Open’er Festival 2016 – krytycznym okiem
Tekst: Agata Bekier
Zdjęcia: Michał Murawski
Ile osób, tyle opinii. O tegorocznej edycji Open’er Festivalu jeszcze długo przed rozpoczęciem wydarzenia mówiło się, że jego skład to istny „Dream Team“. Na czterech scenach rozmieszczonych na terenie lotniska Gdynia-Kosakowo objawiły się zespoły i soliści dający największe koncertowe show i goszczący na najlepszych, nie tylko europejskich, ale i światowych festiwalach. Czy coś w takim układzie mogło pójść nie tak? Najwidoczniej mogło, pomimo faktu, iż większość relacji opisuje to wydarzenie jako najlepszą edycję gdyńskiego festiwalu. Uwaga, to nie jest do końca relacja muzyczna, a raczej zbiór opinii i rzut oka na zjawisko jakim jest Open’er. Postanowiłam zapoznać się z pokaźnym zasobem materiałów, które opublikowano w prasie i internecie, opatrzone etykietą „relacji“, „opinii“ czy też informacji newsowych „post factum“, związanych z tegoroczną edycją festiwalu i sprawdzić czego tam brakuje. Jak można się domyślić, materiałów jest w bród. Około 150 tekstów w języku polskim i kilka publikacji zagranicznych. Nie wszystko można nazwać relacją, nie wszystko było dobre, nie we wszystkim znajdzie się obiektywne spojrzenie na wady i zalety, chociaż porządnych i wartościowych (zwłaszcza dla fanów muzyki) przekazów opowiadających o wydarzeniu znajdziemy wiele.
Prasówka, czyli co w trawie piszczy.
Z rozlicznych artykułów (abstrahujących od tematu stricte muzycznych) dowiedzieliśmy się między innymi, jakie były prawdopodobne kwoty honorariów artystów, czy na Open’erze można spotkać najładniejsze dziewczyny oraz tego, że polscy festiwalowicze są modnie ubranym, roześmianym tłumem świetnie bawiących się ludzi. W to wszystko została wpleciona cząstka elementarna „trochę wyższej kultury“ (muzeum, teatr, książki). Potraktowane po macoszemu NGO-sy żyły natomiast własnym życiem i same opisywały, co u nich w przylotniskowej trawie piszczało. Nie zapominajmy jednak, że ludzie byli wszędzie, w każdej strefie i podczas każdego z wydarzeń. Na całe szczęście dla koncertowych maniaków i melomanów we wszystkich ważniejszych przekazach królują dźwięki – czyli to, czemu przy okazji festiwalu MUZYCZNEGO, należy się największy pokłon. Dlatego trudno będzie nam uciec od koncertów, setów dj-skich i całego dźwiękowego misz-maszu. To on, wespół ze zgromadzoną publicznością, jest głównym budulcem tego typu wydarzeń. Mimo bardzo łatwej opcji zagubienia się w morzu dodatkowych atrakcji, to wokół muzyki toczą się najbardziej żywe i różnorodne dyskusje.
Line-up, czyli te linijki pełne znanych artystów.
Wspomniany we wstępie „Dream Team“, a może inaczej…powód, dla którego ludzie słuchający różnych zespołów i gatunków muzycznych, tak zgodnie i grzecznie (często po raz pierwszy, bądź po kilku latach przerwy), obrali w tym roku za cel podróży Babie Doły. To właśnie te linijki naszpikowane dużymi nazwami odpowiadają za tak mocno podkreślany przez organizatorów frekwencyjny sukces wydarzenia. Podczas tegorocznej edycji festiwalu Mikołaj Ziółkowski, dyrektor Open’era, podzielił się z prasą dokładnymi informacjami na temat ilości festiwalowiczów, których przez trwającą cztery dni imprezę przewinęło się około 120tys – i po raz pierwszy od paru sezonów odnosimy wrażenie, że liczba ta nie była podana na wyrost. Ta wyboldowana triumfalnie informacja, świadcząca o popularności wydarzenia, objawiała się zatrzęsieniem kolejek i ludzi na terenie samego festiwalu. Jednak czemu mamy się tutaj dziwić? Zebranie w jednym miejscu takich wykonawców jak: Florence and The Machine, Red Hot Chilli Peppers, Pharrell Williams, Foals, Wiz Khalifa, M83, The Last Shadow Puppets, The 1975, Bastille, CHVRCHES, LCD Soundsystem, Sigur Ros, PJ Harvey, Beirut, At The Drive-In, Savages czy Grimes (przy czym paru spośród wymienionych pod koniec listy artystów bardziej pasowałoby do innego polskiego festiwalu, na którym mogliby pełnić rolę headlinerów…) i wielu innych znakomitych muzycznych twórców było argumentem przemawiającym dobitnie za „zaczekinowaniem“ czy innym odznaczeniem na portalach społecznościowych obecności w Gdyni i dzielnym znoszeniem topograficznych mikro-nierówności festiwalowej murawy.
