Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

Wyobraź sobie, że wstajesz razem ze słońcem, rozciągasz się patrząc na fiord przez wielkie na prawie całą ścianę okno, potem jedziesz rowerem przez las wzdłuż tego fiordu. Po drodze mijasz letni dom Edwarda Muncha i miejsca, w których powstawały jego obrazy – lubił przyjeżdżać tutaj latem ze względu na najlepsze światło. Pracujesz zarobkowo w przyjemnym miejscu, gdzie czujesz się bezpiecznie, masz umowę o pracę, a nadgodziny są zawsze wypłacane. Po pracy spędzasz czas z ukochaną osobą i psem, na łonie natury – pływasz, wędrujesz po skałach i lasach. Czytasz w hamaku. Żyjesz według rytmu natury, o którą dbasz. Niedaleko masz też duże miasto, gdyby zachciało ci się kultury czy kawiarni. Polskie problemy są jakby za szybą, w kraju, w którym dba się o jego mieszkańców, nie trzeba na co dzień myśleć o polityce.

Pracujesz tyle, żeby mieć czas na swoje hobby, nie więcej. A hobby realizujesz z poświęceniem i profesjonalizmem, na tyle dużym, że można by je zamienić w pracę zawodową. Ale nie chcesz tego, chcesz cieszyć się tą pasją.

Poznajcie Małgorzatę, która razem ze swoim chłopakiem Billim żyje życiem, które można by opisać w słowniku, jako definicję tzw. slow life.

Od kiedy jesteś w ruchu?

Odkąd tylko mogłam o sobie decydować ciągnęło mnie do świata. Lubię zmieniać miejsca, odkrywać nowe smaki i zapachy, podglądać jak ludzie żyją w innych zakątkach ziemi. 

W jakich zakątkach świata mieszkałaś?

Osiemnaste urodziny spędziłam na Majorce. Trafiłam tam z ówczesnym chłopakiem, w poszukiwaniu pierwszych dużych pieniędzy i wrażeń. Zostaliśmy na dwa miesiące. I tak się zaczęło. Potem mieszkałam pół roku w hiszpańskiej Sewilli, słuchałam flamenco i pociłam się przy wiatrakach, trochę we Włoszech pod Rzymem, gdzie wynajęłam piętro domu w ciekawej wiosce Canale Monterano. Żyłam też w południowym Tyrolu, w hotelu na lodowcu. Lubię języki, bo otwierają drzwi do innych światów, dlatego dość dobrze nauczyłam się hiszpańskiego i włoskiego. Mieszkałam chwilę w Szwecji, na Islandii oraz wielokrotnie w różnych miejscach Norwegii i na ukochanych Lofotach. Teraz próbuję okiełznać język norweski.

Dlaczego zatrzymałaś się na dłużej w norweskim Hvitsten? 

Ponad rok temu mój chłopak, który jest kucharzem znalazł tu pracę w ciekawym obiekcie o nazwie Ramme Gard. To fantazja lokalnego multimilionera, posiadacza największej prywatnej kolekcji obrazów Edwarda Muncha. Przeprowadziłam się więc za nim, znalazłam pracę w tym samym miejscu, przygotowuję śniadania.

Mamy tu farmę ze zwierzętami, kawiarnię, restaurację, mały hotel, pola pełne marchewek, z których piekę ciasta i krzaki czarnych porzeczek, z których wyciskam soki na śniadania dla gości. Jest też muzeum z obrazami Muncha, Kiettelsena czy Krogha, a nawet pomnik Napoleona i ogromny japoński ogród, w którym latem odbywają się koncerty muzyki klasycznej. Wielki misz masz, który nie pozwala szybko wyjechać.

Samo Hvitsten leży nad Oslofjordem i jest uroczą wioską, w której tworzyło wielu norweskich artystów. W sierpniu każdego roku mamy tu festiwal sztuki współczesnej, a w zimie morsowanie do woli i święty spokój.

