Z archiwum: Urządziłam sobie piękną starość
Spotykamy się w pracowni rzeźbiarki na warszawskiej Starówce. Wyłożona kocimi łbami ulica stromo schodzi do Wisły. Barbara Falender wita mnie w drzwiach. Na jej pracownię składa się kilka pomieszczeń: wąski korytarz, który kończy się małą kuchnią i w którym na półkach aż po sam sufit stoją rzeźby, odlewy i narzędzia, mniejszy przechodni pokój, w którym przy oknie stoi duży stół (to tutaj rozmawiamy), oraz trzecie pomieszczenie, największe – pokój z fortepianem, regałem i biblioteką. Jemy chleb z domowej roboty konfiturą zimową (na koniec dostanę dwa słoiki i przepis), pijemy kawę, a Barbara Falender co jakiś czas zapala papierosa. Rzeźbiarka nie zgadza się na nagrywanie, zapisuję więc naszą rozmowę w notesie.
O pracy
Kiedy pytam, czym jest dla niej praca, przewrotnie mówi, że nie pracowała w swoim życiu ani dnia.
Uczyć nie mogę, bo sama nic nie umiem, ciągle się uczę. Na przykład grać na fortepianie – mam prywatne lekcje dwa razy w tygodniu przed południem. Chodzę też na angielski. Rozwój jest najważniejszy, nie można się do niczego przyzwyczajać.
Z fortepianem związana jest zresztą od dziecka. Rodzice starali się zrobić z niej pianistkę. Jednak wtedy bardziej niż dźwięki interesowało ją piękno bryły instrumentu. Rysować potrafiła od najmłodszych lat, a kiedy skończyła muzyczną podstawówkę, dowiedziała się o istnieniu liceum plastycznego. Czuła, że w graniu na flecie i fortepianie jest dobra, ale w rysowaniu lepsza.
O pływaniu
Kręgosłupem mojego życia jest teraz basen. Chodzę pływać codziennie o szóstej rano, a w weekendy o ósmej. Dlaczego? Bo pewnego dnia umarłam ze wstydu we włoskich Dolomitach. Byłam już wtedy po pięćdziesiątce, wybrałam się z najmłodszym synem na basen, żeby odpoczął od szaf grających na pieniądze i trochę popływał. Sama pływałam wtedy jak każda polska kaczka, czyli z głową na wierzchu. I tam, na tym basenie, zobaczyłam grupę starszych ludzi o obwisłych, pomarszczonych skórach. Piękna trenerka uczyła ich pływać kraulem. A ja nie umiałam oddychać pod wodą! Kiedy wróciłam do Warszawy, zapisałam się na lekcje pływania – i oddychania pod wodą nauczyłam się w dziesięć godzin. Zrozumiałam, że można całkowicie zanurzyć głowę. Kiedy nie mogłam nad ranem spać, wstawałam o piątej, a o szóstej już byłam w basenie.
Po powrocie rach-ciach wyprawiałam dzieci do szkoły. Pływam po to, żeby się nie zastanawiać, czy sobie radzę w życiu. Żeby nie myśleć, czy jestem kochana i szczęśliwa. Idę pływać, żeby tego wszystkiego nie roztrząsać. W ten sposób uwolniłam się od głupich, niepotrzebnych rozmyślań. Potrafię je wypływać. W basenie nauczyłam się nie planować, skupiać jedynie na tym, co robię. Myślę więc tylko o moim ruchu, czy ręka jest w wodzie, czy nad wodą. I jak się układa. To genialna terapia. Pokonuję kolejne długości basenu, biorę udział w zawodach, stanęłam nawet na podium. Jeśli z jakiegoś powodu nie mogę pływać, idę szybkim marszem nad Wisłę, bo przyroda też dobrze na mnie działa. Kiedyś potwornie bałam się skakać na główkę, pokonałam ten strach, mając pół wieku na karku. Dziś pływam stylem total immersion. Karnet na pływalnię kosztuje dwieście złotych i mogę pływać, ile chcę. Każdy stres da się wypływać. Gdybym wydała te pieniądze na fryzjera, czułabym, że wyrzucam je w błoto.
