Ulubione. Joanna Guszta
Przepytała: Agata Napiórska
Co poniedziałek zmuszam jedną osobę do nadludzkiego wysiłku. Zadanie polega na tym, by wybrać jedną książkę, jeden film i jedną piosenkę, które w jakiś sposób są ważne dla ankietowanego. Może być to wybór podyktowany nastrojem chwili, może być tzw. życiówka. I trzeba uzasadnić.
Joanna Guszta, rocznik ’83, absolwentka socjologii i politologii. W 2011 z Gliwic trafiła do Łodzi. Współzałożycielka wydawnictwa i studia Ładne Halo. Autorka i pomysłodawczyni książek dla dzieci oraz bliżej nikomu nie znanych ilustracji. Prowadzi warsztaty dla dzieci o książkach i projektowaniu − współpracuje z Łódź Design Festiwalem, sklepem Pan Tu Nie Stał, księgarnią Małe Książki.
Książka
Autonauci z kosmostrady,C. Dunlop, J. Cortazar,
Książka to chyba nie będzie życiówka, chociaż Julio Cortazar to mój top, czego się trochę wstydzę, bo w jego tekstach bardzo łatwo jest się podkochiwać. Zamiast się przed tym bronić, ciągle zdarza mi się wracać na wyrywki do różnych rozdziałów i opowiadań. Jego styl pisania działa bardzo dobrze na moją wyobraźnię, stymuluje myślenie i rozwiązuje jakiś supeł. Realizm magiczny zażywam z resztą pod każdą postacią. Ale książka, którą wybieram na potrzeby ulubionych jest trochę inna. Nikt tu nie wymiotuje króliczkami, ani nie przesyła nogi pająka w oficjalnym liście do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W instalacjach wodno-kanalizacyjnych nie buszują niedźwiedzie rurowe. Tym razem to dokument. Przeczytałam go w liceum, w czasach, kiedy słowo slow było jeszcze przymiotnikiem nieważnym, niemal że wstydliwym, którego wartość zaczynałam ewentualnie przeczuwać. Tym bardziej zachwyciła mnie wtedy ta historia.
W 1982 Julio Cortazar i jego żona Carol Dunlop wyruszają w podróż francuską Autostradą Południową z Paryża do Marsylii. Towarzyszy im Smok Fafner, czyli stary volkswagen typu „ogórek”. Mają do pokonania ponad 700 km. Ponieważ zamierzają zatrzymać się na każdym z 65 położonych wówczas przy tej trasie parkingów, licząc po dwa dziennie, podróż planują na nieco ponad miesiąc. W tym czasie prowadzą dziennik, w którym skupiają się na każdym najmniejszym drobiazgu: każdej zjedzonej pomarańczy, dziwnym skojarzeniu, czy nawet smutnej refleksji nad życiem seksualnym komarów. Zamieszczają w nim rysunkowe plany wszystkich parkingów, z których jedne są przyjazne inne sprawiają same przykrości. Dokumentują też wyprawę aparatem fotograficznym. Każdy dzień opisany jest godziną wyjazdu, przyjazdu, nazwą i topografią parkingu, menu dnia i innymi technicznymi adnotacjami. Przeplatają to teksty typowo literackie i najróżniejsze rozmyślania. Oni po prostu pomieścili tam tyle różnych spraw drobnych i ważnych, a w dodatku zrobili to z taką swobodą i wdziękiem, że chyba na zawsze mnie zainspirowali. Strasznie zazdroszczę tego w jaki sposób mieli okazję bawić się tą książką w trakcie jej tworzenia i w jaki sposób potrafili widzieć świat.
Film
Million Dollar Hotel, Wim Wenders, 2000.
Gdybym w kategorii film mogła wybrać serial, to byłby to „Przystanek Alaska”, mój ideał i ulubione miejsce, które nie istnieje. Do tej pory kiedy oglądam, czuję smak chleba i wszelkich rodzajów zup, które jedliśmy z braćmi po szkole w dużym pokoju. Swego czasu działo się to codziennie o godzinie 15 podczas emisji „Przystanku Alaska” w TVP2 i równoczesnej drzemki mamy na kanapie obok (dopiero co wróciła z pracy). Mimo, że zakończenie było niewybaczalne, uwielbiam.
Przyjmuję jednak, że nie mogę wybrać serialu dlatego postawię na „Milion Dollar Hotel” Wima Wendersa i BONO. Najdziwniejszy, najczulszy film w hipnotyzującym dla mnie klimacie. Tak trudno się po nim zdecydować czy świat jest brzydki czy piękny. Nie rozumiem czemu ten film jest uznawany za klapę.
Osobna historia dotyczy tytułowego budynku. Niesamowity hotel, który do tej pory częściowo zamieszkują ludzie wykluczeni społecznie faktycznie istnieje w Los Angeles pod nazwą Hotel Rosslyn Annex. Pierwszy secesyjny budynek wzniesiono w 1919, cztery lata później naprzeciwko powstał drugi. Inwestycja warta okrągły milion dolarów, zwieńczona została wielkim kultowym szyldem z sercem na dachu. Sama idea istnienia tego miejsca mnie zachwyca.
Piosenka
Paw Paw Paw Paw Paw Paw Paw, Xiu Xiu Larsen, 2005.
Smutne piosenki to dla mnie zawodnicy, z którymi radosne piosenki nie mają cienia szans. Chociaż wiem, jak bardzo się starają. Xiu Xiu spotkało się z włoskim Larsenem w Turynie, by nagrać tylko tę jedyną wspólną płytę, a dla mnie głównie ten kawałek. Znam dzięki Agnieszce, którą z tego miejsca pozdrawiam. Za każdym razem kiedy tego słucham odklejam się od rzeczywistości i czuję jakby ktoś położył na mnie wieloryba i jeszcze przycisnął kamieniem. W sumie mam kilka takich muzycznych ciosów, które w ten sposób na mnie działają. Staram się nie słuchać ich zbyt często, ale kiedy mam pomyśleć o ulubionych piosenkach − w głowie są tylko one.