Jak oswoiliście dom nad fiordem?

To nie było trudne zadanie. Myślę, że wielu ludzi marzy o domu nad fiordem. Nam się chyba udało. Sama jeszcze nie do końca w to wierzę. Mamy wielkie okna, z których widać wodę i ruch statków w zatoce. Lubimy oglądać olbrzymie promy, szczególnie te kolorowo oświetlane, które wyglądają jak wielkie pływające dyskoteki. Zajmują sobą cały fiord. Czasem nawet lokalsi bawią się na falach wytwarzanych przez te giganty.

Jak wygląda wasze codzienne życie tutaj?

Poza tym, że można poleżeć i popatrzeć w uspokajajcy nurt fiordu, wygląda chyba całkiem zwyczajnie. Pracujemy w ciągu dnia, ja wstaję o 5.30 jako że podaję śniadania. Oglądam sobie zatem wschody słońca pedałując przez las do hotelu. Nigdy nie lubiłam wstawać o świcie, ale muszę powiedzieć, że odkąd się przestawiłam żyje mi się całkiem przyjemnie.

Wracam do domu koło godziny 14, idę z psem na spacer na plażę, zmywam z siebie brud dnia i odświeżam mięśnie we fiordzie. W drodze powrotnej jem maliny z dzikich krzaków. Brzmi jak bajka, nie? Lato tutaj potrafi rozpieszczać. Posiłkuje się młodymi ziemniakami z kefírem i zabieram do punchowania. Jeśli znajdę czas wybieram się do lokalnego second handu albo na kajak. Zależy czy czuję się na naturę czy kulturę. Spać chodzę wcześnie, bo i wcześnie wstaje. Zdrowo, co?

Brzmi bajecznie. Jak mieszka się w takiej  idylli – nie dość, że fiord, lasy, dzikie maliny, jagody, grzyby, to jeszcze sarny wchodzą wam na taras…

Mieszka się różnie. Na pewno łatwiej niż w innych miejscach świata w bieżącej sytuacji społeczno-politycznej. Nie musimy się martwić czy wystarczy nam pieniędzy do pierwszego, niewiele myśleć o przyszłości, planować. Czujemy się bezpieczni. Tu i teraz.

Moglibyście z Billim pisać podręczniki na temat życiowego balansu – rano rozciąganie, zdrowy koktajl, rowerem do pracy, po pracy pływanie, zdrowe jedzenie, czyste powietrze, ty joga, twój chłopak deskorolka – wasze życie wydaje się nierealne. Gdzie jest haczyk? 

Haczyk jest taki, że od tego też można się uzależnić. Ja już trochę nie wyobrażam sobie powrotu do miasta, tłoku, korków, betonozy. Czuję, że jeśli nie wejdę po pracy do rześkiej zatoki, to coś będzie nie tak. Taki styl życia pochłania i może pojawić się strach przed jego utratą. Druga rzecz to tęsknota za przyjaciółmi z Polski, chociaż moi są rozsiani po świecie. Bardziej więc może tęsknię za polską mentalnością w całej krasie, za poczuciem bycia wśród swoich. I jeszcze czasem pojawia się pewien dysonans poznawczy, że jako osoba z wyższym wykształceniem humanistycznym, po dobrej uczelni, zarabiam na życie wypiekaniem ciast i podawaniem śniadań.

Czy haft pętelkowy (punch needle), którą to techniką dziergasz dywany, koi twoje lęki? Od czego zaczęła się ta zajawka?

Punch needle wpadło mi w ręce dzięki mojej wspaniałej przyjaciółce Emilli, która pokazała mi tę technikę. Okazało się, że nie dość, że pozwala mi kreatywnie się wyżyć, to także dodatkowo wyciszyć i uspokoić. To technika, która polega na cierpliwym wbijaniu igły nawleczonej wełną przez materiał jutowy lub lniany. Można się realnie odłączyć od świata, wygasić niepokoje. Jesteś tylko ty, wełna i tworzony przez ciebie wzór.