Ma długie, mocne, siwe włosy, które związuje w niskiego koka lub puszcza luźno.
O pięknie
Lubię lustra – nie upiększam się i nie pobrzydzam. Widzę, jaka jestem, wiem, że mam zmarszczki na twarzy. Im szczęśliwsza kobieta, tym piękniej wygląda.
O stroju
Ma na sobie lnianą sukienkę, czarne drewniane korale i delikatne okulary w złotych oprawkach. Na stopach espadryle.
Ta sukienka ma jakieś sześć lat. Niczego nie wyrzucam. Jak coś jest już zużyte, robię z tego ubranie do pracy. Stare rzeczy są dla mnie sacrum, uwielbiam je i przenoszę z miejsca na miejsce. Te, których już nie noszę, z sentymentem odkładam do szafy. Najważniejszy jest luz – pracując, pod spodem mogę być naga, aby ciało było wolne od ucisków. Każda rzecz niesie ze sobą jakąś historię – mam golfik przywieziony z sympozjum w Chinach, koszulę, którą na stypendium w Carrarze podarował mi kamieniarz. Niedawno od sanitariusza na anestezjologii w Nowym Jorku dostałam spodnie i koszulę. Nie lubię kupować nowych rzeczy. Po sklepach w ogóle nie chodzę. W Nowym Jorku weszłam tylko do jednego i kupiłam tanie espadryle. Rzeczy w sklepach są mi obojętne, lubię takie, które uszył dla mnie lub podarował mi ktoś, kogo lubię.”
O rzeźbieniu i miłości
Podobne podejście jak do pływania Barbara Falender ma do rzeźbienia.
Kiedy się rzeźbi, trzeba myśleć, jak kuć kamień, a nie o tym, czy facet cię kocha, czy nie – inaczej można rozpłatać sobie brzuch ostrym narzędziem. Podobnie mam z fortepianem: myślę i słucham. Grając, wskakuję na główkę w moje dzieciństwo, które było szczęśliwe, spokojne i piękne. Urządziłam sobie także piękną starość.
„Kocham rzeźbę, która daje mi swobodę wypowiadania swoich uczuć poprzez ruch, bryłę i przestrzeń” – pisała w podaniu o przyjęcie na warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Zdała. Przy jej nazwisku na liście przyjętych ktoś dopisał: „Brawo!”. Na drugim roku studiów Grzegorz Kowalski, wówczas asystent Oskara Hansena, zaprosił ją na wystawę do Zachęty. Wkrótce stali się nierozłączni. Po dyplomie wzięli ślub.
Nie przyjęłam nazwiska męża, bo uważałam, że już raz zostałam nazwana, nie ma powodu, dla którego kobieta powinna zmieniać nazwisko.
Wkrótce zadebiutowała zmysłowymi pracami, które ukazywały istotę namiętności. Ona to tors kobiecy w kształcie wielkiej waginy. On – falliczny tors męski. Poduszki erotyczne to cykl przedstawiający piękno i dynamikę miłosnego aktu. Były lata siedemdziesiąte. Wiedziała, że przekracza tabu.
O Drzewie życia
W 1981 roku, kiedy mój najstarszy syn miał sześć lat, wyrzeźbiłam Drzewo życia. Rzeźba przedstawia objętych nagiego mężczyznę i kobietę. Są do siebie zwróceni plecami. Rzeźbiłam to w biednych czasach, nie mieliśmy kiełbasy, masła, chleba. Kręciliśmy sobie ajerkoniak z jajka, cukru i najtańszej wódki z czerwoną kartką i udawaliśmy szczęśliwych. Gdy rzeźbę przywiozłam do swojej pracowni w Warszawie, przyjechał dyrektor najbardziej znaczącego wówczas muzeum sztuki – Ryszard Stanisławski, mąż Aliny Szapocznikow – i kupił ją za niemałe jak na owe czasy pieniądze.
Dzisiaj rzeźba jest własnością Muzeum Sztuki w Łodzi.