Na miejscu okazało się jednak, że mimo dużych nazw i tak wielkiej porcji najdroższych na rynku dźwięków, czegoś zaczyna brakować, czegoś jest za mało… i to na kilku płaszczyznach.
Jeśli koncerty nie są dla kogoś dobrem odświętnym, jest się na bieżąco i ma się łatwy dostęp do tego, co dzieje się na rodzimej scenie muzycznej albo nadrabia się to podczas poznańskiego festiwalu Spring Break, nie trzeba koniecznie odbijać kart obecności na występach polskich zespołów w okolicznościach Open‘era. Trudno nie przyznać, że tak bardzo widoczne docenienie polskich wykonawców i zwiększenie ich liczebności w festiwalowej rozpisce jest czymś miłym. Tylko czy wynika ono z rzeczywistego dowartościowania rodzimego artysty, czy z innych pobudek? W tym roku wyjątkowo byliśmy “wybawieni” od konieczności podejmowania trudnych wyborów, które często towarzyszą nam podczas wielkich festiwali, takim jak: „na który koncert pokierować kroki, a który opuścić z łezką w oku“ – w sytuacji, w której w festiwalowym line-upie nachodzą na siebie cztery lub trzy wydarzenia opatrzone symbolem “must see”! Nie było też zbytniej spiny i sprintu między scenami. Królował za to lekko wymuszony luz, a na zbyt dużą dawkę czasu wolnego, tudzież dosyć długie i kłopotliwe przerwy między jednym a drugim interesującym występem narzekało wielu zaprawionych w festiwalowych bojach uczestników wydarzenia. Zdecydowanie zabrakło tych średnich i mniejszych zagranicznych zespołów, jak również nowości, które niekoniecznie zawojowały listy przebojów, czy muzyki World – innej, dzikiej, trochę mniej znanej, ale mocno zachęcającej do dokonywania świeżych odkryć. Zmniejszyła się też ilość festiwalowych scen. Obok trzech znanych z poprzednich edycji: Main Stage, Tent Stage i Alter Stage, pojawił się twór scenopodobny, objeżdżający niczym tabor cygański całą Europę i ulokowany w pasażu między strefami gastro samochód, opatrzony logo Firestone – to tyle co nic, dla tej wielkości wydarzenia. Rozmnożyły się za to miejsca z setami DJskimi, taneczne rytmy wraz z podrygującym modnie odzianym tłumem wylewały się praktycznie z każdej gastro-strefy. Ponownie też, w jednym z lotniskowych bunkrów rozszalały się, płynące na fali festiwalowej popularności imprezy z cyklu Silent Disco, dowodzone w tym roku, między innymi, przez sympatyczny kolektyw Double Trouble.
Kulturowy tygiel – czy słusznie?
Trochę zadziwiające, wręcz na wyrost, wydają się być zachwyty niektórych dziennikarzy nad kulturalnym, niekoniecznie muzycznym, obliczem Open’era, czyli teatrem, muzeum, pokazami filmów oraz spotkaniami z pisarzami w przestrzeni festiwalowego miasteczka. Obiektywnie rzec biorąc, tych wydarzeń było jak na lekarstwo. Mniej niż w poprzednich sezonach i często były one przygotowane na mniejszą niż niegdyś skalę. Mało kto wspomniał o degradacji sceny teatralnej, która w tym roku zniknęła. Garstka spektakli została, zarówno pod względem czasu jak i miejsca, bezpardonowo wtłoczona w przestrzeń festiwalu (do strefy Alter Cafe, która w ubiegłym roku gościła Kabaret i Burleskę), stanowiąc dodatkową atrakcję, pojawiającą się dopiero w godzinach trwania koncertów. Zainteresowanie teatrem z roku na rok wydawało się być coraz większe, a formuła sceny działającej przed otwarciem festiwalowych bramek, w oddzielnym namiocie, pomimo tego iż pewnie droższa w utrzymaniu, wyglądała na rozwiązanie idealnie dopracowane. Niestety idea nie przetrwała…