Zaczynałam od szycia na maszynie, potem było haftowanie, a ostatecznie zatrzymałam się na punchowaniu. Może jeszcze sobie gdzieś stąd pójdę. Mam szczęście być otoczoną przez kreatywnych ludzi, którzy nieustannie mnie inspirują. Wspomniana już Emilia namówiła mnie do eksperymentów z linorytem, dzięki czemu na przykład wydłubałam sobie logotyp w kształcie sekretnego oka. Sama lubię bawić się kolorami, łazić po second handach i pchlich targach. Tam też napatrzyłam się na różnorakie, często naiwne wytwory rąk ludzkich i pomyślałam, że też chcę po sobie zostawić ślad w tym rękodzielniczym świecie.

A studia na konserwacji zabytków rozwinęły te smykałki do prac rękoma?

Studiowałam kulturoznawstwo na UJ, a potem skończyłam dwuletni kurs  technika konserwacji zabytków. Była to wspaniała przygoda. Pracowałam na rusztowaniach starych kamienic w Krakowie, uzupełniałam braki w cegle na jednej z maszt przy Plantach czy wspinałam się na strzelistą wieżę Bazyliki Serca Jezusowego w centrum miasta. Na pewno rozwinęło to zarówno moje manualne zdolności jak i nauczyło widzieć wyraźniej kolory. Praca ta bowiem polega na takim dobieraniu barw (tzw. scalaniu), naprawianego elementu, które nie pozwoli przeciętnemu przechodniowi zauważyć, gdzie odbyła się konserwacja.

Opowiedz krok po kroku jak powstają twoje dywany. 

Norwegia  sprzyja kolorowym wizjom. Dużo łażę po lasach i pływam. Wracam do domu i proszę chłopaka, żeby zbił mi ramę w konkretnym rozmiarze. Następnie przytwierdza do niej materiał jutowy, a ja przenoszę swoją wizję na materiał kolorową kredą. Potem pracuję nad zestawieniem kolorystycznym i chwytam za igłę. Zaczynam proces wykonywania dywanu. Wyciszam się i oczyszczam.

Lubię pracować w swoim warsztacie, który stworzyłam w pokoju z widokiem na fiord. Kupiłam sobie słodkie różowe półki, na których mogę kolorystycznie porozkładać wełnę, patrzeć na nią do woli, zestawiać i tworzyć nowe kompozycje barwne.

Wspieram się literaturą tematyczną, w tym starą japońską, pięknie wydaną, książeczką o tytule „A Dictionary of Color Combinations.“ Można w niej znaleźć ponad 350 inspirujących zestawień kolorystycznych, a także papier kolorowy do wycinania i samodzielnego tworzenia kompozycji. To publikacja z 1933 roku!

Technicznie polecam książkę amerykańskiej guru punch needle Rose Pearlman pt. „Modern Rug Hooking“. To zbiór porad oraz wysmakowanych przepisów na małe projekty domowe z użyciem techniki punch needle.

W pracowni mam też zwoje materiału jutowego i lninanego, te służą mi za płótno, igłę Oxford, która jest klasykiem gatunku i moim głównym narzędziem pracy, metr krawiecki, małe złote nożyczki o ptasim kształcie oraz drewno na ramy.

Wełnę kupuję online, albo w second handach, które odwiedzam na potęgę. Jako, że w Norwegii robienie na drutach to prawie sport narodowy, w każdym sklepie można znaleźć kącik z używaną wełną i odpadami z motków. Staram się z nich korzystać na tyle, na ile to możliwe. Nie lubię sztucznych materiałów, zatem moje dywany to stuprocentowa czysta, puszysta wełna, po której mięciutko się stąpa. Można prać je w pralce na programie „wełna” i suszyć na płasko, a najlepiej po prostu co jakiś czas odkurzać.