Kiedy się rzeźbi, trzeba myśleć, jak kuć kamień, a nie o tym, czy facet cię kocha, czy nie – inaczej można rozpłatać sobie brzuch ostrym narzędziem. Podobnie mam z fortepianem: myślę i słucham. Grając, wskakuję na główkę w moje dzieciństwo, które było szczęśliwe, spokojne i piękne. Urządziłam sobie także piękną starość.
O kamieniu i dzieciach
Wybór kamienia nigdy nie jest przypadkowy. Każdy kamień ma swoją nazwę. W Orońsku, miejscu, w którym pracowałam przez czterdzieści lat, rzeźbiarze pisali na kamieniach „zajęte” i już do nich nie wracali. Pozbawiali kamień dziewictwa, kaleczyli go i porzucali. Kiedy zjawiłam się tam na plenerze w 1973 roku, wiele kamieni było napoczętych.
Potem wielokrotnie przyjeżdżała do Orońska z dziećmi. Nawet gdy były niemowlętami. Profesor Kucz zastanawiał się wtedy, jak ona to robi, że przyjeżdża na plener z wanienką i pieluchami, a wyjeżdża z rzeźbą.
To było całkiem proste. Wstawałam przed szóstą, ubierałam dzieci i podrzucałam do zaprzyjaźnionej rodziny we wsi. Rankiem, kiedy inni rzeźbiarze przewracali się na drugi bok, ja już pracowałam.
W wywiadzie, którego udzieliła pierwszemu polskiemu wydaniu magazynu „Elle”, mówi, że kiedy urodziła trzeciego syna, myślała, że już nigdy nie będzie rzeźbić, że pozostało jej tylko pranie pieluszek.
A tymczasem dzięki dziecku moje życie stało się wielką przyjemnością. Propozycje wyjazdów, pracy i wystaw przyszły do mnie same. I co najzabawniejsze, myślę, że nie zrobiłabym tak wiele, gdybym nie wiedziała, że za dwadzieścia minut muszę być w przedszkolu.
Na sympozjum we włoskiej Carrarze, o którym marzył każdy rzeźbiarz, pojechała, gdy jej najstarszy syn miał roczek. Mąż powiedział: „Jedź, zajmę się dzieckiem”. Pracowała jak w transie, rzeźbiąc w kararyjskim marmurze – takim samym, jakiego niegdyś używał Michał Anioł.
Najwyższa przyjemność, jaka mnie spotyka, to zmiana miejsca pobytu – podróż w nieznane. Podczas plenerów rzeźbiarskich wszyscy ciężko pracują, najważniejsza jest wtedy dobra komunikacja między ludźmi. Podróże to niespodzianki, nigdy nie wiadomo, co się wydarzy w relacjach międzyludzkich.
O wytrwałości
Jak powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Zlecenia to wyzwania, nie mogę się z nich wycofać, ale udaje mi się z nich wywiązać z dużym trudem.
Twierdzi, że sukces to jeden procent talentu i dziewięćdziesiąt dziewięć procent ciężkiej pracy.
Nie uważam, żebym osiągnęła sukces zawodowy, ale mam poczucie, że poszłam dobrą drogą i umiałam – czy to w fabryce porcelany, czy w kamieniołomach, czy w odlewni brązu – porozumiewać się z ludźmi, których na niej spotykałam.
BARBARA FALENDER, urodzona w 1947 roku we Wrocławiu – rzeźbiarka. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych, w pracowni Jerzego Jarnuszkiewicza (1966–1972), studia skończyła z wyróżnieniem. Wykonuje prace w kamieniu, brązie, epoksydzie i porcelanie. Zajmuje się także rysunkiem oraz fotografią. Jej rzeźby znaleźć można w zbiorach najważniejszych polskich „muzeów, m.in. w Muzeum Narodowym w Warszawie, Krakowie, Poznaniu i Szczecinie oraz w Muzeum Sztuki w Łodzi. Wystawiana w Polsce i za granicą, wielokrotnie nagradzana. Ma trzech synów. Mieszka w Warszawie.
Materiał pierwotnie ukazał się w numerze „Miłość” magazynu Zwykłe Życie.