Kolejną niezadowalającą w pełni rzeczą jest Projekt Książka, zrealizowany w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa. Trzy czy cztery spotkania z pisarzami w ciągu czterech dni festiwalowych to zdecydowanie za mało. Spotkań i debat wokół książek, uwzględniających zagadnienia muzyczne, mogłoby być zdecydowanie więcej. W tej materii prym wiedzie Off Festival, gdzie dziennie w Kawiarni Literackiej, niekoniecznie w ramach narodowych projektów, przewija się więcej pisarzy niż podczas całego Open’era, a fragment swojej twórczości przed rokiem odczytywała sama Patti Smith. Tym, co się organizatorom (z kulturalnego podwórka) udało zdecydowanie najbardziej, jest kooperacja z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Podczas tegorocznej edycji ponownie stanął pawilon tej instytucji oraz instalacje artystów, które na festiwalowym podwórku mają już swoje stałe miejsce (jak „Totem“ autorstwa Maurycego Gomulickiego). W przestronnym wnętrzu kilkudniowej siedziby MSN-u mogliśmy zbliżyć się do kultury Rave lat 90’tych i zobaczyć jak wpłynęła ona na współczesność. Kuratorzy, w osobach dr Łukasza Rondudy i Szymona Maliborskiego nie zawiedli, a „140 uderzeń na minutę“ było propozycją kompletną, wymagającą uwagi i wciągającą, która w niedługim czasie powróci poszerzona o więcej treści do stacjonarnej siedziby Muzeum w Warszawie. Na pochwałę zasługuje również cała strefa modowa i designerska wzbogacona o parę nietypowych kramików usługowych, w których można było nabyć wianek, skorzystać z usług golibrody czy zrobić sobie paznokcie. Jednak czy nie leży ona bardziej w obszarze sprzedażowo-usługowym niż kulturalnym? Reasumując, na Open’erze nie było żadnego przewrotu, gwałtownych przemian i przenikania różnych dziedzin kultury, więc trudno się zgodzić z określeniem kulturowego tygla, na które natknęliśmy się w niektórych przekazach.
Wizje pogodowego armagedonu, pożar i piłkarskie zacięcie dnia drugiego (nie koniecznie w tej kolejności).
Jeśli nie jesteś kibicem i z trudem rozróżniasz, która bramka należy do której drużyny, przyznanie się do tego typu niewiedzy w tłumie zaciętych zapaleńców nie do końca mogłoby być trafionym pomysłem. Jak wszędzie, są ludzie i ludzie…festiwalowicze, którzy po zjednoczeniu się z fanami piłki rozpierzchli się w kierunku scen oraz ta druga (na szczęście odnosimy wrażenie, że dużo mniej liczna) grupa chodząca i krzycząca, a tym samym robiąca tak zwaną „wiochę na widowni“. Nie było tego dużo, ale ekscesy się zdarzały. Ze sportem jest trochę tak, jak z wiarą czy sympatiami politycznymi – próby narzucania wszystkim jednego zdania i tych samych emocji są bezpodstawne i zbędne. Jeśli ktoś nie wierzy, ma prawo nie uczestniczyć i pozostać „bezbożnikiem“. To żaden grzech, a raczej kwestia wolnej woli. Nam osobiście mecz reprezentacji Polski z Portugalią osłodził postój w kolejce do Toi-Toi (gol w drugiej minucie) i pomógł się zintegrować z ludźmi oczekującymi na koncert Beirutu (wspólne oglądanie dogrywki na wyświetlaczach telefonów). Bardzo ładnie w tej piłkarskiej atmosferze odnaleźli się rockowi wyjadacze z Red Hot Chilli Peppers – odśpiewując polskiej publiczności kilkukrotnie zaintonowane przez Flea „Polska biało-czerwoni“. Nie ma co ukrywać, że w średnio zręcznym położeniu, ze względu na rozgrywający się mecz, była Maria Peszek, której występ na scenie namiotowej pokrywał się od początku do końca z piłkarskimi rozgrywkami w rozmieszczonej w pobliżu Strefie Kibica – cóż można tu rzec, jak nie „Sorry Polsko“.
Nie wiadomo też, czy z powodu zbliżającego się meczu do czerwoności nie rozpaliły się, podjudzone pikanterią przypraw i sosów, frytki belgijki, których foodtruck w widowiskowy sposób spalił się w jednej ze stref gastro, zamykając jej podwoje na parę godzin i powodując chwilową ewakuację wszystkich dziennikarzy z położonego nieopodal namiotu mediów. Oczywiście, teraz słynny pożar funkcjonuje w pamięci festiwalowiczów bardziej w formie anegdot i wspomnień z niecodziennego wydarzenia, ale właścicielom samochodu nie było do śmiechu, toteż współczujemy im z całego serca i cieszymy się, że strażacy dzielnie i szybko zapanowali nad całą sytuacją, chroniąc pozostałe stoiska rozmieszczone w tej strefie.
