortepianu od takiego prawdziwego jest kosmiczna. Trzeba dużo dobrej woli, żeby na takim zagrać. Ale myślę, że Chińczycy za jakiś czas będą robić wspaniałe instrumenty, u nich ten rozwój i pęd ku nowoczesności jest niemal namacalny. Gdy narodził się fortepian, w 1711 roku, był to przełom – wymyślono instrument klawiszowy, który miał możliwość dynamizacji dźwięków. Ta rewolucja doprowadziła do powstania wysokiej klasy współczesnych fortepianów, takich jak Steinway czy Bechstein. Jednak w pewnym momencie te fortepiany, które i tak były już ogromne (ich długość dochodziła do 3 metrów, bo musiały grać głośno, żeby było je słychać na coraz większych salach) nie mogły być już większe, a potrzeby tylko rosły. Doszliśmy do muru i jedyną opcją, żeby go przeskoczyć, było przejście z systemu analogowego – bazującego na drewnie, metalu, skórze i filcu, na system elektronicznego przetwarzania dźwięku. Na początku te fortepiany elektryczne, elektroniczne, były dla mnie nie do zniesienia, ale muzycy jazzowi, bardzo sobie cenili tę nową jakość. Wie Pan, na fortepianie elektronicznym jest znacznie łatwiej grać, również fizycznie – nie wymaga to takiej dużej siły jak przy fortepianie tradycyjnym. Szczególnym wyjątkiem jest CASIO Celviano Grand Hybrid, które ma rewolucyjną ważoną klawiaturę i wewnętrzne młoteczki, dzięki czemu gra na nim jest bardzo zbliżona do gry na klasycznym instrumencie. CASIO GP-500 to fenomen, ma coś, czego nie spotkałem w żadnym innym pianinie hybrydowym – ten genialny element konstrukcyjny, stolarski, który sprawia, że pianista może zaatakować go całym swoim ciężarem, nie napotykając drżenia ani kontrakcji. To zabawne, bo to, co się czuje, nie zgadza się z tym, co się widzi! To krótki instrument, a daje stabilność ogromnego fortepianu. Na CASIO GP-500 muzyk może używać wszystkich swoich umiejętności, które posiadł, grając na klasycznym instrumencie albo doskonale się przygotować do pracy z nim. Dziś uważam, że gdy ma się sąsiadów za ścianą lub gdy chce się popracować w nocy, gdy akurat przyjdzie wena lub chęć na ćwiczenie jest niezastąpiony. Nowoczesna technologia sprawia, że można słuchać efektów swojej pracy na słuchawkach. Analogowe fortepiany niestety nie dają się wyciszyć.
MB: Jak Pan sobie w takim razie radzi, gdy chce pograć w domu?
WM: Mam w domu trzy fortepiany. Dwa analogowe: koncertowego Steinway’a model D i zabytkowego Erarda z 1839 roku, na swoje czasy był to Ferrari wśród fortepianów – ponoć Chopin na nim grał… a może inaczej – nie ma pewności, że Chopin na nim nie grał! A trzeci to właśnie elektroniczne pianino CASIO Celviano Grand Hybrid, który ratuje mi skórę oraz kontakty z rodziną i sąsiadami. Gdy zagram akord na Steinway’u, ptaki z okolicznych drzew wzbijają się do lotu, taką ma moc, więc jeżeli chcę poćwiczyć przed koncertem o drugiej w nocy, albo wpadnie mi do głowy jakiś pomysł, jakaś melodia – siadam do CASIO GP-500, zakładam słuchawki i gram. To najlepsze rozwiązanie. Ale i koncerty zdarza mi się na nim grać i jest naprawdę bardzo dobrze. Koncerty Chopinowskie jeszcze nie, generalnie instrumentom elektronicznym jeszcze trochę brakuje, ale do muzyki popularnej albo tej mojej „muzyki dla mózgu” CASIO nadaje się idealnie! Powiem nawet więcej: wspaniale!
MB: Mamy początek roku. Jakie ma Pan plany na ten sezon?
WM: Oczywiście koncertowanie i rozwój Filharmonii Dowcipu. Do tej pory wydaliśmy dwie płyty DVD i trzy CD – ale to trochę nie nasza bajka, ponieważ jesteśmy zespołem o charakterze, że tak powiem, widokowym. Z Filharmonią realizuję z kolegami różne najdziksze pomysły, to jest coś, co mnie teraz zupełnie pochłania i czemu poświęcam się bez reszty. Tak jak mówiłem – dla mnie sztuka jest wtedy, gdy występuje element niespodzianki, więc pracujemy pilnie nad tym, żeby za każdym razem słuchacz wyszedł z naszego koncertu mile czymś zaskoczony. Wszystko, co robimy w Filharmonii, opiera się na wciąż nowych pomysłach, na tym polega, naszym zdaniem, prawdziwa twórczość. Wymyślanie czegoś i wystawianie się na osąd publiczności.
MB: Lubi to Pan?
WM: Tak! Kiedyś, gdy grałem głównie koncerty muzyki klasycznej, potrafiła zjeść mnie trema – na scenie czasem przez nią traciłem: umiejętności, pewność siebie… A teraz? Koledzy muszą mnie przytrzymywać, bo bym wbiegał na scenę w podskokach, tak mi to granie sprawia przyjemność.
Warszawa, 13 stycznia 2018 r.