Zwykłe Życie to magazyn o prostym życiu wśród ludzi, miejsc i rzeczy.

zwykle5ko_670

Ilustracja: Paweł Mildner

Tekst: Michał Ligocki

 

Uwielbiałem śnieg, odkąd tylko pamiętam. Gdy było biało na podwórku, bawiłem się, stawiając różne budowle, częściej igla, fortece i skocznie niż bałwany. Budowałem tory i ślizgałem się na sankach i workach z sianem do zmroku.Często z nosem przyklejonym do szyby patrzyłem, jak płatki śniegu powoli spadają na ziemię, zmieniając jej kolor w piękną biel. Na nartach zacząłem jeździć w wieku czterech lat. Mój tata jest zapalonym narciarzem (były mistrz Polski AKN-ów). Zanim ożenił się z mamą, nauczył ją szusować na nartach. Nic więc dziwnego, że razem z dwoma starszymi braćmi sporo jeździliśmy na nartach. Narty były super. Ja jednak, zamiast ścigać się wzdłuż tyczek, wybierałem własne trasy prowadzące głównie przez las i jak największą liczbę terenowych skoczni. To dawało mi megafrajdę. Fajne było też zjeżdżanie najtrudniejszymi trasami koloru czarnego i czerwonego na tak zwaną kreskę. Po jakimś czasie narty zaczęły mnie jednak nudzić. Snowboarding pierwszy raz zobaczyłem w telewizji w połowie lat 90. Miałem wtedy 10 lat i pomyślałem: „To jest super. Ja też tak chcę, też chcę jeździć, skakać na desce, surfować w głębokim puchu, nie chcę już nart, chcę snowboard!”. To samo pomyślał mój brat Mateusz. Przez dwa lata namawialiśmy rodziców, by pozwolili nam spróbować snowboardu. Wreszcie nastał wymarzony dzień. Dostaliśmy pierwszą deskę od znajomego rodziny Rafała Jękota. Najpierw zaczął na niej jeździć Matys, mój brat. Ja musiałem poczekać na swoją kolej. Na szczęście niedługo. Matys od razu załapał, o co chodzi w jeździe na desce, i dość szybko zaczął wygrywać prawie wszystkie zawody w swojej grupie wiekowej, często siejąc popłoch wśród starszych, bardziej doświadczonych kolegów. W przeciągu miesiąca został zauważony przez polską firmę snowboardową Nobile, która zaoferowała mu sprzęt w ramach sponsoringu. Sam też na tym zyskałem, bo od tej pory w domu były już dwie deski i mogłem jeździć na swojej, kiedy tylko chciałem. To był, zdaje się, styczeń roku 1997 i od tego momentu moje marzenia zaczęły się spełniać. Początki, dzięki sporej pomocy ze strony taty i Matysa, nie były trudne. Jazdę opanowałem w kilka dni i zabrałem się za skoki. Skocznie mieliśmy wszędzie, gdzie się tylko dało – pierwsza była w ogródku, druga na polanie koło domu, kolejną usypaliśmy na osiedlu pomiędzy blokami. Gdy zimą ostatnimi lekcjami były religia lub wf, zrywałem się ze szkoły, biegłem do domu i brałem deskę. Często też z ostatnich lekcji zwalniał nas tato i zabierał na Biały Krzyż w Szczyrku, gdzie pod okiem Sebastiana Hermanowskiego skakaliśmy na skoczni aż do zachodu słońca. Równolegle jeździliśmy na zawody, których w tamtym okresie było całkiem sporo w Polsce, Czechach, na Słowacji i w Austrii. Szybko znaleźli się sponsorzy i nie trzeba było wydawać pieniędzy na sprzęt, który był bardzo drogi. Często też nagrodami w zawodach były pieniądze – cieszyłem się, że wygrane mogę inwestować w kolejny wyjazd czy zawody. Następnym przełomem w snowboardingu był dla mnie rok 2000, kiedy to zostałem powołany do kadry Polski juniorów. Od tego momentu na śniegu spędzam od 150 do 250 dni w roku. W szkole przyznano mi indywidualny tok nauczania i na dobre zacząłem treningi w Alpach, Stanach Zjednoczonych, Nowej Zelandii. Brałem też udział w międzynarodowych zawodach na całym świecie, od Japonii po Chile – w pucharze Europy, pucharze świata, mistrzostwach świata. Piękna sprawa. Zjeździłem większą część globu, poznałem niesamowitych ludzi, z do dziś utrzymuję kontakt. Jeżdżę głównie na half-pipie, ale lubię również skakać na skoczniach czy jeździć w puchu. Snowboarding nigdy mi się nie znudzi. W 2005 roku podpisałem swój pierwszy kontrakt sponsoringowy i można powiedzieć, że zacząłem dostawać wypłatę za to, co sprawia mi tyle radości. Robić to, co się kocha, i dostawać za to pieniądze? Chyba marzenie każdego. Moje na pewno. Miałem przyjemność być w międzynarodowych teamach marek snowboardowych, reklamować samochody, sprzęt elektroniczny, zdrowe jedzenie, napoje energetyczne. Na studia na AWF-ie w Krakowie poszedłem z dwóch powodów – by pogodzić naukę ze snowboardingiem oraz by w przyszłości móc przekazywać wiedzę, doświadczenie i umiejętności moim następcom. Chciałbym, żeby inni mogli przeżyć równie fajne przygody jak ja i spełnić swoje marzenia. Zresztą to już się dzieje. W październiku 2014 roku swoją działalność rozpoczyna Freestyle Club Michał Ligocki. Działamy na terenie Warszawy. Chcemy z dziećmi i młodzieżą jeździć jak najwięcej na desce w polskich górach i za granicą, trenować akrobatykę na sucho, rozwijać sportowe umiejętności i czerpać z tego wiele satysfakcji. Kolejnym moim marzeniem był start w igrzyskach olimpijskich. Udało się je zrealizować w 2006 roku w Turynie. Reprezentowałem również Polskę w Vancouver, a w minionym sezonie po raz trzeci wziąłem udział w igrzyskach, w Soczi. Zawodników, którzy tyle razy startowali na half-pipie, jest może pięciu na świecie. Pozdrawiam serdecznie czytelników „Zwykłego Życia” i mam nadzieję, że dane nam będzie kiedyś spotkać się na stoku i razem pojeździć. Jazda na snowboardzie to piękna sprawa.

 

Materiał ukazał się w ZZ nr 7.