Szczęściem w nieszczęściu była również sytuacja pogodowa, która, mimo złowrogich prognoz, obeszła się z festiwalowiczami tak delikatnie, jak tylko mogła. Już od środy w powietrzu wisiało średnio sympatyczne i niesprzyjające dzikim harcom widmo deszczu. Krótkotrwałe, ale intensywne opady przywitały nas najsolidniej pierwszego dnia (od razu „po“ przepraszając się ze zgromadzonymi podwójną tęczą) i pożegnały ostatniego. Z tym, że sobotnia prognoza pogody była na tyle złowroga, iż organizatorzy zapobiegawczo przygotowani byli na najgorsze, czyli ewentualne uruchomienie protokołu ewakuacyjnego. Na szczęście żaden z niewesołych kolorów-kodów (żółty i czerwony) nie wszedł w życie. Po konkretnej, hulającej za pan brat z silnym wiatrem ulewie, podczas której wielkie plastikowe kubły ze śmieciami “wybrały się” na spacer, przewróciło się (niech leży) kilka toi toii, oraz został skrócony koncert The 1975 – widmo jakiegokolwiek zagrożenia atmosferycznego prysło. Pozostały jedynie kałuże.
Iść z duchem czasu…
Wycofanie papierkowych bonów było kwestią czasu i nieuniknionym krokiem. Coraz rzadziej, przynajmniej podczas zagranicznej turystyki festiwalowej, można spotkać tego typu rozwiązania i albo płatności dokonuje się kartą, albo gotówką – i nikt nie ma z tym większego kłopotu. Opcja opaski płatniczej byłaby nawet czymś dobrym, gdyby: po pierwsze, już pierwszego dnia nie padł cały system odpowiedzialny za dokonywanie tym sposobem płatności i nie trzeba by było czekać paru godzin zanim zacznie on poprawnie działać, a po drugie (i gorsze) po festiwalu nie okazało się, że dokonana przez wielu uczestników rejestracja opasek, obciążona jest dodatkowymi kosztami. I tak, osoby które się zarejestrowały, jednocześnie zobowiązały się zgodnie z regulaminem do dokonywania opłat w wysokości 1pln miesięcznie za utrzymanie konta. To jednak nie wszystko… jeśli zechciałyby wypłacić środki z opaski w bankomacie – tego typu transakcja obciążona byłaby dodatkowo kwotą 15pln prowizji. Nawet sprawdzenie stanu konta nie jest w tym przypadku darmowe. Sytuacja dość niezręczna zwłaszcza, że nie ma co się oszukiwać, okoliczności nie sprzyjały podejmowaniu trzeźwych decyzji i czytaniu od deski do deski regulaminu usługi. MasterCard na szczęście już zareagował na powstałe zamieszanie, ale czy cała sprawa skończy się obronną ręką dla zarejestrowanych festiwalowiczów? Przekonamy się w sierpniu, kiedy skończy się darmowy okres korzystania z opasek.
Najlepsze na koniec
Z sielankowych, radosnych, skocznych niczym stado młodych kóz relacji i sprawozdań wyłania się obraz jednego z najlepszych festiwali w Europie. Open’er ma w sobie to szczególne „coś“, wyrażające się w niebotycznych kolejkach, ściskiem pod sceną czy rewią mody i self-przepychu – czego nie znajdziesz na zagranicznych wydarzeniach tego typu. To nasz rodzimy produkt, może niekoniecznie eksportowy, ale własny. Co nas charakteryzuje na arenie międzynarodowej albo chociaż europejskiej? My! Każda publiczność w każdym państwie ma swój zestaw cech charakterystycznych. Naszą najlepszą jest prawdopodobnie ta niesamowita fanowska miłość do muzyki, to że z całą uwagą potrafimy skupić się na koncertach, nie przegadując ich z ziomkami rozmową o plaży czy śniadaniu, za to sprzedając kuksańca z łokcia chłopakowi stojącemu w przednim rzędzie, żeby tylko być bliżej ukochanego zespołu. Każdy ma swoje ostre jak brzytwa opinie „po“, a czasem „przed“. Każdy festiwalowicz wie najlepiej, jak wypadł koncert, i mimo że czasem jeszcze przewalą się stadnie lemingi poprowadzone przez króla Juliana i łykające niczym małpa kit radośnie produkt średniej muzycznie klasy, to coraz rzadziej dajemy się złapać na takie haki. To fani razem z artystami i muzyką tworzą to, co jest w tym festiwalu najlepsze – klimat.
Open’er mimo pewnych zjawisk, które nie do końca można pochwalić albo przyjąć bezkrytycznie, jest nadal pozycją obowiązkową dla muzycznego fana. Wydarzeniem, którego nie sposób pominąć, mimo że czasem denerwuje kolejkami czy zmianami, które niekoniecznie wydają się mieć sens. Alter Art to przecież poważna firma robiąca poważne rzeczy. Życzylibyśmy sobie jedynie tego, aby czasem trochę poważniej traktowali swoich klientów.