Sam etap tworzenia dywanu trwa około dwóch tygodni. Hołduje powolnemu procesowi twórczemu, chcę, żeby tworzenie było przyjemnością i pozwalało mi się prawdziwie zrelaksować. Przygotowuję zatem maksymalnie dwa projekty w miesiącu. Siadam przy drewnianym biurku z używki, na starym polakierowanym na różowo krzesełku z odzysku, wyciągam stopy na samodzielnie wydzierganym dywaniku i przechodzę do dzieła. Staram się pracować 3-4 godziny dziennie. W trakcie kłucia lubię słuchać audiobooków i ulubionych podcastów, w tym „Raportu o książkach“ Agaty Kasprolewicz.

Ukończony projekt zdejmuję z ramy, a jego krawędzie obszywam wełną za pomocą specjalnego ściegu kocykowego. Lubię też dla animuszu do każdego dywanu dołożyć kolorowe frędzle lub pomponiki. Jeszcze metka, przycinanie zbędnych pętelek i koniec. Dwa tygodnie minęły jak mrugnięcie okiem. Ha!

Secretcraftz online są tutaj

A tu poczytasz bloga Małgosi i Bilego

Twoje dywany coraz lepiej się sprzedają. Czy chodzi ci po głowie, żeby zajmować się tylko rzemiosłem?

Chyba nie. Co prawda, bardzo się cieszę, że moje prace są coraz częściej zauważane i zamawiane. Chciałabym jednak pozostać przy rzemieślniczym, powolnym, starannym procesie. Nie dać się wpędzić w stres związany z natłokiem zamówień i obowiązków. Wolę robić mniej, ale jakościowo dobrych i przemyślanych projektów. Interesuje mnie też pogłębiony kontakt z odbiorcą, wspólne konsultowanie barw i motywów pożądanego kilimu. Jestem otwarta jak księga, a rozmowy z potencjalnymi klientami  mnie stymulują. Od zamawiających nierzadko dostaję sporą dozę inspiracji i dobrej energii. Dzięki temu moje kilimy wychodzą jeszcze piękniejsze.

Ostatnio zdarza mi się współpracować z polskimi grafikami. W skrócie: przenoszę ich grafiki na dywany. Lubię tę pracę, bo sami artyści są często oszołomieni oglądając swoje wytwory w zupełnie innym, wełnianym świetle.

Co dalej? Czy w ogóle zadajesz sobie to pytanie, czy jednak tu i teraz rządzi?

Tu i teraz rządzi.

Materiał powstał we współpracy z ulubionymi markami kosmetycznymi bohaterki rozmowy – Oio Lab oraz Hagi.

Z Oio Lab polecamy szczególnie Skoncentrowane Serum Rozświetlające do Twarzy – z ekstraktami botanicznymi i minerałami odtwarza efekt promieni słońca na skórze. Dzięki niemu twarz wygląda promiennie, na zdrową i wypoczętą.

Oraz Koloryzujący Balsam Do Powiek i Policzków – natychmiastowy efekt odżywczego koloru, cera jakby muśnięta świeżym powietrzem. Balsam ma kremową konsystencję, nie jest perfumowany, zawiera ekstrakt z drzewa korkowego, witaminę C oraz botaniczne składniki nawilżające i wygładzające.

Z HAGI polecamy natomiast serię SMART, a z niej szczególnie krem pod oczy i na łuk brwiowy z witaminą C – zaawansowany kosmetyk do pielęgnacji najbardziej delikatnej i najcieńszej skóry twarzy. Spłyca zmarszczki, minimalizuje cienie pod oczami, zawarte w kremie flawonoidy wpływają na wzrost produkcji kolagenu.

Oraz krem do twarzy nawilżająco-kojący z D-panthenolem – odpowiednio nawilża i koi skórę suchą, odwodnioną i skłonną do zaczerwienień. Nadaje się do stosowania na co dzień, odpowiedni po długotrwałym kontakcie ze słońcem. Zawiera kojące ekstrakty z ryżu, alg i rabarbaru, dobrze i delikatnie pachnie.